A.A. Milne
Tajemnica Czerwonego Domu
Przełożyła Alicja Skarbińska
Tytuł oryginalny: The Red House Mystery
Pierwsze wydanie oryginalne 1922
Warszawa 1992
Mark Ablett, zamożny właściciel Czerwonego Domu, ginie od kuli mordercy. Podejrzenia padają na jego brata, który po wieloletnim pobycie w Australii przybył do Anglii. Ten jednak rozpływa się w powietrzu. Do akcji wkracza Antony Gillingham...
Spis treści:
Wstęp. 5
Pani Stevens się boi. 9
Pan Gillingham wysiada na złej stacji. 18
Dwaj mężczyźni i zwłoki. 29
Brat z Australii. 39
Pan Gillingham wybiera nowy zawód. 50
Zewnątrz czy wewnątrz? 59
Portret dżentelmena. 68
„Rozumiesz, Watsonie?”. 77
Pożytek z gry w krokieta. 89
Pan Gillingham mówi od rzeczy. 100
Wielebny Theodore Ussher. 110
Cień na ścianie. 120
Otwarte okno. 129
Pan Beverley zdaje egzamin aktorski. 139
Pani Norbury nabiera zaufania do drogiego pana Gillinghama. 150
Przygotowania przed nocą. 161
Pan Beverley opija się wodą. 172
Pytania. 188
Przesłuchanie świadków. 197
Pan Beverley jest taktowny. 208
Wyjaśnienie Cayleya. 216
Pan Beverley wybiera się w drogę. 228
Johnowi Vine Milne
Drogi Ojcze,
jak wszyscy naprawdę sympatyczni ludzie
masz słabość do powieści detektywistycznych
i uważasz, że jest ich stanowczo zbyt mało.
Dlatego po tym wszystkim, co dla mnie zrobiłeś mogę przynajmniej odwdzięczyć ci się, pisząc taką powieść.
I oto jest: z gorącymi wyrazami wdzięczności i uczuciami, o których trudno mi się tu rozpisywać.
A.A.M.
Kiedy kilka lat temu poinformowałem mego agenta, że zamierzam napisać powieść kryminalną, doznał wprawdzie małego szoku, ale przyszedł do siebie tak szybko, jak można się było tego po nim spodziewać, natomiast wyraźnie dał mi do zrozumienia (tak jak później jemu dawali do zrozumienia wydawcy), że od „znanego humorysty z Puncha czytelnicy oczekują opowieści humorystycznej”. Ja jednak zdecydowałem się na zbrodnię, a skutek był taki, że kiedy dwa lata później oznajmiłem, iż piszę książkę dla dzieci, mój agent i mój wydawca przekonani byli, że angielscy czytelnicy najbardziej pożądają nowej powieści kryminalnej. Minęły następne dwa lata: gusta czytelników znów się zmieniły; jest rzeczą oczywistą, iż nowa powieść kryminalna, napisana w chwili nieustannego popytu na książki dla dzieci, byłaby w najgorszym guście. Zadowalam się wobec tego, na razie, napisaniem wstępu do nowego wydania Tajemnicy Czerwonego Domu.
Uwielbiam powieści kryminalne. Pewien entuzjasta piwa wyraził się kiedyś, że napój ten nie może być niedobry, lecz niektóre gatunki są lepsze niż inne. W taki sposób ja traktuję każdą nową powieść kryminalną. Nie chcę przez to powiedzieć, iż nie jestem krytyczny. Przeciwnie, mam swoje kuriozalne upodobania i autor musi zadowolić mnie pod wieloma dziwacznymi względami, nim nadam mu honorowy stopień. I tak, przechodząc do rzeczy, wolę, aby powieść kryminalna napisana była po angielsku. Czytałem kiedyś powieść, w której popełniono szczególnie fascynujące morderstwo i wiele spekulowano na temat tego, jak zabójca dostał się do biblioteki zamordowanego. Detektyw jednak (twierdził autor) „był bardziej zainteresowany tym, w jaki sposób morderca dokonał defenestracji”. Bardzo mnie przygnębia fakt, iż w dziewięciu na dziesięć powieści kryminalnych na świecie mordercy stale dokonują defenestracji zamiast po prostu uciekać przez okno.
Detektyw, bohater i wielu podejrzanych używają tego samego dziwnego języka i nie należy mieć do nas pretensji, gdy mamy wrażenie, że ani naturalne podniecenie wywołane zabiciem właściwego człowieka, ani napięcie spowodowane podejrzewaniem niewłaściwego nie są dostatecznym powodem używania kiepskiego języka.
W wielkiej kwestii Miłości opinie są podzielone, ale ja osobiście jestem tutaj ascetą. Czytelnik, który w stanie silnego napięcia czeka, żeby się dowiedzieć, czy biała substancja w bułeczkach była arszenikiem, czy zwykłym pudrem, nie może czekać, aż Roland przytrzyma rękę Angeli dłużej niż w zwykłym uścisku dłoni. Czas ten należałoby raczej wykorzystać na zajęcie się odciskami palców lub poszukiwanie niedopałków. Proszę bardzo, niech Roland ma swoją książkę, w której będzie przytrzymywał, co zechce, w powieści kryminalnej jednak musi się on zajmować swoją robotą.
Od detektywa wymagam przede wszystkim, aby był amatorem. W prawdziwym życiu niewątpliwie najlepszymi detektywami są zawodowi policjanci; z kolei w prawdziwym życiu najlepszymi zabójcami są zawodowi mordercy. W najlepszych powieściach kryminalnych przestępca jest amatorem, jednym z nas; ocieramy się o niego w salonie zamordowanego; i nie istnieje przeciwko niemu żadne dossier ani zestaw nazwisk, czy zbiór odcisków palców. Jedynie detektyw-amator potrafi wykryć winnego za pomocą chłodnego indukcyjnego rozumowania i logiki surowych, bezlitosnych faktów. I tylko na tyle mu pozwalam. Precz z detektywem naukowcem, człowiekiem z mikroskopem! Cóż to dla nas za satysfakcja, że słynny profesor bada odrobinę kurzu, jaką pozostawił po sobie morderca i stwierdza, że musi on mieszkać (morderca, a nie kurz czy profesor) między browarem a młynem? Czy podnieca nas to, że z plamki krwi na chusteczce zaginionego mężczyzny dowiadujemy się, iż niedawno ugryzł go wielbłąd? Mnie nie. Wszystko jest wtedy o tyle łatwiejsze dla autora i o tyle trudniejsze dla czytelników.
I to jest właśnie to, o co nam w gruncie rzeczy chodzi: żeby detektyw nie wiedział więcej od przeciętnego czytelnika. Czytelnik musi być przekonany, że jeśli sam zastosowałby technikę chłodnego indukcyjnego rozumowania i logikę surowych, bezlitosnych faktów (co przecież doskonale potrafimy), to wykryłby winnego. Oczywiście autor nie może tak przedstawić poszlak, żeby miały jednakową wartość dla czytelnika w zaciszu biblioteki i dla detektywa przy zwłokach zamordowanego. Blizna na nosie jednego z gości może nie mieć żadnego znaczenia dla detektywa, lecz fakt, iż autor dokładnie ją opisuje, natychmiast nadaje jej nadmierną rangę. Nie należy się dziwić ani oburzać, jeśli autor, zdając sobie z tego sprawę, dla równowagi prześlizguje się lekko nad nosami innych gości, jeszcze bardziej obfitującymi w poszlaki. Nie będziemy narzekać, pod warunkiem że zarówno autor, jak i detektyw zostawili w domu swoje mikroskopy.
A co z Watsonem? Czy będziemy mieli Watsona? Tak. Na pohybel autorowi, który wstrzymuje się z wyjaśnieniami do ostatniego rozdziału, czyniąc z pozostałych rozdziałów wyłącznie prolog do pięciominutowego dramatu. Tak się nie pisze. Musimy wiedzieć z rozdziału na rozdział, jak rozumuje detektyw. W tym celu musi „watsonować” lub mówić do siebie: to pierwsze jest jedynie dialogową formą drugiego, lecz o ileż łatwiejszą w czytaniu. Czyli Watson, choć niekoniecznie głupkowaty Watson. Trochę wolno myślący, jak wielu z nas, ale przyjacielski, ludzki, dający się lubić...
Rozumiecie teraz, jak powstała Tajemnica Czerwonego Domu. Jedynym pretekstem do napisania czegokolwiek, jaki dotychczas odkryłem, jest to, że chcę to coś napisać. I byłbym równie dumny, tworząc książkę telefoniczną con amore, co zawstydzony, gdybym napisał tragedię białym wierszem pod naciskiem innych. A przecież wiele razy żałowałem, że napisałem tę książkę. Uważam bowiem, stosując punkt widzenia pewnego entuzjasty, że jest to prawie idealna powieść kryminalna. Chociaż nigdy go nie widziałem, znam go dobrze; wiem, co chciał, aby w tej książce było, a czego w niej nie chciał. Poznałem jego życzenia i uprzedzenia na każdym kroku... Ze smutkiem myślę, że ta książka jest teraz jedyną powieścią kryminalną na świecie, której nigdy nie będzie mógł przeczytać.
Kwiecień 1926
W sennej spiekocie letniego popołudnia Czerwony Dom odpoczywał. Z kwietników dobiegało leniwe brzęczenie pszczół. Z koron wiązów - ciche gruchanie gołębi. Z odległych trawników słychać było warkot maszyny do strzyżenia trawy, najbardziej uspokajający z wiejskich odgłosów, sprawiający, iż odpoczynek staje się jeszcze słodszy, ponieważ ktoś inny musi w tym czasie pracować.
O takiej godzinie nawet ci, których zajęciem jest doglądanie potrzeb innych ludzi, mają kilka chwil dla siebie. W pokoju gospodyni ładniutka pokojówka - Audrey Stevens - na nowo modelowała swój najlepszy kapelusz, rozmawiając ze swą ciotką, kucharką i gospodynią w kawalerskim domu pana Marka Abletta.
- To dla Joe? - spytała pogodnie pani Stevens, spoglądając na kapelusz.
Audrey przytaknęła. Wyjęła z ust szpilkę, znalazła dla niej miejsce na kapeluszu i powiedziała:
- Lubi różowy kolor.
- Przecież nie mówiłam, że nie lubię różowego. Joe Turner nie jest jedyny.
- Nie każdemu się ten kolor podoba - stwierdziła Audrey, wyciągając przed siebie rękę z kapeluszem i przyglądając mu się z namysłem. - Dość stylowy, prawda?
- Z całą pewnością jest ci w nim do twarzy, tak samo, jak byłoby i mnie, gdybym miała tyle lat, co ty. Teraz już trochę dla mnie za strojny, choć moim zdaniem trzymam się lepiej niż inni. Nigdy się nie odmładzałam. Jak mam pięćdziesiąt pięć lat, to mówię, że tyle mam, ot co.
- Chyba pięćdziesiąt osiem, ciociu.
- To był tylko przykład - odparła pani Stevens z godnością.
Audrey nawlekła igłę, wyciągnęła przed siebie dłoń, krytycznie obejrzała paznokcie, po czym zabrała się do szycia.
- Dziwna sprawa z tym bratem pana Marka. Nie widzieć własnego brata przez piętnaście lat, coś takiego. - Roześmiała się z zażenowaniem i dodała: - Ciekawe, co bym zrobiła, jak bym nie widziała Joe przez piętnaście lat.
- Mówiłam ci już rano, jestem tu od pięciu lat i nigdy nie słyszałam o jakimś bracie. Mogę to głośno oświadczyć, choćbym miała jutro skonać. Odkąd ja tu nastałam, nigdy nie było żadnego brata.
- Aż mnie zatkało ze zdziwienia, jak powiedział o tym bracie dziś przy śniadaniu. Oczywiście nie wiem, o czym rozmawiali wcześniej, ale jak weszłam - zaraz, zaraz, po co ja tam weszłam, zanieść gorące mleko czy grzanki? - wszyscy mówili tylko o bracie, tak, tylko o nim, a pan Mark odwraca się do mnie i mówi, jak to on: „Stevens”, mówi, „dziś po południu przyjedzie mój brat, spodziewam się go koło trzeciej”, mówi. „Zaprowadź go do gabinetu”, mówi, jakby nigdy nic. „Tak, proszę pana”, ja na to spokojnie, ale w życiu nie byłam tak zdumiona, jak tym bratem. „Mój brat z Australii”, mówi, teraz mi się przypomniało. Z Australii.
- Może i był w Australii - powiedziała pani Stevens obiektywnie - ja tam nie wiem, nie znam Australii, ale mogę stwierdzić, że tu go nigdy nie było. Przynajmniej odkąd ja tu jestem, od pięciu lat.
- Ależ ciociu, jego tu nie było od piętnastu lat. Słyszałam, jak pan Mark mówił do pana Cayleya. „Piętnaście lat”, mówi. Pan Cayley zapytał go, kiedy jego brat ostatnio był w Anglii. Pan Cayley o nim słyszał, tak mówił panu Beverleyowi, tylko nie wiedział, kiedy on ostatni raz tu był. Dlatego pytał pana Marka.
- Ja tam nie wiem o żadnych piętnastu latach, Audrey. Mogę mówić tylko o tym, co sama wiem, pięć lat będzie w Zielone Świątki. Mogę przysiąc, że noga jego nie postała tutaj od pięciu lat. Jeżeli zaś wyjechał do Australii, jak mówisz, no cóż, widać miał swoje powody.
- Jakie powody? - spytała od niechcenia Audrey.
- Nie twoja sprawa. Zastępuję ci matkę, ponieważ twoja biedna matka zmarła i dlatego mówię ci, Audrey, kiedy dżentelmen jedzie do Australii, ma swoje powody. A jeśli zostaje w Australii przez piętnaście lat, jak mówi pan Mark, a o ile mi wiadomo, przez pięć, to tym bardziej ma swoje powody.
- Pewno wpadł w tarapaty - stwierdziła niefrasobliwie Audrey. - Mówili przy śniadaniu, że nieźle sobie poczynał przed wyjazdem. Miał długi. Cieszę się, że Joe jest inny. Ma piętnaście funtów oszczędności w banku. Mówiłam już cioci?
Jednakże tego popołudnia nie rozmawiano więcej o Joe Turnerze. Na dźwięk dzwonka Audrey - już nie Audrey, tylko Stevens - zerwała się na nogi. Patrząc w lustro nałożyła czepek pokojówki.
- Drzwi frontowe - powiedziała. - To on. „Zaprowadź go do gabinetu”, powiedział pan Mark. Pewnie nie chce, żeby inne panie i panowie go widzieli. I tak wszyscy grają teraz w golfa... Ciekawe, czy zostanie dłużej... Może przywiózł dużo złota z Australii... Chętnie bym coś niecoś usłyszała o Australii, bo jeśli każdy znajduje tam złoto, to nic nie mówię, ale Joe i ja...
- Dobrze, dobrze, idź już, Audrey.
- Lecę, ciociu. - Audrey wyszła.
Komuś, kto w sierpniowym słońcu szedłby właśnie aleją w stronę domu, otwarte drzwi Czerwonego Domu odsłaniały cudownie zapraszający hol, którego sam widok powodował przyjemne uczucie chłodu. Było to obszerne, niskie pomieszczenie z sufitem z dębowych belek, ścianami malowanymi na kremowo i z oknami o szybach w kształcie rombów, z niebieskimi firankami. Po prawej i po lewej stronie były drzwi prowadzące do innych pokojów, ale na ścianie, którą wchodząc miało się na wprost siebie, także znajdowały się okna, wychodzące na niewielki trawiasty kort, a między otwartymi oknami łagodnie przepływało powietrze. Przy ścianie po prawej stronie biegły w górę szerokie, niskie schody, które, skręcając w lewo, prowadziły gościa wzdłuż galerii, rozciągającej się na szerokość holu, do jego sypialni. O ile planował zostać na noc, naturalnie. Pod tym względem zamiary pana Roberta Abletta nie były jeszcze znane.
Kiedy Audrey przechodziła przez hol, trochę się przestraszyła, ponieważ nagle natknęła się na pana Cayleya, siedzącego dyskretnie z książką na kanapie pod jednym z frontowych okien. Nie, żeby nie powinno go tu być; z całą pewnością w taki dzień chłodniej tu niż na polu golfowym; lecz z drugiej strony, tego popołudnia w domu panowała atmosfera pustki, jakby wszyscy goście wyszli lub ucinali sobie drzemkę w sypialni - najprzyjemniejszym chyba miejscu o tej porze. Widok pana Cayleya, kuzyna właściciela, zaskoczył Audrey; krzyknęła cicho, zaczerwieniła się i powiedziała:
- Bardzo pana przepraszam, nie zauważyłam pana wcześniej.
Podniósł głowę znad książki i uśmiechnął się do niej. Był to atrakcyjny uśmiech na dużej, brzydkiej twarzy.
Prawdziwy dżentelmen z tego pana Cayleya, myślała Audrey, zastanawiając się, co by pan bez niego zrobił. Na przykład gdyby trzeba było zapakować jego brata z powrotem do Australii, zadanie to przypadłoby panu Cayleyowi.
Więc to jest pan Robert, powiedziała do siebie Audrey na widok gościa.
Później powiedziała ciotce, że od razu by go poznała jako brata pana Marka, ale powiedziałaby tak niezależnie od rozwoju wypadków. W gruncie rzeczy trochę się zdziwiła. Elegancki, niewysoki Mark, ze spiczastą, dobrze utrzymaną bródką i starannie zakręconymi wąsami, z szybko myszkującymi oczyma, zawsze biegającymi po twarzach wszystkich osób, wśród których się znajdował, aby zarejestrować kolejny uśmiech aprobaty wobec tego, co powiedział, lub gdy oczekiwał swej kolejki, by zabrać głos - różnił się całkowicie od tego źle ubranego przybysza z kolonii, o brutalnym wyglądzie, który spoglądał na nią pogardliwie.
- Chcę się widzieć z panem Markiem Ablettem - warknął.
Zabrzmiało to niemal jak groźba.
Audrey opanowała się i uspokajająco uśmiechnęła do gościa.
Miała zawsze uśmiech dla każdego.
- Tak, proszę pana. Pan Mark pana oczekuje, proszę tędy.
- O! Czyli wiesz, kim jestem, co?
- Pan Robert Ablett, prawda?
- Zgadza się. A więc mnie oczekuje, co? Ucieszy się na mój widok, co?
- Pan pozwoli tędy - powiedziała sztywno Audrey.
Podeszła do drugich drzwi po lewej stronie i otworzyła je.
- Pan Robert Ab... - zaczęła i zamilkła. Pokój był pusty.
Odwróciła się do stojącego za nią mężczyzny. - Zechce pan usiąść, proszę pana. Zaraz poszukam pana Marka. Wiem, że jest w domu, bo mi mówił, że pan przyjeżdża dziś po południu.
- Tak? - Rozejrzał się po pokoju. - Jak się to miejsce nazywa?
- Gabinet, proszę pana.
- Gabinet?
- Pokój, w którym pan Mark pracuje.
- Pracuje, co? To coś nowego. Pierwsze słyszę, żeby coś w życiu zrobił.
- Pan tutaj pisze - odparła z godnością Audrey.
Fakt, że pan Mark „pisał”, choć nikt nie wiedział co, napawał cały fraucymer dumą.
- Nie jestem dość dobrze ubrany do salonu, co?
- Powiem panu, że pan już jest - stwierdziła zdecydowanym tonem Audrey.
Zamknęła drzwi, pozostawiając gościa w gabinecie.
No, proszę! Będzie co opowiadać ciotce! Szybko zaczęła sobie w myśli przepowiadać, co on powiedział do niej, a co ona do niego. Jak tylko go zobaczyłam, powiedziałam sobie...
Zaiste, niełatwo zbić ją z pantałyku. Można by powiedzieć, że całe życie Audrey jest nastawione na to, żeby nie dać się zaskoczyć. Teraz jednak należało jak najszybciej znaleźć pana. Przeszła przez hol do biblioteki, zajrzała do środka, wycofała się niezdecydowanie i stanęła przed Cayleyem.
- Przepraszam bardzo, proszę pana - zaczęła cichym, pełnym szacunku głosem - czy nie wie pan, gdzie jest pan Mark? Przyszedł pan Robert.
- Co? - spytał Cayley, podnosząc oczy znad książki. - Kto?
Audrey powtórzyła pytanie.
- Nie wiem. Nie ma go w gabinecie? Po obiedzie poszedł do Świątyni. Chyba go już później nie widziałem.
- Dziękuję panu. Pójdę do Świątyni.
„Świątynia” była letnim domkiem z cegły, stojącym w ogrodzie za domem, oddalonym od Czerwonego Domu o jakieś trzysta metrów. Tu Mark czasami medytował przed powrotem do gabinetu i spisaniem swych myśli na papierze.
Myśli te nie miały szczególnie dużej wartości; co więcej - częściej wypowiadane były przy obiedzie niż spisywane, spisywane zaś częściej niż drukowane. To jednak nie przeszkadzało panu Czerwonego Domu trochę cierpieć, gdy jakiś gość traktował Świątynię bez należytego szacunku, jakby wzniesiono ją tylko dla flirtów i palenia papierosów. Któregoś dnia odkryto dwóch gości, którzy grali tu w „piątki”[1]. Mark nic wtedy nie powiedział, zapytał tylko sarkastycznie, czy nie mogliby sobie znaleźć innego miejsca do gry, lecz winowajców nigdy więcej do Czerwonego Domu nie zaproszono.
Audrey powoli weszła do Świątyni, zajrzała do środka i powoli wróciła do domu. Całe chodzenie na nic. Może pan jest w swoim pokoju. „Nie dość dobrze ubrany do salonu.” No, a czy ty, ciociu, chciałabyś przyjmować w swoim salonie kogoś, kto miałby czerwoną chustkę zawiązaną wokół szyi i wielkie zakurzone buciska, i... a to co? Ktoś strzela do królików. Ciotka bardzo lubi potrawkę z królika w cebulowym sosie. Ależ upał, nie miałaby nic przeciwko filiżance herbaty. Tyle, że pan Robert nie zostaje na noc, nie ma żadnego bagażu. Pan Mark mógłby oczywiście pożyczyć potrzebne rzeczy, sam miał mnóstwo ubrań. Ale tego tu zawsze by od razu poznała jako brata pana Marka.
Audrey weszła do domu. Kiedy przechodziła obok pokoju gospodyni po drodze do holu, drzwi otworzyły się znienacka i wyjrzała przez nie przestraszona twarz.
- Cześć, Aud - powiedziała Elsie. - To Audrey - dodała, zwracając się w głąb pokoju.
- Wejdź, Audrey - zawołała pani Stevens.
- Co się stało?
- Ach, moja droga, strasznie mnie przeraziłaś. Gdzie...
entlik