Denise Mina
Pole krwi
Cykl: Paddy Meehan Tom 1
Przełożyła Hanna Pawlikowska-Gannon
Tytuł oryginału: The Field of Blood
Wydanie oryginalne 2005
Wydanie polskie 2008
„Pole krwi” rozpoczyna głośny cykl kryminalny szkockiej pisarki Denisy Miny, którego bohaterką jest młoda dziennikarka Paddy Meehan. To zarazem pierwsza powieść Miny - nowej gwiazdy gatunku tartan noir - przełożona na język polski.
Jest rok 1981. Osiemnastoletnia Paddy dostaje posadę gońca w „Scottish Daily News”. Z uporem walczy o pozycję w redakcji, nie zważając na brak wykształcenia, pieniędzy i niechęć rodziców do jej nowego zajęcia. W tym czasie całym Glasgow wstrząsa wiadomość o porwaniu i zabójstwie małego Briana Wilcoxa. Zbrodnię popełnili rzekomo dwaj nastolatkowie, Paddy jednak nie wierzy w oficjalną wersję wydarzeń i podejmuje ryzyko odkrycia prawdy na własną rękę. Artykuł o zbrodni ma być dla niej przepustką do lepszego świata. Jako katoliczka z emigranckiej rodziny musi jednak przede wszystkim stawić czoło społeczeństwu pełnemu seksistowskich uprzedzeń i bigoterii.
Spis treści:
Drobne cuda. 5
Prawdziwa Paddy Meehan. 9
Tyrania jajek. 21
Nabożeństwo za zmarłych. 26
Solona ryba i herbata. 34
Opychanie się jedzeniem. 45
Niepokoje rosną. 51
A ludzie to dupki. 62
Na podświetlarce. 80
Eastfield Star. 89
Dwie zapaśniczki. 103
To nie powód do ucieczki. 112
Vaughan w spożywczej furgonetce. 129
Mary Ann się śmieje. 136
Z barowych nudziarzy miejscy bohaterowie. 149
Safari mikrobów. 163
Bezduszne samochody. 181
Dziewczyny z Kilmarnock i chłopaki ze wsi. 194
Niespodziewana szansa Heather. 206
Samotna jak nigdy. 213
Ze smutkiem. 219
Tropem Heather. 233
Wszystko wraca. 244
Niemożliwie wyszukana zupa. 254
Stan doktora Pete'a. 263
Tłusta, ale zabawna. 279
Gorąca randka. 292
O włos. 307
Życie w szkockim pokoju. 323
Pattersonowie. 334
Rozstanie. 354
Nie lubię poniedziałków. 363
Callum. 374
Pan Naismith. 387
Uroczystość pożegnalna. 404
Dom. 423
Od Autorki. 425
Podziękowania. 428
Fergus, nie daj się, mały
Za pieniądze, niegodziwie zdobyte, nabył ziemię [...]. Rozniosło się to wśród wszystkich mieszkańców Jerozolimy, tak że nazwano ową rolę w ich języku [...] Pole Krwi.
Dzieje Apostolskie 1, 18-19.
Przekład zaczerpnięty z Biblii Tysiąclecia.
Nadal jechali w ciemności. Jechali już bardzo długo i Brianowi zdawało się, że każdy cal każdego kolejnego kroku oddala go od mamy, a Ona była wszystkim, czego pragnął.
Nie mógł płakać. Bili go, kiedy płakał. Myślał o Niej, o miękkości Jej piersi, o Jej palcach z pierścionkami, o tym, jak w Jej obecności cały świat stawał się cieplejszy. Z trudem łapał oddech, dolna warga głośno zderzała się z zębami. James, chłopiec siedzący obok niego, mocno trzepnął go w ucho.
Zaskoczony gwałtownością bólu Brian otworzył usta i zaskomlał. Callum, chłopiec siedzący z drugiej strony Briana, roześmiał się.
- Nie bądź beksą - powiedział James.
- No właśnie - potwierdził Callum. - Przestań ryczeć.
Śmiali się obaj, bez niego. Brian nie płakał. Brian myślał o tym, że boli go w brzuszku i dokucza mu stopa, ale nie płakał. Płakał tylko wtedy, kiedy pomyślał o Niej; kiedy przypomniał sobie, że Jej tu nie ma, wtedy płakał. Łzy płynęły mu po policzkach, ale oddychał głęboko i udało mu się zachować spokój.
- Jesteś wielki dzieciak - powiedział głośno James.
- Właśnie - podjął Callum, pokazując zęby, a oczy mu błyszczały. - Jesteś pieprzonym cipowatym gnojkiem.
Chłopcy zaczęli się ekscytować, powtarzając bez końca „cipowaty gnojek”. Brianowi nie podobało się to określenie. Nie wiedział, co ono znaczy, ale zdawało się nieprzyjemne. Był pewien, że jeśli zacznie płakać, to go uderzą, ukrył więc twarz w rozłożonych dłoniach i wstrzymał oddech, aż zatkało mu uszy.
Nie słyszał chłopców. Kiedy nie występowali w jego myślach, mógł sobie przypomnieć Jej ręce, które go myły, polewały kojącą ciepłą wodą o delikatnym zapachu, niosły go, chociaż był duży, karmiły chlebem moczonym w gorącym miętowym sosie, frytkami, słodyczami z furgonetki lodziarza. Układała go w łóżku, zostawiała otwarte drzwi i światło w korytarzu i zaglądała do niego w nocy, żeby nigdy nie czuł się samotnie. Zawsze była przy nim, tuż obok, w sąsiednim pokoju.
Oddalali się od światła. Na zewnątrz nie było domów, tylko ciemność i błoto. Drzwi się otworzyły, James wypchnął Briana w czarną pustkę tak mocno, że chłopiec wypadł, przewrócił się i wylądował na boku. Próbował się podnieść, ale nie mógł ustać na bolącej kostce. Stopa w wysokim gumiaku zrobiła się wielka, szorstki materiał podszewki kaloszy cisnął na skórę. Upadł na ramię w ciemności, poza snopem żółtego światła przy drzwiach.
Nigdy nie widział takiej ciemności, czarnej jak sos, jak dym z grzanki, jak gorzkie lekarstwo na zaziębienie. Zmarznięta ziemia tworzyła twarde grudy. Słyszał odgłosy wiatru, ruchu, coś biegło w jego stronę, coś się czołgało. Serce ścisnęło mu się z przerażenia, zdrową stopą i rękami podciągał się z powrotem w smugę światła z furgonetki.
Zobaczył buty chłopców i poczuł nagłą ulgę, że nie jest sam. Wzięli go z obu stron pod ręce i podnieśli, próbując postawić na nogi, ale przewracał się na jeden bok, chwytając się zmarzniętej ziemi, walcząc o to, by przynajmniej twarz znajdowała się w pobliżu światła. Chłopcy znowu go podnieśli i znowu upadł.
Brian nie mógł iść, jego wielka stopa nie funkcjonowała, toteż chłopcy, sapiąc i dysząc, pociągnęli go do tyłu, przez kraj świata, w dół stromego stoku. Było wietrznie i ciemno, tak ciemno na samym dole, że Brian przylgnął do Jamesa, trzymając się kurczowo rękawa jego kurtki, przestraszony, że chłopcy go zostawią. Nie potrafił się opanować i zaczął płakać, co zabrzmiało głośno, bo nie grał telewizor ani radio, nic nie zagłuszało jego płaczu, jak tam, w domu nieznajomego. James stanął przed nim, rozstawił nogi i podniósł ręce. Callum pociągnął Jamesa i powiedział:
- Nie, nie tutaj, koło torów.
Powlekli go dalej w dół nasypu, aż nasyp się skończył, i tam go puścili, żeby stał o własnych siłach. Upadł przed siebie, uderzając przednimi zębami o metal, jeden ząb się złamał, całą brodę zalała mu gorąca ciecz. Teraz jego płacz wydawał się bardzo głośny, Brian bełkotał coś w ciepły płyn, wdychał go, między szlochami wstrząsał nim kaszel. James znowu stał przed nim na rozstawionych nogach, wyciągnął ręce i położył je na szyi Briana. Brian poczuł, że unosi się w górę, dopóki nie spojrzał w dzikie, zwierzęce oczy Jamesa.
Brian zorientował się, że milczy, słyszał odgłosy małych zwierzaków szukających schronienia po przeciwnej stronie nasypu, słyszał nieprzyjemny wiatr targający włosy. I wtedy zobaczył ciemność.
James udusił go, a potem Callum rozbił mu głowę kamieniami. Głowa dziecka była potrzaskana. Wpatrywali się w nią, przestraszeni, a jednak mimo woli zafascynowani tym widokiem. Nie oczekiwali, że dzieciak po prostu przestanie się ruszać czy dostanie cuchnącego rozstroju, nie powiedział im, że tak się stanie. Nie spodziewali się, że tak nagle przestanie być dokuczliwy, nie spodziewali się, że przestanie być w ogóle czymkolwiek.
Noga dzieciaka była skierowana w złą stronę. Oczy miał otwarte, wytrzeszczone tak, jakby nie mógł oderwać wzroku. Callum chciał się rozpłakać, ale James stuknął go w ramię.
- My... - zaczął Callum, patrząc na zmasakrowane dziecko tak, jakby zbierało mu się na mdłości. - My... - Zapomniał, co chciał powiedzieć. Wbiegł na stromy nasyp i zniknął po drugiej stronie.
James został sam. Miał krew na brodzie i na piersi, niczym śliniak. Krew była ciepła, kiedy wkładał w nią rękę, kiedy otaczał rękami szyję dziecka. Wyobraził sobie dzieciaka stojącego z tą roztrzaskaną głową i czarnym podbródkiem, puchnącego do rozmiarów Niewiarygodnego Kolosa, który tłukł go jak na zwolnionym filmie.
Przekrzywił głowę i popatrzył na dziecko. Uśmiechnął się. Dźgnął je nogą, a ono nawet nie mogło od niego uciec. Nie czuł strachu, będąc tu ze zmasakrowanym dzieciakiem. Miał różne inne odczucia, ale nie wiedział, jak się nazywają. Przykucnął.
Mógł z nim zrobić wszystko. Co tylko chciał.
Jeśli historia Briana Wilcoksa miała jeszcze jakiś inny aspekt, to nie potrafił go odkryć nikt z zespołu „Scottish Daily News”. Przeprowadzili wywiady z rodziną zaginionego dziecka i z sąsiadami, odtworzyli wszystkie możliwe trasy, zamówili lotnicze zdjęcia okolicy. Napisali teksty o dzieciach, które zaginęły wcześniej, zadrukowali niezliczone kolumny rozważaniami o losach zaginionych dzieci, a ten mały drań nadal się nie znalazł.
Paddy Meehan stała przy kontuarze w pubie Bar Prasowy, gdzie dobiegły do niej wynurzenia doktora Pete'a, który mówił bandzie pijaków, że własnoręcznie udusiłby trzylatka, gdyby miało to zakończyć całą historię. Otaczający go mężczyźni wybuchnęli śmiechem, umilkli i znowu ogarnęła ich bezładna fala śmiechu. Doktor Pete nadal siedział pomiędzy nimi, wydawał się jeszcze bardziej wysuszony niż zwykle, rysy twarzy ułożyły się w uśmiech otaczający zrozpaczone oczy. Obserwowała jego odbicie w lustrze za barem. Krzaczaste brwi sterczały na twarzy naznaczonej dziesięcioletnim kacem. Podniósł do ust kieliszek i z zamkniętymi oczami wymacywał jego brzeg szarym koniuszkiem języka. Plotka głosiła, że jest bigamistą.
Paddy nie lubiła mężczyzn, nie chciała przebywać w ich towarzystwie, chciała natomiast mieć swoje miejsce wśród nich jako dziennikarz, nie goniec. Czułaby się intruzem w barze, gdyby nie znalazła się tutaj w sprawach gazety, żeby napełnić kufel redaktora działu graficznego. Barman McGrade naciskał kurki za barem, całe wieki trwało wylewanie piwa z prychających rurek. Na ladzie przed nim stał szereg kufli z gęstą białą pianą.
Bar Prasowy pomalowano na pragmatyczny kolor żółty stanowiący mieszaninę barwy tytoniu i rozlanego piwa, stały tu niewielkie krzesełka i małe nieprzydatne stoliki z popielniczkami i podstawkami pod kufle. Na ścianach wisiały archiwalne zdjęcia dystrybutorów i dziennikarzy z ważnymi egzemplarzami „Chicago Tribune” i „New York Timesa”: Dzień Zwycięstwa, Pearl Harbour, śmierć Kennedyego. Zdjęcia pochodziły z innej epoki, z innego miejsca, zasadniczo nie wiązały się z Glasgow, reprezentowały jednak apel o lojalność wobec głównej klienteli baru i usprawiedliwienie jego specjalnej koncesji. Był to jeden z nielicznych pubów w Glasgow, którego nie zamykano o czternastej trzydzieści, znajdował się jednak zbyt daleko od śródmieścia, żeby przyciągać przypadkowych klientów, a zbyt blisko centrum pełnego biurowców, by funkcjonować jako lokalny bar okolicznych mieszkańców, toteż jego główną klientelę stanowili pracownicy „News”. Obie instytucje sąsiadowały ze sobą i często słyszało się utyskiwania na brak wewnętrznego połączenia, szczególnie w zimie.
Zajęty był tylko jeden stolik. Mężczyźni sączyli z kufli drugie śniadanie w kłębach niebieskawego dymu. Pracowali na wczesnej zmianie, trudno było określić ich wiek, wszyscy byli pijakami i renegatami, których nie można było wyrzucić z racji wysługi lat. Wykonywali podstawowe minimum pracy, i to jak najszybciej, żeby pobiec do pubu, do domu czy do biurka, przy którym odbywało się kolejne przyjęcie.
Tego dnia szefa związku, Richardsa, bezpiecznie otaczała grupka mężczyzn wyrażających wyraźną akceptację; on sam wyglądał na zmęczonego. Rzadko widywało się go wśród pijaków. Był dobrym mężem zaufania, wynegocjował dłuższe przerwy i zgodę na palenie w całym budynku, nawet w drukarni. Brzuchaty jak piwosz odznaczał się bladością człowieka, który codziennie przez cały dzień pracuje we wnętrzu. Zazwyczaj nosił lotnicze okulary w grubej stalowej oprawce, ale dzisiaj ich nie miał, miał za to długie ukośne przecięcie pod okiem, doskonale oddające obrys nieobecnych szkieł. Ktoś walnął go w okulary.
Śmiech ucichł, chłopcy z powrotem usiedli. Paddy czuła, że rozglądają się po całym pomieszczeniu, szukając czegoś, czegokolwiek, co mogliby wyśmiać. Zazwyczaj była bezpieczna z racji wieku i nędznej pozycji w gazecie, ale kiedy w grę wchodził także alkohol, mogli zająć się każdym. Przygotowała się na cios, kręcąc na palcu tani pierścionek zaręczynowy z ułamkami brylantów; pragnęła, by barman jak najszybciej skończył z rurkami od piwa i obsłużył ją. Powoli płynęły sekundy. Czuła, jak na jej szyi rozlewa się profilaktyczny rumieniec. Palec pod pierścionkiem zaczynał boleć.
Milczenie przerwał jeden z pijaczków przy stole.
- Pieprzyć papieża.
Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, obserwując przy tym, jak wątły Richards z poważną miną sięga po swoje piwo. Kiedy szkło kufla dotknęło warg, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech; wlewał w siebie złocisty płyn, pozwalając, by małe strumyczki spływały po szczękach. Mężczyźni pokrzykiwali z uznaniem.
Odruchowe poczucie lojalności sprawiło, że Paddy nie spodobało się milczenie Richardsa. Zaledwie dziesięć lat wcześniej ogłoszenia o pracy zawierały informację, że oferta nie dotyczy katolików. Mieszkania i szkoły obejmowała segregacja, katolicy nie czuliby się bezpiecznie na niektórych ulicach Glasgow. A teraz Richards siedzi przy stole z protestantami, sprzymierzając się z nimi przeciwko swoim.
- Papież nic mnie nie obchodzi - wykrzyknął Richards. - Absolutnie nic. To nie jest przyjaciel robotnika.
Doktor Pete odczekał, aż audytorium się uspokoi.
- Nie mamy nic do stracenia prócz paciorków różańcowych.
Znowu wybuchnęli śmiechem.
Richards wzruszył ramionami na dowód, że nic go to nie obchodzi. Nic a nic. Nic dla niego nie znaczy. Zamówił sobie kolejne piwo i wyczuwając dezaprobatę Paddy wpatrywał się w jej stopy, co ściągnęło na nie wzrok pozostałych mężczyzn, jakby podrzucił im trop.
- A ty - zapytał - papistka czy marksistka?
- Zostaw ją w spokoju - wtrącił doktor Pete.
Richards jednak nalegał.
- Papistka czy marksistka?
Znając jej nazwisko, wiedzieli, że jest katoliczką. Wyglądała nawet na rodowitą Irlandkę z tymi czarnymi włosami i jasną cerą. Wolałaby o tym nie mówić, ale Richards nalegał.
- Jesteś religijna, Meehan?
Mężczyźni wpatrywali się w swoje kufle, zażenowani, nie chcieli jednak się wtrącać. To dotyczyło dwójki zwolenników papieża, to nie był ich problem. Paddy uznała, że będzie lepiej, jak się odezwie, bo inaczej wywęszą jej strach.
- Od kiedy to moje sumienie jest pańską sprawą? - Jej głos zabrzmiał bardziej piskliwie, niż zamierzała.
- Pójdziesz jutro na mszę? Przystępujesz do komunii? Chodzisz do spowiedzi? Rzucasz swój grosik na tacę w każdą niedzielę i podkochujesz się w proboszczu? - Richards mówił coraz głośniej. Był lekko wstawiony i pomylił mówienie dużo z mówieniem dobrze.
- Czy oszczędzasz się dla męża? Czy modlisz się co wieczór, żeby spłodzić dzieci, które zachowają wiarę ojców?
Zaczerpnął powietrza i otworzył usta, żeby mówić dalej, ale Paddy mu przerwała.
- A pan, papo Richards? Chodzi pan na cotygodniowe zebrania, demonstracje? Oddaje pan część swoich zarobków na fundusz rewolucji i podkochuje się we wszystkich młodych marksistkach? - Nie pamiętała dokładnie, o czym mówił w dalszym ciągu, więc prze szła prosto do rzeczy. - Pańskim zadaniem jest w za sadzie kontaktowanie się z dyrekcją w imieniu załogi. Zajmuje się pan przestrzeganiem reguł i rozdawaniem pieniędzy potrzebującym. Jest pan jak ksiądz w swetrze z golfem.
Nie przyswajając sobie naprawdę tego, co powiedziała, mężczyźni śmiali się z Richardsa, bo przygadała mu kobieta, w dodatku młoda, pociągali go za rękaw, podburzali do odpowiedzi. Richards uśmiechał się do zawartości swojego kufla, a doktor Pete siedział całkiem nieruchomo i patrzył na Paddy tak, jakby dopiero teraz zauważył jej istnienie. McGrade za barem prychnął przyjaźnie i wziął z ręki Paddy kufel redaktora działu graficznego, napełnił go w trzech czwartych piwem Shillings i uzupełnił podwójną whisky.
- Pańskie wierzenia są dokładnie takie jak wtedy, kiedy był pan praktykujący - kontynuowała Paddy. - Tyle tylko że zmienił pan podstawowy tekst. Klasyczna pomyłka nieudanego katolika. Pewnie jest pan bardziej religijny ode mnie.
Drzwi za jej plecami otworzyły się gwałtownie, odbiły się od ściany, do baru wpadł podmuch zimnego powietrza, zawirowały obłoki dymu. Czarne włosy Terry'ego Hewitta były ostrzyżone jak u amerykańskiego żołnierza, tak krótko, że widziało się jasnoróżowe blizny na czaszce. Przez to sprawiał wrażenie lekko niebezpiecznego. Był krępy i miał nieproporcjonalnie krótkie nogi, ale unosiła się wokół niego aura podłego świntucha, co sprawiało, że usta Paddy napełniały się śliną, ilekroć odważyła się na niego spojrzeć. Wyobrażała go sobie, jak wraca co wieczór do wygodnego domu, w którym rodzice czytają powieści i popierają jego ambicje. Nigdy nie musi się martwić, że zgubi miesięczną kartę komunikacyjną, nie musi też chodzić w tanich butach, które przemakają.
- Cześć, Hewitt! - wykrzyknął doktor Pete, wymachując mu ręką przed nosem. - Zamknij drzwi. Ta dobra kobieta próbuje przyciągnąć Richardsa z powrotem na łono Kościoła.
Mężczyźni roześmiali się, Paddy zmierzała do drzwi z kuflem piwa, nawoływali za nią, żeby jeszcze została. Kobieto, ratuj nas.
Odwróciła się do nich.
- Wiecie, pewnego dnia wasze wątroby jednocześnie eksplodują i będzie to przypominało Jonestown[1].
Mężczyźni piszczeli z zachwytu, kiedy Paddy wycofywała się przez drzwi. Była zadowolona. Nędzna pozycja gońca była niepewna: każdy zły wybór czy chwila słabości mogły ją skazać na wieczne dokuczanie.
Kiedy drzwi zamykały się za nią, usłyszała pytanie Terry'ego Hewitta:
- Kim jest ta tłusta dziewucha?
Siedziała na górnym piętrze autobusu, żując trzecie z kolei jajko na twardo, i patrzyła w dół na uliczny ruch. To była obrzydliwa dieta, a w dodatku nawet nie wiadomo, czy skuteczna.
Przechodnie na dole byli ciepło poubierani, chowali twarze przed ostrym jak szpilki wiatrem, który przeciskał się przez szaliki, rajstopy i dziurki od guzików. Na otwartych przestrzeniach wiatr chłostał górę piętrowego autobusu, pasażerowie chwytali oparcie siedzenia przed sobą, rozglądając się z głupkowatym uśmiechem, kiedy mijał alarm.
Richards ją zirytował. Powtarzała w myślach rozmowę, tworząc lepsze, szybsze riposty, przerabiając swoje słowa tak, by stanowiły dokładniejsze odbicie jego wypowiedzi. W sumie dobrze wyraziła swoje zdanie, mimo że uwaga Terry'ego Hewitta kompletnie zrujnowała efekt.
Klasyczna pomyłka nieudanego katolika.
...
entlik