Cztery asy i pas A5.doc

(1655 KB) Pobierz
Cztery asy i pas




Jane Moore

Cztery asy i pas

 

 

Przekład Joanna Nałęcz-Żółtańska

Tytuł oryginalny: Fourplay

Wydanie oryginalne 2001

Rok pierwszego wydania polskiego: 2004

 

 

Czterech facetów: Conor, Sean, Martin, Jeff.

Cztery możliwości: przyjaźń, seks, pieniądze, małżeństwo.

Cztery wybory: serdeczny przyjaciel, namiętny kochanek, bogaty adorator, niewierny mąż.

I jeden problem: co wybrać?

Jo Miles, trzydziestoletnia dekoratorka wnętrz i matka dwojga dzieci, ma nie lada orzech do zgryzienia...


Część pierwsza.

1.

Do dziś nie wie, co ją do tego skłoniło. Może kobieca intuicja. Dzień zaczął się tak samo, jak każdy inny. Jo krzątała się po domu, zajęta szykowaniem dzieci do szkoły; Jeff krzątał się po domu, zajęty wyłącznie sobą. Jak zwykle zdążył zadać kilka głupich pytań, jakby był tylko gościem w domu, w którym mieszkali od czterech lat. „Gdzie są czyste ręczniki? Czy jest mleko? Jak się reguluje centralne ogrzewanie? Papier toaletowy się kończy”. I tak dalej. Zupełnie jakby miała jeszcze jedno dziecko.

Problem polegał na tym, że Jeffa wychowywała matka, która wszystko za niego robiła. Przez całe życie rzucał po prostu swoje ubrania na podłogę i natychmiast przestawał je zauważać, aż do chwili, kiedy w cudowny sposób pojawiały się znowu w jego szafie, wyprane, wyprasowane i powieszone starannie na wieszakach. Jo podejrzewała, że matka Jeffa zawsze była w pobliżu, by schwycić spadające części jego garderoby, zanim zetkną się z podłogą. Co z pewnością było dla niej powodem do dumy. Bez wątpienia rozczarował ją wybór syna, który znalazł sobie żonę leniwą i niechlujną. Tego ranka Jo wetknęła podkoszulek, w którym spała, za pasek wypchanych na kolanach drelichowych spodni, a ciemnoblond włosy związała byle jak w koński ogon. Na nogach miała za duże skarpety, zaprojektowane chyba dla osób pozbawionych kostki, pięty i podbicia.

Thomas i Sophie siedzieli przy kuchennym stole. Thomas, lat osiem, miał na sobie tylko spodnie z wizerunkiem Batmana. Głowę obwiązał sobie górą od piżamy i wyglądał jak karłowaty komandos. Sztywne jasne włosy sterczały mu na wszystkie strony, jak zwykle rano. Co chwilę odwracał się W stronę włączonego telewizora, rozrzucając dookoła płatki kukurydziane.

Jak większość sześcioletnich dziewczynek, Sophie weszła właśnie w „okres różowy”. Dokładniej mówiąc, był to róż w stylu Barbie. Różowa była jej nocna koszulka i kapcie, a fryzura - z włosami przerzuconymi zalotnie przez jedno ramię - naśladowała „Barbie idzie do pracy”. Sophie jedną ręką rysowała na kawałku papieru duże krzywe serce, drugą natomiast wpychała sobie do buzi tosta z dżemem.

Jo przygotowywała drugie śniadanie dla dzieci. W pośpiechu smarowała masłem kromki chleba, kiedy do kuchni wtargnął Jeff, przyciskając do twarzy dwie chusteczki higieniczne. Zaciął się przy goleniu.

- Znowu goliłaś sobie nogi moją maszynką? Jest zupełnie tępa.

- Nie.

Jo wytarła zatłuszczony palec w spodnie. Cóż, właściwie nie było to kłamstwo. Owszem, używała maszynki - ale goliła pachy.

Jeff wyglądał bardzo profesjonalnie w granatowym garniturze od Jaspera Conrana i błękitnej koszuli. Włosy, jeszcze wilgotne po porannym prysznicu, zaczesał dc tyłu w stylu rekinów biznesu preferowanym przez yuppie lat osiemdziesiątych. Gdy wyschły, opadały mu na czoło miękką falą, z czym, zdaniem Jo, wyglądał jak prawdziwy prawnik. Jeff był wspólnikiem w kancelarii zajmującej się głównie sprawami spadkowymi, rozwodami i poradami prawnymi. Nie był to może Artur Andersen, ale na życie wystarczało.

- Gdzie jest moja...

- Za drzwiami - rzuciła Jo, zanim zdążył dokończyć pytanie, które zadawał każdego ranka.

Łapiąc teczkę, pośpiesznie ucałował każde z dzieci w czubek głowy.

- Bądźcie grzeczni. Oboje - powiedziała bezgłośnie Jo.

- Bądźcie grzeczni. Oboje - powiedział głośno Jeff, dokładnie w tej samej chwili.

- Tatusiu, zobacz! - zawołała Sophie radośnie, wymachując kartką, kiedy już wychodził z kuchni. - To dla ciebie.

Jeff, wyraźnie zniecierpliwiony, zatrzymał się wpół kroku i wrócił do stołu. Na sercu widniał nagryzmolony napis:

Ela, Jatuota od Sophie.

- Śliczne jabłuszko, kochanie, naprawdę śliczne. - Jeff rzucił okiem na rysunek i zostawił go na stole.

Na widok rozczarowania na twarzy córki Jo poczuła, że coś ściska ją za serce.

- Niemądry tatuś, to przecież serduszko, prawda, kotku? - powiedziała, podnosząc obrazek i wyciągając go w stronę Jeffa. - Masz, weź to do pracy i powieś sobie nad biurkiem.

Z ostentacyjnym westchnieniem, które wyraźnie mówiło: „jestem-bardzo-zajętym-człowiekiem”, Jeff położył teczkę na stole i szybko ją otworzył. Na wierzchu leżała koperta ze zdjęciami.

- O, byłbym zapomniał, dałem ten film do wywołania. Masz tu parę fajnych zdjęć z dzieciakami, z tego weekendu u twoich rodziców. - Rzucił kopertę na stół.

- Dzięki. O której wrócisz? - Jo starała się, by zabrzmiało to lekko. Bardzo nie chciała zmienić się w zrzędzącą żonę, ale przy panu „Wrócę - dziś - później” trudno było tego uniknąć.

- Nie wiem. Chyba mamy jakieś spotkanie po południu. Zadzwonię.

I już go nie było.

Jo patrzyła, jak zamykają się za nim frontowe drzwi. Próbowała uzmysłowić sobie, kiedy w ich stosunkach zaszła ta subtelna zmiana. Kilka miesięcy temu Jeff przestał całować ją rano na pożegnanie i właściwie teraz wyglądało na to, że niewiele ich łączy poza dziećmi i hipoteką.

Wysłała dzieci na górę na poranny rytuał mycia zębów i twarzy, a sama poszła do dużego słonecznego salonu. Zajmowali połowę wiktoriańskiego bliźniaka w ładnej zielonej części Londynu.

Stanęła przy oknie i przez chwilę oddychała życiem innych ludzi. Blok naprzeciwko zawsze dostarczał jakiejś rozrywki. Tam zawsze coś się działo; jeśli para gejów nie awanturowała się akurat przy otwartych oknach, to za firanką czaiła się pani Hobbs, osiemdziesięcioletnia staruszka z parteru. Kiedy Jo wprowadziła się z Jeffem do tego domu, zadała sobie trud, żeby ją poznać. Wiedziała, że czujne oko sąsiadki może się przydać, kiedy wyjadą na wakacje. Kiedy pewnego dnia plotkowały o innych mieszkańcach bloku, pani Hobbs poruszyła temat Dereka i Erica, romantycznej pary spod numeru 4c.

- Oni są homo sapiens, wie pani - oznajmiła konspiracyjnym szeptem, krzywiąc pomarszczoną twarz w wyrazie głębokiej dezaprobaty.

- To tak, jak ja - zaśmiała się Jo.

Od tego czasu pani Hobbs wyraźnie zaczęła jej unikać.

Tego ranka z bloku wyszła para dobrze ubranych młodych ludzi. Oboje nieśli teczki i parasole. Zaczęło trochę mżyć, więc mężczyzna wyjął dziewczynie parasol z ręki, rozłożył i podał go jej. Ten zwykły dowód troski uzmysłowił Jo, jak bardzo ona i Jeff oddalili się od siebie. Drobne gesty są takie ważne. Podanie drinka, zanim zdążysz o to poprosić, nalanie wody do wanny, kiedy jesteś zmęczona, rozłożenie parasola, kiedy ty jeszcze o tym nie pomyślałaś. Ostatnio Jeff zrobił dla niej coś takiego ponad pół roku temu, kiedy się czymś zatruła. I to tylko dlatego, że nie miał innego wyjścia, pomyślała z goryczą. Młodzi ludzie pocałowali się czule na pożegnanie i każde ruszyło w swoją stronę.

Jo westchnęła i wróciła do kuchni, zatrzymując się po drodze u stóp schodów.

- Hej, wy tam, pospieszcie się. Mundurki leżą na łóżkach.

W kuchni wzięła do ręki fotografie, które leżały na stole, zasłaniając częściowo serce Sophie, którego Jeff jednak nie zabrał.

Na dwóch pierwszych zdjęciach był jej ojciec, Jim. Stał koło starej szopy przy domu w Oksfordzie, gdzie zajmował się rozsadzaniem roślin, choć tak naprawdę robił tam zupełnie inne rzeczy. To była jego kryjówka. Chronił się w niej przed Pam, matką Jo, by czytać stare kryminały albo w spokoju wypalić papierosa, nie słuchając przy tym zrzędzenia żony. Jo często się zastanawiała, dlaczego jej rodzice ciągle są razem, skoro mają ze sobą tak niewiele wspólnego. Kilka lat temu zadała nawet to pytanie ojcu, który stwierdził gorzko, że oszczędzają w ten sposób życie dwojga innych ludzi.

Na kilku kolejnych zdjęciach była jej matka, sztywna i chłodna. Stała z dziećmi na niewielkim patio na tyłach domu. Nie była zbyt uczuciowa i chyba z trudem znosiła ich obecność. Thomas nie cierpiał tam jeździć, bo telewizor dziadków był stary i nie można było przystosować do niego Play-Station - co Jo uważała za prawdziwe błogosławieństwo. Twarz matki widzącej na ekranie swojego telewizora scenki z Mortal Combat znajdowała się na czele listy rzeczy, których Jo za nic nie chciałaby oglądać. Obok kolejnej powtórki koncertu Status Quo.

Jeśli chodzi o Sophie, Jo cały czas bała się o los wszystkich tych ohydnych, a niezliczonych bibelotów ozdabiających mały czysty bungalow, z oknami w wykuszach i koronkowymi firankami. Dodatkowy stres wiązał się z faktem, że Jo pracowała jako dekorator wnętrz i od lat świerzbiły ją ręce, żeby się dobrać do tych koszmarnych ozdóbek.

- Daruj sobie te swoje pomysły - rzuciła ostro matka, kiedy za którymś razem Jo ośmieliła się zasugerować pewne zmiany. - Nam się podoba tak, jak jest.

Resztę zdjęć zrobiono na przyjęciu wydanym z okazji szóstych urodzin Sophie, które odbyło się w ich domu kilka tygodni po wizycie w Oksfordzie.

Jo i Jeff zaprosili piętnaście koleżanek Sophie i wynajęli fachowca, który miał organizować gry i zabawy. Niestety, rano, w dniu przyjęcia Wesoły Jake zadzwonił z wiadomością, że ma grypę i nie może przyjść, więc Jeff wyciągnął swoją starą gitarę i usiłował zabawić dzieci własną, niezbyt udaną wersją Smoke on the Waler. Po chwili jedna z bardziej bezpośrednich dziewczynek oznajmiła Sophie: „Twój tata jest do dupy”. Włączył im więc płytę Spice Girls i zaczął robić zdjęcia uczestniczkom przyjęcia, które biegały po pokoju, machając rękami i nogami w takt upiornego Wannabe.

Jo ułożyła zdjęcia w równy plik i zmarszczyła brwi. Miała wrażenie, że powinno być ich więcej. Policzyła. Dziewiętnaście. A film miał dwadzieścia cztery klatki. Dziwne, pomyślała. Film został wywołany cyfrowo, nie było więc negatywów, tylko mała plastykowa kaseta. Brakowało też załączanych zazwyczaj stykówek, czyli wszystkich zdjęć w miniaturze, na jednej kartce.

- Mogę zobaczyć? - Thomas zbiegł na dół i zajrzał jej przez ramię. Sophie stała w drzwiach, dłubiąc w nosie, ze spódniczką zadartą z tyłu do góry i wetkniętą za gumkę od majtek.

- Nie, nie mamy już czasu. Obejrzycie, jak wrócicie ze szkoły. Chodźmy. - Jo wepchnęła fotografie do pękającej już w szwach torby i wszyscy razem wyszli z domu.

Nie dawało jej to spokoju. Dwudziestoczteroklatkowy film i tylko dziewiętnaście odbitek? Może zakład oszczędza w ten sposób na wszystkich klientach, zastanawiała się, odprowadzając dzieci do szkoły i robiąc zakupy. Jo potrafiła obsesyjnie czepiać się szczegółów. Jej najlepsza przyjaciółka, Rosie, nazywała ją wziernikiem analnym.

Piętnaście minut później Jo podeszła do zakładu fotograficznego na tyłach sklepu Bootsa. Ruch był niewielki, poza nią przy ladzie stała jeszcze tylko zdezorientowana starsza pani. Ekspedientka mówiła głośno i dobitnie:

- Dwa razy użyła pani tego samego fitfnu. - Pokazała starszej pani zdjęcie ukazujące ją samą w postaci przejrzystego ducha unoszącego się nad krzakiem bugenwillii.

Druga ekspedientka, wyraźnie znudzona, wyszła z zaplecza i bez słowa wyciągnęła rękę w stronę Jo.

- Dzień dobry, proszę o jeszcze jeden zestaw odbitek z tego filmu i stykówki. - Jo wręczyła jej kasetę.

- Na kiedy? - Dziewczyna miała sześć złotych kolczyków w jednym uchu i naszyjnik z literek ułożonych w imię Cheyenne.

- Eee, za godzinę?

- To będzie kosztować.

- Nie ma sprawy. Przyjdę po zdjęcia koło wpół do jedenastej. Poszła do małej francuskiej kawiarenki przy tej samej ulicy.

Po drodze zatrzymała się, żeby kupić „Sun”. Raj to chwila bez dzieci, na tyle długa, by można było przeczytać całą gazetę.

Zanim Thomas i Sophie przyszli na świat, Jo i Jeff lubili niedzielne poranki. Wyglądały zawsze tak samo; długo spali, potem jedno z nich schodziło na dół, żeby zrobić śniadanie składające się ze świeżej kawy, chrupiących croissantów i jajecznicy z wędzonym łososiem. Potem siedzieli i jedli, czytając różne strony „Sunday Timesa” od czasu do czasu wymieniając uwagi na temat czegoś, co akurat przykuło ich uwagę.

Ostatniej niedzieli Thomas i Sophie wpadli do ich sypialni o siódmej, kłócąc się zawzięcie o to, kto jest właścicielem interaktywnego cybernetycznego zwierzaka. Jo skonfiskowała przedmiot sporu, a potem pozwoliła Jeffowi jeszcze przez chwilę wylegiwać się w łóżku, sama natomiast zeszła na dół i nasypała płatków śniadaniowych do dwóch miseczek. Dzieci rzuciły się na płatki jak dwa wilki, a ona usiłowała poczytać gazetę sprzed dwóch dni, która leżała na kredensie. Dała za wygraną, kiedy Sophie przerwała jej po raz piętnasty, skarżąc się, że brat jej dokucza.

Jo zamówiła café du lait, usiadła w zacisznym kącie kafejki i zatopiła się w porannych wiadomościach.

Kiedy w końcu podniosła głowę znad gazety i spojrzała na zegarek, była już dziesiąta dwadzieścia. Zostawiła na stoliku należność i hojny napiwek, i ruszyła do Marksa i Spencera po drugiej stronie ulicy, kupić jedzenie na kilka następnych dni.

Dni, kiedy nie wiedziała, o której Jeff wróci z pracy, nie należały ostatnio do wyjątków. Stały się raczej normą, przestała więc właściwie gotować. Zamiast tego kupowała mnóstwo różnych gotowych dań mrożonych i kiedy słyszała zgrzyt klucza w zamku, wyciągała któreś z nich z lodówki i wkładała do kuchenki mikrofalowej. Zamrożone dania, zamrożona miłość.

Za piętnaście jedenasta znowu znalazła się w zakładzie fotograficznym. Postanowiła na miejscu przejrzeć zdjęcia i od razu pokazać ekspedientce, których brakowało. Otworzyła kopertę, zdecydowanie grubszą niż pierwsza i zaczęła oglądać zdjęcia. Tata przy swojej szopie, mama z dziećmi, Sophie tańcząca na urodzinach. Pięć brakujących zdjęć znajdowało się między Oksfordem a urodzinami.

Dziewczyna wyglądała na niewiele ponad dwadzieścia lat. Miała orzechowe oczy i jasne kręcone włosy do ramion. Na pierwszym zdjęciu leżała na mosiężnym łóżku nakrytym grubą, białą, bawełnianą narzutą. Na ścianie nad łóżkiem wisiała oprawiona w ramki reprodukcja aktu Degasa. Dziewczyna opierała się łokciem o białe poduszki. Miała na sobie zieloną sukienkę w kwiaty na cienkich ramiączkach. Leżała, wyciągając przed siebie długie nogi. Była boso, na paznokciach jej stóp połyskiwał pastelowy różowy lakier. Kiedy Jo dotarła do czwartego zdjęcia, jedno ramiączko sukienki było zsunięte i ukazywało górną część krągłej młodej piersi. Dziewczyna patrzyła prosto w obiektyw, lekko rozchylając wargi w prowokacyjnym półuśmiechu. To zdjęcie zostało zrobione pod nieco innym kątem, widoczny był na nim fragment nocnego stolika, na którym leżał zegarek marki Tag Heuer. Jo dała go Jeffowi na trzydzieste urodziny. Na ostatnim zdjęciu dziewczyna była naga, leżała z nogami skromnie złączonymi i przechylonymi w jedną stronę. Ręce założyła za głowę, przez co jej pełne piersi wydawały się idealnie okrągłe. W jej oczach pojawił się figlarny błysk. Widać też było niewielki fragment jej owłosienia łonowego - dość jednak, by się zorientować, że nie była naturalną blondynką.

Jo nie miała pojęcia, kim jest ta kobieta, ale jednego była pewna; kilka sekund po tym, jak to zdjęcie zostało zrobione, zaczęła namiętnie kochać się z tym, kto był jego autorem.

Wszystko było już jasne, ale chwytała się jeszcze nadziei, jak tonący brzytwy. Może zaraz się okaże, że to jakaś pomyłka. Tak bardzo chciała w to wierzyć. Podejdzie do lady i ekspedientka powie jej, że zaszło okropne nieporozumienie.

- Proszę się nie martwić. Ktoś wymieszał pani zdjęcia ze zdjęciami z innego filmu - oznajmi Cheyenne. - Pani mąż wcale pani nie zdradza. Życzę miłego dnia.

Jo przypomniała sobie nagle o stykówkach, których brakowało w pierwszej kopercie. Drżącymi rękami otworzyła drugą kopertę i wyciągnęła stykówki. Wzięła głęboki oddech i szybko przebiegła wzrokiem malutkie obrazki. Pięć brakujących zdjęć było tam, w samym środku.

Jo zamknęła oczy i poczuła, że uginają się pod nią kolana.

- Wszystko w porządku?

Głos ekspedientki przywrócił ją do rzeczywistości. Otworzyła oczy i zobaczyła zatroskane twarze Cheyenne i jej koleżanki.

- T-ttak, dziękuję.

Musi natychmiast wyjść. Wetknęła zdjęcia pod pachę i wybiegła ze sklepu. Zatrzymała się dopiero przed ruchliwym skrzyżowaniem przy końcu głównej ulicy.

Nie wiedziała, jak długo stała na rogu. Mijały ją samochody, ale Jo miała wrażenie, że nagle cały świat stał się jakimś obcym miejscem, do którego przestała należeć. Przechodzący obok ludzie spoglądali na nią podejrzliwie, kiedy tak stała, zupełnie nieruchomo, z torbami pełnymi zakupów w obu rękach.

Bóg jeden wie, że próbowała znaleźć jakieś wyjaśnienie, ale teraz nie miała już żadnych wątpliwości.

Jeff miał romans.

Przez kilka następnych godzin działała jak automat. Dzieci zostały odebrane ze szkoły, wykąpane, nakarmione i w końcu, o wpół do, dziewiątej, poszły spać.

Jeffa ciągle nie było. Nawet nie zadzwonił. Kiedyś dzwonił i mówił coś o jakichś „cholernych spotkaniach, które się przeciągnęły”, ale ostatnio nie zawracał sobie tym głowy. Wracał późno, a ona była zazwyczaj zbyt zmęczona, żeby się tym przejmować. Wszystkie wieczory przebiegały według jednego scenariusza, co sprawiało, że właściwie trudno było je od siebie odróżnić. Jedyną zmienną był program telewizyjny. Jeśli Jeff wrócił do domu, zanim Jo rzuciła się, półżywa ze zmęczenia na łóżko, wymieniali rytualne „Cześć, jak ci minął dzień?” „Nieźle, dzięki”. A potem siedzieli w milczeniu, gapiąc się w telewizor. Jeff zasypiał w końcu z otwartymi ustami i zaczynał głośno chrapać. Jo wzdychała ciężko, wyłączała fonię i szła na górę, zostawiając Jeffa na kanapie. Zazwyczaj budził się przed świtem i przychodził do łóżka, czasem jednak Jo schodziła rano na dół i znajdowała go zwiniętego w kłębek przed migającym telewizorem.

Nie zawsze tak było. Kiedy się poznali, trudno im było utrzymać ręce przy sobie, czasem nawet w porze lunchu wracali do domu na godzinę namiętnej miłości. Potem urodziły się dzieci. A teraz ich życie seksualne było bardziej zagrożone niż panda wielka.

W tych rzadkich chwilach, kiedy Jeff okazywał jakieś zainteresowanie tym aspektem życia, przewracał się na bok, szepcząc:

- Co byś dzisiaj powiedziała na szybki numerek? Dzisiaj? A co niby było wczoraj? - myślała Jo, kiedy Jeff w ramach gry wstępnej chwytał dwoma palcami jej sutek, jakby szukał odpowiedniej częstotliwości w odbiorniku radiowym.

- Od tak dawna tego nie robiłam, że chyba jestem hermetycznie zapieczętowana - powiedziała Jo do Rosie kilka tygodni wcześniej.

Teraz brak zainteresowania ze strony Jeffa doskonale pasował do tej układanki.

Jo obejrzała wiadomości o dziesiątej, ale nic do niej nie docierało. Bum! Jo Miles znalazła zdjęcia. Bum! To musi być kochanka jej męża. Bum! Jo własnoręcznie kastruje męża.

Myślała tylko o chwili, kiedy Jeff w końcu raczy wrócić do domu.

Wiadomości się skończyły. Jo powlokła się do kuchni i zapaliła światło. Długi drewniany stół stojący na środku cały był zawalony książeczkami do kolorowania, gazetami i nieprzeczytanymi dotąd biuletynami informacyjnymi ze szkoły. Jo jednym ruchem ręki zrzuciła wszystko na podłogę. Potrzebowała przestrzeni do tego, co miała zamiar zrobić. Położyła na blacie stołu wszystkie pięć fotografii, jedną obok drugiej, od najmniej, do najbardziej rozebranej. Potem usiadła na wiklinowym krześle u szczytu stołu i czekała.

Przez pół godziny słyszała tylko tykanie zegara i własny oddech. Potem, wreszcie, rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Była jedenasta.

Słyszała kroki Jeffa w przedpokoju. Zajrzał do kuchni i na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Zakładał pewnie, że Jo będzie już w łóżku. Ciemne włosy miał dziwnie zmierzwione, policzki zaczerwienione, krawat poluzowany, a jego granatowy garnitur wyglądał tak, jakby stratowało go stado dzikich koni. Poczuła słabą woń alkoholu. Ciekawe, czy był z nią, pomyślała Jo. Czuła się zupełnie odrętwiała.

- Cześć. Myślałem, że może się wcześniej położyłaś. Co tu jeszcze... - Urwał w pół zdania, kiedy jego wzrok padł na zdjęcia. - Co to jest? - Zbladł jak ściana, a jego źrenice rozszerzyły się gwałtownie do rozmiarów talerzy.

Jo patrzyła na niego zimno, pamiętając, - że powinna zachować spokój. Musiała przyznać, że jego zmieszanie sprawia jej przyjemność. Spuściła na chwilę wzrok, a potem podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

- Miałam nadzieję, że ty mi to powiesz.


2.

Patrzył na nią jak królik schwytany w ostre światło reflektora. Widziała, że szuka rozpaczliwie jakiegoś prostego wytłumaczenia, ale nie potrafi niczego wymyślić. Przeczesał włosy palcami i usiadł po drugiej stronie stołu.

- To nikt, Jo. Naprawdę - usiłował się wykręcić.

- Spróbuj jeszcze raz. - Jej głos był zimny i ostry.

Jeff spuścił oczy i wbił wzrok w swoje stopy. Był prawnikiem i Jo wiedziała, że potrafi rozpoznać niezbite dowody winy, kiedy maje przed nosem. Kłamstwo nie miało sensu. Bez cienia wahania, w mgnieniu oka zmienił taktykę.

- Spotykam się z nią mniej więcej od sześciu miesięcy - powiedział obojętnie, jakby prosił, żeby podała mu sól. Był żałośnie zakłopotany.

Sześć miesięcy. Sześć cholernych miesięcy, w czasie których kłamał, oszukiwał i kręcił. Czy to się dzieje naprawdę? Czy to naprawdę przytrafiło się właśnie jej, Jo Miles? Miała wrażenie, że przez przypadek trafiła w sam środek cudzego koszmaru albo okrutnego dowcipu.

- Kochasz ją? - wykrztusiła. W gardle urosła jej kula. Miała nadzieję - modliła się w duchu - że odpowiedź będzie brzmiała „nie”.

Jeff milczał przez chwilę, a potem powoli zaczął kiwać głową.

- Tak. Kocham ją. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin