Meredith Mileti
Szczęście na widelcu
Powieść w pięciu daniach
Przełożyła Anna Nowak
Tytuł oryginalny: Aftertaste: A Novel in Five Courses
Rok pierwszego wydania: 2011
Wydanie polskie 2013
Najlepszych rzeczy nie ma w karcie dań...
Mira Rinaldi żyje szybko. Jest współwłaścicielką Grappy, nowojorskiej trattorii, ma piękne mieszkanie, maleńkie dziecko i napięty plan dnia. Wszystko zmienia się jednak pewnej nocy, kiedy Mira przyłapuje męża na zdradzie, wpada w szał i... z powodu swojej „agresji” dostaje sądowy nakaz rozpoczęcia terapii. To jednak nie wszystko - będzie musiała walczyć o ukochaną restaurację i posklejać złamane serce. Szczęście na widelcu to wzruszająca i zabawna powieść o jedzeniu przygotowywanym z namiętnością i pochłanianym bez wyrzutów sumienia. A także o radości, jaką może dać tylko apetyt na życie i sprawdzony przepis na miłość.
Spis treści:
ANTIPASTI 4
PRIMI 21
SECONDI 144
CONTORNI 328
DOLCI 379
DRODZY CZYTELNICY, 440
Podziękowania. 447
O autorce 448
Dla mojego ojca, Roberta Miletiego
Gotowanie to dokuczliwy chochlik.
Pellegrino Artusi
Największą zaletą lokalizacji Sądu Okręgowego na Manhattanie jest bliskie sąsiedztwo budki Nelly’s, w której serwują najlepsze burgery jagnięce po tej stronie Auckland. Krwiste, z plasterkiem koziego sera i smażonym jajkiem, tak świeżym, że żółtko tryska oranżem. Jeśli kiedykolwiek zostanę skazana na śmierć, wiem, czego zażyczę sobie na ostatni posiłek.
Wspinając się po schodach wiodących do sądu, wyobrażam sobie, że jestem jednym z nieustraszonych osadników w Nowej Zelandii, nikczemnym włóczęgą porzuconym na wybrzeżu nieznanej i niebezpiecznej wyspy, uzbrojonym w hart ducha, który może dać tylko dobre jedzenie. Wciskam do ust ostatnie pyszne kęsy, rozkoszuję się wielkim finałem - ostrym smakiem sera, soczystą jagnięciną. Szkoda, że nie zamówiłam do niej piwa. Albo dwóch.
Wydział karny mieści się na pierwszym piętrze. Wysiadam z windy, przechodzę przez kontrolę (sprawdzają, czy nie mam broni) i w końcu mogę swobodnie krążyć między narkomanami, ulicznymi gangsterami oraz nieszczęśnikami niesprawiedliwie posądzonymi o popełnienie przestępstwa (sądząc z pobieżnych oględzin, tych ostatnich jest tu raczej niewielu). Wszyscy wyglądają jak zwierzyna łowna. Kulą się w przejściach i kiepsko oświetlonych korytarzach. Kilku ma skute ręce lub nogi. W powietrzu unosi się odór niemytych ciał, gniewu i rozpaczy. W tym tłumie kręcą się funkcjonariusze policji, mniej lub bardziej pozbawieni złudzeń co do ludzkości. Popijają przypaloną kawę, zafundowaną im przez wdzięcznych podatników z Manhattanu.
Kuratorzy sądowi zajmują nieco przyjemniejsze pomieszczenie, siedem schodków w górę, na lewo od sali sądowej. Jestem tu po raz trzeci i na pewno nie ostatni. Otrzymałam nakaz sądowy podjęcia terapii z zakresu kontroli agresji. Spotykamy się we wtorki po południu, w pewnym oddaleniu od przestępców, ale również tutaj czuć woń gniewu i rozpaczy. Przyszłam dziś na trzecie z sześciu zajęć, mam jednak wrażenie, że jest ze mną coraz gorzej. Tym razem gniew czai się tuż pod powierzchnią. Jest gorący i namacalny, czuję jego pulsowanie w karku i zaciśniętych pięściach. Nasza szóstka siada w kręgu na podłodze pokrytej zielonym linoleum, którego najwyraźniej nie myto od lat. Instruktorka, Mary Ann, jest licencjonowaną psychoterapeutką. Przechadza się powoli za naszymi plecami i powtarza kojące w zamierzeniu zwroty: „Wdychajcie czyste, białe powietrze. Podczas wydechu wyobraźcie sobie, że wasz oddech jest czarny i gorący. To gniew. Wypuśćcie go, pozbądźcie się go”. W ten sposób zaczynaliśmy wcześniejsze zajęcia i tak pewnie będzie już do końca terapii.
Mary Ann podchodzi do mnie, kładzie mi na ramieniu lekką dłoń i mówi łagodnie:
- Miro, jesteś bardzo spięta. Spróbuj się rozluźnić. Wypuść z płuc ten czarny, gorący gniew.
Ściska mi lekko ramię w zachęcającym geście i idzie dalej.
- Pomyślcie o tym, co was złości - ciągnie cichym, melodyjnym tonem. - Kiedy wasze ciało zaczyna się spinać, weźcie oczyszczający wdech, wypuśćcie czarny dym i powtarzajcie: nie stracę panowania nad sobą.
Właśnie tu wylądowałam, ja, która nigdy nie dostałam nawet mandatu za przekroczenie prędkości, nie popełniłam w młodości żadnego godnego wzmianki wykroczenia. Muszę się regularnie meldować u kuratora, zgodnie z nakazem sędzi Celii Wilcox. Można by sądzić, że będzie ona bardziej wyrozumiała wobec wzgardzonej kobiety. Niczym mantrę powtarzam zdanie: „Nie stracę panowania nad sobą”, jak gdyby jakimś cudem wystarczyła do tego sama słowna deklaracja.
Prawda jest taka, że straciłam panowanie nad sobą i doskonale o tym wiem. Straciłam panowanie nad sobą i miałam do tego prawo. Właśnie straciłam wszystko.
Mary Ann każe nam powoli otworzyć oczy. To dziwne, ale w powietrzu wokół nas jakoś nie widzę czarnych kłębów dymu, co może oznaczać jedno z dwojga: albo zatrzymaliśmy gniew w sobie, żeby wyzwolić go później, z dala od uważnych oczu naszej terapeutki, albo Mary Ann gada od rzeczy. Mam własne zdanie na ten temat. Rozglądam się dookoła po twarzach pozostałych przestępców i widzę, co myślą. Wszyscy odsiadujemy tu swój wyrok. Całe szczęście, że nie musimy siedzieć pół piętra niżej, w kajdankach i pomarańczowych uniformach.
Wstajemy i rozciągamy się nieco, a potem siadamy na ustawionych za nami krzesłach. Robimy to w milczeniu. Pozostali uczestnicy, czterech mężczyzn i kobieta, raczej nie mają ochoty na niezobowiązującą pogawędkę. Prawdopodobnie nie są dostatecznie wyrobieni towarzysko, co tłumaczyłoby ich obecność na tych zajęciach.
Ja natomiast dysponuję wybitnym talentem w nawiązywaniu kontaktów interpersonalnych, potrafię prowadzić konwersację. Uśmiechałam się czasem, zanim ogarnęły mnie permanentna wściekłość i rozczarowanie zalegające teraz w moim brzuchu jak niestrawny posiłek. Jestem zła. Czy ktoś na moim miejscu nie byłby zły? Zmuszono mnie do tych zajęć, ponieważ kobieta, która sypia z moim mężem, chce mi odebrać moją restaurację. Ja tylko próbowałam chronić swoje ognisko domowe i swoją firmę. Kiedyś, gdy życie było prostsze, miałabym do tego pełne i niepodważalne prawo.
Gdybym była kobietą w czasach jaskiniowych albo chociaż średniowieczną dziewoją, okrzyknięto by mnie zwyciężczynią, kiedy opuściłam plac boju lekko tylko zakrwawiona, dzierżąc w dłoniach grube pasma czarnych włosów Nicoli - włosów, które wyrwałam jej z cebulkami, podczas gdy ona siedziała naga, bezbronna i rozszlochana, przyciskając dłonie do łysych, krwawiących plam na głowie. Odzyskałabym Jake’a dzięki demonstracji przewagi fizycznej i to ja, a nie Nicola, siedziałabym teraz u szczytu stołu w Grappie. Fakt, że siedzę tutaj, Nicola zaś zajęła moje miejsce w restauracji i w łóżku Jake’a, woła o pomstę do nieba i jest dowodem upadku współczesnej cywilizacji.
Prycham lekko i rozglądam się wokół z zażenowaniem. Mary Ann zaczyna:
- Jak wam minął tydzień? Porozmawiajmy o mechanizmach pobudzających wasz gniew i o tym, jak sobie z nimi radzicie. Larry, może ty zaczniesz? - Zaprasza gestem zwalistego mężczyznę w koszulce nowojorskich Rangersów i białych spodniach stolarza. W zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że Larry bije swoją żonę.
- Nie wiem. Wkurzyła się i odeszła. A że jej nie było, nie miałem się o co wściekać.
- Wiesz, co ją rozgniewało? - pyta Mary Ann.
Larry wierci się nerwowo na krześle. Mam ochotę powiedzieć: „Może związek z facetem, który ją tłukł? Ciebie by to nie wkurzyło, Mary Ann?”.
- Cholera wie - stwierdza Larry. Mary Ann milczy. Po jakichś trzydziestu sekundach niezręcznej ciszy Larry czuje się zmuszony do dalszych wynurzeń. - Może poszło o to, że raz nie wróciłem do domu na noc.
Super, myślę sobie, kolejny cudzołożnik, a ponieważ w kwestii zdrad małżeńskich zdecydowanie nie potrafię zapanować nad agresją, rzucam mu mordercze spojrzenie. Do głowy przychodzi mi pytanie, czy Larry może zwrócić swój gniew przeciwko mnie. Zerka w moją stronę, a potem na Keishę. Keisha to Afroamerykanka, była zawodowa bokserka ze zmasakrowanym uchem, jedyna kobieta w grupie, nie licząc mnie i Mary Ann (która zapewne w ogóle się nie liczy). Keisha przygląda się Larry’emu z podobną niechęcią jak ja.
Facet chyba wyczuwa naszą wrogość, bo ciągnie:
- Za dużo wypiłem, a po pijaku robię się wredny, więc pomyślałem, że na wszelki wypadek lepiej nie wracać do domu.
Reakcja Mary Ann jest błyskawiczna.
- No cóż, to bardzo ważny krok, Larry. Zrozumiałeś, że picie wyzwala u ciebie agresję, i starałeś się powstrzymać od agresywnego zachowania. Chyba możemy to uznać za postęp.
Przygładza cienkie, siwe, krótko ostrzyżone włosy, zakłada je za uszy, poprawia sweter i uśmiecha się słodko do Larry’ego.
Keisha, która panuje nad agresją w jeszcze mniejszym stopniu niż ja, nie wytrzymuje:
- Kurde, kobita jest na ciebie wściekła, bo nie wie, gdzie spałeś. Mnie by szlag trafił. Panna Grzeczna i Panna Szefowa Kuchni - tu wskazuje Mary Ann i na mnie - też by dostały szału, gdyby ich faceci nie wrócili do domu, a one nie miałyby pojęcia, gdzie byli i z kim spali.
Chciałabym wtrącić: „Święte słowa, siostro!”, ale Shawn, facet w średnim wieku ubrany w drogi garnitur, macha lekceważąco dłonią i odzywa się protekcjonalnym, lekceważącym tonem:
- Dajcie spokój, w ogóle nie o to chodzi. Nie dlatego się wściekła. Problem w tym, że Larry próbuje wziąć się w garść. Wie, że żona wkurza go na setki sposobów, a kiedy on się urżnie, tych sposobów są tysiące. Facet pracuje nad sobą, a jeśli jego żona tego nie dostrzega, to chrzanić ją. To nie jest terapia małżeńska. Larry ma na głowie inne sprawy niż kobiety. Czemu nie potraficie zrozumieć, że nie zawsze chodzi o was?
W głosie Shawna brzmi pogarda i ledwo zamaskowany mizoginizm. Do tej pory gość się nie odzywał i nie mam pojęcia, czemu tu jest. Ale jedno wiem na pewno: chodzi o kobietę.
Mary Ann, zdrajczyni własnej płci, odpowiada mu:
- Dziękuję, że podzieliłeś się z nami tą myślą, Shawn. Chciałbyś jeszcze coś dodać?
Shawn opiera łokcie na kolanach i, zanim schowa twarz w dłoniach, mówi głosem pełnym napięcia:
- Nie, to wszystko.
Mary Ann spogląda na mnie i Keishę. Już otwiera usta, gotowa do wygłoszenia wykładu, ale uprzedzam ją. Niespodziewanie dla samej siebie mówię:
- Wiecie, co wyzwala moją agresję? - pytam głośniej, niż zamierzałam. - Kłamliwi, niewierni mężowie i ich dziwki!
Mary Ann zwraca się do mnie. Wiem, że chce powiedzieć coś o spowijającej mnie chmurze gęstego, czarnego dymu gniewu, ale mam to gdzieś i nie przerywam.
Opowiadam im całą swoją historię. Jak zatrudniłam Nicolę na stanowisku maîtresse d’hôtel Grappy, naszej restauracji, będąc wtedy w siódmym miesiącu ciąży. Jak nabrałam podejrzeń, że Jake i Nicola zaczęli z sobą sypiać, kiedy Chloe miała dosłownie kilka godzin. Jak pewnej nocy Chloe obudziła się o wpół do trzeciej nad ranem, a Jake’a ciągle nie było w domu, więc opatuliłam ją, włożyłam do nosidełka, przeszłam kilkaset metrów do restauracji i wśliznęłam się przez boczne drzwi.
Były zamknięte na zamek, ale alarmu nie włączono. Dziwne, bo Jake zawsze zamykał drzwi i ustawiał alarm przed wyjściem z knajpy. W drodze z domu Chloe zasnęła, więc ostrożnie ustawiłam nosidełko na jednej ze skórzanych kanap.
Przemierzyłam na palcach salę restauracyjną i pogrążoną w ciemności kuchnię. Zauważyłam, że w biurze na końcu korytarza palą się świece. Kiedy podeszłam bliżej, usłyszałam też muzykę. Arię Nessun dorma z ulubionej opery Jake’a, Turandota. Bardzo na miejscu. Na marmurowej stolnicy stały dwa puste kieliszki i otwarta butelka wina. Na domiar złego było to Tenuta dell’Ornellaia Masseto Toscana - najdroższe wino z naszej piwnicy. Gra wstępna za trzysta osiemdziesiąt dolarów.
Wzięłam butelkę i ruszyłam śladem rozrzuconych ubrań wiodącym do biura. Kraciaste spodnie Jake’a i jego kucharska kurtka. Obcisła czarna sukienka Nicoli (nienawidziłam jej za to, że może nosić coś takiego), koronkowy czarny biustonosz z katalogu Victoria’s Secret. Jake leżał na skórzanej kanapie, Nicola siedziała na nim. Jej czarne włosy opadały na jego pierś. Pieprzyli się jak para dzikich psów. Porwani namiętnością nie zauważyli mojego nadejścia. Dopiłam resztkę wina i cisnęłam w nich butelką, która rozbiła się o ścianę, anonsując moje przybycie.
Zanim Jake zdążył się oswobodzić, wskoczyłam Nicoli na plecy, chwyciłam jej włosy i pociągnęłam za nie ze wszystkich sił odziedziczonych po gorącokrwistych śródziemnomorskich przodkach. Nicola darła się i machała w powietrzu rozcapierzonymi dłońmi, niechcący drapiąc Jake’a po podbródku. Mój mąż wysunął się spod niej i próbował mnie odciągnąć, ale nie jestem małą kobietką. Napędzona upokorzeniem i wściekłością byłam nie do zatrzymania.
Zdesperowany Jake zaparł się głową o moje plecy, objął mnie w pasie i mocno szarpnął. Udało mu się. W efekcie wyrwałam Nicoli włosy, które wciąż stanowczo ściskałam w dłoniach. Wrzaski Nicoli ustąpiły miejsca żałosnym jękom, a ona sama zasłoniła rękami piekącą skórę głowy. Następnie zwinęła się w kłębek, naga i zakrwawiona, i zaczęła lamentować.
Członkowie grupy słuchają mnie z zapartym tchem. Mówię im o wszystkim, nawet o mojej fantazji, w której symuluję pogodzenie się z Nicolą, a potem tłukę ją do utraty przytomności w telewizyjnym show Jerry’ego Springera.
Kiedy przerywam, aby zaczerpnąć tchu, widzę, że dłonie mi się trzęsą. Wspomnienie tamtych wydarzeń spowodowało gwałtowny przypływ adrenaliny. Rozglądam się dookoła. Shawn przestał zasłaniać twarz i patrzy prosto na mnie, jakbym właśnie potwierdziła jego najgorsze opinie na temat kobiet. Keisha uśmiecha się szeroko, tak że widać jej wszystkie białe zęby. Potrząsa głową z uznaniem i z nieskrywanym podziwem mruczy: „A niech to”.
Larry unika mojego spojrzenia. Wygląda jak zwierzę w klatce. Typowy sadysta, który osaczony mięknie pod spojrzeniem silniejszego. Koledzy kryminaliści wyrażają swoje poparcie dla mnie i zaczynam myśleć, że ta cała terapia grupowa to wcale nie najgorszy pomysł.
Nie zdaję sobie sprawy z rozmiarów mojego błędu, dopóki nie spojrzę w końcu na Mary Ann. Najwyraźniej przyszło jej do głowy (znacznie wcześniej niż mnie), że mój występ na bis w telewizji o zasięgu ogólnokrajowym nie świadczyłby najlepiej o kompetencji Panny Grzecznej i o jej zajęciach z kontroli agresji. Po raz kolejny straciłam nad sobą panowanie. Mam przeczucie, graniczące z ponurą pewnością, że to się jeszcze powtórzy.
Po zajęciach Mary Ann mówi mi, że moja terapia nie zakończy się zgodnie z planem. Jej zdaniem czeka mnie jeszcze sporo pracy nad sobą i nie trzeba mieć dyplomu, żeby w moim wybuchu dopatrzeć się wielu kwestii wymagających analizy. Wciska mi karteczkę z nazwiskiem i numerem telefonu osoby, którą uważa za znakomitą terapeutkę. Po kilku sekundach dodaje, że wprawdzie nie może zalecić mi terapii indywidualnej, ale ma szczerą nadzieję, że rozważę tę opcję. Na koniec, z przenikliwością, o jaką jej nie posądzałam, zadaje mi śmiertelny cios:
- Posłuchaj, Miro - mówi, pierwszy raz patrząc mi głęboko w oczy. - Jesteś to winna sobie, ale przede wszystkim Chloe.
Na parterze zatrzymuję się przy automacie, żeby kupić sobie colę light. Jest późne popołudnie i większość osób czekających na proces rozeszła się do domów. Wybuch w trakcie zajęć wyczerpał mnie emocjonalnie i fizycznie. Chciwie łykam colę w oczekiwaniu na autobus. Kiedy docieram do West Broadway, puszka jest już pusta. Biegnąc to autobusu jadącego w stronę Village, wyrzucam ją do kosza i kątem oka dostrzegam przyklejony do wilgotnej blachy skrawek papieru, bilet do normalności wystawiony mi przez Mary Ann, który znika wśród śmieci.
Nikt nie wie, jakim jest człowiekiem, nikt nie wie tego tak naprawdę, dopóki nie poczuje na nadgarstkach zimnej stali kajdanek. Co się wtedy czuje? Ból? Strach? Wyrzuty sumienia? Po ataku na Nicolę zostałam skuta. Policjantka powiedziała, że to dla mojego dobra, kładąc mi dłoń na głowie i (chyba ze współczuciem) pomagając wsiąść do radiowozu. Była bardzo uprzejma. Pozwoliła, żebym zadzwoniła do Hope, naszej sąsiadki z dołu, opiekującej się czasem Chloe, i poczekała, aż Hope przebiegnie w szlafroku trzy przecznice i zabierze małą z restauracji. Zgodziła się nawet zdjąć mi na moment kajdanki, więc mogłam przytulić Chloe i pocałować jej czoło drżącymi wargami, zanim przekazałam córkę opiekunce. Najbardziej jednak jestem wdzięczna za zaskakująco ludzki gest - funkcjonariuszka odczekała, aż Hope i Chloe znikną za rogiem i dopiero wtedy przeprosiła i zakuła mnie na nowo. Przez całe życie pracowałam rękami, więc ich unieruchomienie totalnie mnie przeraziło. Kiedy jednak siedziałam w radiowozie, wykręcając boleśnie szyję, żeby przez tylną szybę zobaczyć niknące w oddali sylwetki Jake’a i Nicoli - Jake obejmował Nicolę i opiekuńczym gestem przytrzymywał obrus na jej drżących ramionach - poczułam już tylko dziwne zobojętnienie, jak gdybym oglądała film w telewizji, czekając cierpliwie na kolejną przerwę reklamową. Dopiero kiedy Jake i Nicola zniknęli mi z oczu, a ja spróbowałam się odwrócić, czując, jak twarde kajdanki ocierają mi nadgarstki, natrafiłam językiem na długi, czarny włos Nicoli, który utkwił między siekaczami i łaskotał mnie po dolnej wardze. Pamiętam tylko, że myślałam: „Cholera, jak do tego doszło, co ja tu robię?”. Żadnych wyrzutów sumienia, broń Boże. Żadnego poczucia winy. Tylko niedowierzanie.
I jak to o mnie świadczy?
Chodzi o to, że człowiek nie wie, jaki jest, do czego jest zdolny, by zdobyć to, czego chce, dopóki nie znajdzie się w poważnych tarapatach. Brak odpowiedzialności powoduje, że z łatwością ukrywamy się za zmyślonymi historiami, za kłamstwami, często niewielkimi i narastającymi stopniowo, z którymi żyjemy, żeby zaspokoić potrzeby naszego serca. Ale kiedy zdejmą nam odciski palców, zrobią zdjęcie i każą zadzwonić do kogoś bliskiego - a bliskich mamy niestety niewielu, nie licząc męża, którego kochankę właśnie zaatakowaliśmy i który w tej chwili raczej nie będzie skłonny do wpłacenia kaucji - dociera do nas wreszcie, że musimy się porządnie wytłumaczyć.
Nigdy nie miałam wielkich planów. Zazwyczaj działam spontanicznie lub, jak powiedziałaby Mary Ann, pod wpływem impulsu. Jedynymi owocami prawdziwego planowania w moim życiu są tak naprawdę Chloe i Grappa. Nauczyłam się, że jeśli układam sobie w głowie z wyprzedzeniem, co zamierzam zrobić, rzadko mi się udaje to zrealizować. Kiedy Jake i ja otworzyliśmy pięć lat temu restaurację, wydawało się nam, że wiemy, czego chcemy. Oboje byliśmy już zmęczeni pracą pod kierownictwem właścicieli knajp, tych dupków, często hałaśliwych i pozbawionych jakiejkolwiek wizji czy wiedzy kulinarnej. Chcieliśmy wywołać trzęsienie ziemi w świecie restauracji, bo czuliśmy, że zapanował w nim marazm, że całość ugrzęzła w pułapce określonych kontynentalnych tradycji. Niedługo po powrocie z Europy zamarzył się nam loft w centrum miasta. Wyobraziliśmy sobie potężną, wielopoziomową przestrzeń, w której moglibyśmy mieszkać i pracować. Musiałoby się tam znaleźć miejsce na otwartą kuchnię, w której za dnia prowadzilibyśmy kursy gotowania i degustacje wina, a kilka razy w tygodniu wydawalibyśmy kolacje z ustalonym z góry menu. Kiedy jednak znaleźliśmy przytulną (w języku pośredników nieruchomości - maleńką) suterenę w West Village, skorzystaliśmy z okazji, zmieniliśmy nasze oczekiwania i tak narodziła się Grappa.
W poprzednim wcieleniu była małą, zatęchłą pizzerią, a raczej lokalem, który w Stanach uchodzi za pizzerię, gdzie podaje się ociekającą tłuszczem i sosem pizzę. Amerykanie taką uwielbiają, ale nie ma ona wiele wspólnego z prawdziwą włoską pizzą. Jak na restauracyjne standardy kuchnia była mała i wymagała gruntownego remontu, który poważnie uszczuplił nasz budżet i całkowicie wyczerpał naszą zdolność kredytową.
Na wyprzedażach kupowaliśmy tanie, używane stoły i krzesła, próbując przy tym zapomnieć, że pochodzą one z cudzych zamkniętych knajp. Przez całą jesień i zimę stoliki były udekorowane białymi obrusami i kiczowatymi świecznikami z butelek po chianti. W lecie zbierałam świeże kwiaty wyhodowane na dachu naszego mieszkania i pakowałam je do pustych aluminiowych puszek po pomidorach San Marzano, których całe skrzynki dostarczano nam co tydzień. Plakaty przedstawiające stylowe włoskie jedzenie i wino wypożyczyliśmy na jakiś czas z naszego własnego mieszkania. Naszym zdaniem świetnie wyglądały na odsłoniętych ścianach z cegły. Przekształcenie ponurej piwnicy w szykowną miejską trattorię zajęło raptem dziewięć miesięcy. W tym krótkim czasie zdążyliśmy wydać nie tylko całe nasze oszczędności, ale i każdy grosz wybłagany w banku.
Parę miesięcy po otwarciu w czasopiśmie „Gourmet” pojawił się artykuł na temat nowych knajp w mieście, a w nim wzmianka o Grappie. To szczęście, że nas wybrali. Taka recenzja może wypromować restaurację albo ją pogrzebać. Zasłużyliśmy jednak na gorące pochwały. Następnego dnia w porze lunchu przed drzwiami stała kolejka. Pod koniec tygodnia mieliśmy komplet rezerwacji z półmiesięcznym wyprzedzeniem. Dzięki sporym obrotom udało się nam pod koniec pierwszego roku kupić lokal na parterze, nad restauracją, rozbudować kuchnię oraz dodać jedenaście stolików.
W ciągu kilku pierwszych lat dostaliśmy w kość podobnie jak wszystkie początkujące restauracje, szczególnie na Manhattanie. Jednocześnie zaplanowaliśmy i przeprowadziliśmy drugi poważny remont. Grappa absorbowała nas całkowicie. Zamierzaliśmy się postarać o dziecko, kiedy wreszcie zdołamy otworzyć restaurację, ale musieliśmy odłożyć te plany na później - nieco ryzykowna decyzja, biorąc pod uwagę, że ja miałam już trzydzieści pięć lat, a Jake czterdzieści. Na razie traktowaliśmy Grappę jak własne dziecko, personel zaś jak rodzinę.
W dniu trzydziestych siódmych urodzin zmusiłam Jake’a, żeby zgodził się na dziecko, wspierając się osławionym już teraz artykułem z „Sunday Magazine”, odpowiedzialnym za Bóg raczy wiedzieć ile gorączkowych poczęć. Była w nim mowa o robiących karierę kobietach po trzydziestce, których szanse na macierzyństwo okazały się znacznie mniejsze, niż dotąd zakładano. Jake ustąpił dosyć niechętnie. Zapewne pocieszał się myślą, że dla mnie może już być za późno.
Oczywiście niemal natychmiast zaszłam w ciążę.
Kiedy wracam z terapii, Chloe śpi. Hope, nasza opiekunka i sąsiadka z dołu, mówi mi, że mała zasnęła dopiero po trzeciej, więc może pospać trochę dłużej.
Przygotowuję obiad dla córki: mus z cielęciny, purée z grzybów shitake, duszony szpinak ze śmietaną i - dla przełamania koloru oraz faktury - suflet z dyni piżmowej. Wszystko domowej roboty, zamrożone w maleńkich przegródkach niebieskiej tacki do kostek lodu. Jeszcze przed urodzeniem Chloe Jake i ja ustaliliśmy, że nasze dziecko będzie miało wyrobione podniebienie. Żadnego żarcia z McDonalda, żadnego makaronu z serem i - niech Bóg broni - żadnych paluszków pseudodrobiowych. Sama przyrządzam jej posiłki, czasami w nocy, kiedy nie mogę zasnąć, jakby zmiksowane wersje moich popisowych potraw mogły jej wynagrodzić wszystkie niedociągnięcia w roli matki, których, obawiam się, zaliczę wiele.
W wieku siedmiu miesięcy Chloe zdążyła już udowodnić swoją kulinarną odwagę. Nie ma rzeczy, których nie chciałaby zjeść. Jake oczywiście nie ma o tym zielonego pojęcia. Odkąd wyprowadził się trzy miesiące temu, rzadko ją widuje. Pewnie nawet nie wie, że mała jada już stałe pokarmy. A ponieważ nigdy nie zapytał, ja sama też mu o tym nie powiedziałam.
Nieliczne rozmowy, jakie odbyliśmy w ciągu minionych trzech miesięcy, dotyczyły pracy: praktycznych aspektów przejścia od zmiany obiadowej do kolacyjnej, decyzji dotyczących nowinek w sezonowym menu, ostatniej dostawy młodych karczochów, które okazały się wyjątkowo gorzkie, oraz tego, które z nas powinno się kontaktować z dostawcą.
Przed urodzeniem Chloe postanowiliśmy, że Jake będzie doglądał kolacji, a ja lunchu, kilka razy w tygodniu, żeby nie wyjść z wprawy, przynajmniej dopóki mała nie podrośnie. Jednak z powodu naszej separacji i nałożonego na mnie zakazu zbliżania się do Nicoli na odległość mniejszą niż dwieście metrów zajmuję się lunchem przez pięć dni w tygodniu, a Jake nadal kolacją. Ma trudniejsze zadanie, bo wieczorny posiłek jest ważniejszy i bardziej skomplikowany, no i trzeba pracować przez sześć dni, ale ja z kolei zajmuję się wychowywaniem naszej córki. Jake deklaruje, głównie na piśmie i za pośrednictwem prawników, że chętnie odkupi moje udziały w restauracji, tak żebym mogła zostać w domu i całymi dniami, a nie tylko wieczorami, przygotowywać dziecięce posiłki godne gwiazdek Michelina, ponieważ tak będzie „lepiej dla dziecka”.
Chodzi o to, że tak będzie lepiej dla niego i Nicoli, bo to oni przestaną się wreszcie martwić moją obecnością w ich życiu osobistym, życiu, które ukradli mi sprzed nosa.
Dokładamy starań, szczególnie Jake, żeby nie wpadać na siebie w restauracji, ale czasami jest to nieuniknione. Zachowujemy się wtedy uprzejmie, czasem nawet jesteśmy dla siebie mili, ponieważ zazwyczaj otaczają nas inni ludzie. Cokolwiek się stało, jesteśmy profesjonalistami i prowadzimy wspólnie firmę. Staram się jednak nie patrzeć na niego, bo wtedy czuję ból i ucisk w klatce piersiowej. Nie mogę oddychać i zaczynam się dusić. Patrzenie w inną stronę nie jest trudne. W restauracji ciągle coś się dzieje, więc łatwo zająć czymś oczy i ręce.
Ponieważ Jake nie zgodził się wypowiedzieć umowy Nicoli (najwyraźniej brakuje mu jej obecności, chociaż mieszkają razem u niej), ona nadal pracuje wieczorami jako maîtresse d’hôtel. Szczerze mówiąc, wizja Nicoli nadzorującej pracę w Grappie jest dla mnie równie bolesna, co myśl o Nicoli w łóżku Jake’a.
Chloe śpi dłużej, niż powinna, a kiedy ją budzę, marudzi i pręży się w moich objęciach. W końcu sadzam ją w wysokim foteliku, ale zdecydowanie nie chce jeść, wali piąstkami w blat i odpycha moją dłoń, gdy tylko podaję jej łyżkę jedzenia. Po kilku bezowocnych próbach blat fotelika oraz dłonie, twarz i włosy mojej córeczki pokryte są dużymi plamami oranżu, zieleni i beżu, które mała rozsmarowuje po tacy jak ogarnięta szałem miniaturowa wersja Jacksona Pollocka. W końcu wyciąga ramiona w moją stronę. Teraz już rozumiem. Chce butelkę. Tylko to może ją uspokoić. Ssie żarłocznie, nie nadążając z połykaniem, aż mleko zbiera się w zagłębieniach policzków.
Przewraca oczami, a zaciśnięte wcześniej, zmęczone piąstki rozluźniają się z ulgą. Bycie dzieckiem musi być ciężkie i frustrujące. Trzeba wyrażać swoje potrzeby bez użycia słów i liczyć na opiekunów, którzy mają wprawdzie dobre intencje, ale czasami okazują się mało bystrzy i zbyt zajęci.
Obserwuję niemal niedostrzegalne falowanie jej klatki piersiowej, leciutkie drżenie ust, które zaczynają się wydymać i sennie, leniwie ssać powietrze. Ruchy małej są jednocześnie ospałe i celowe. Aż kręci mi się w głowie na myśl o tym, jaką obietnicę kryje w sobie moja córeczka, maleńka istotka, którą stworzyłam. Zastanawiam się, czy czuje, że jestem jej mamą i że ją obserwuję. Po siedmiu miesiącach bycia matką Chloe po prostu muszę się identyfikować z tą rolą, przychodzi mi to całkiem naturalnie. W ten sposób mogę naprawić wszystkie błędy, które popełniłam jako żona Jake’a.
Pocałunki trwają krótko, gotowanie jest wieczne!
George Meredith
Chloe na szczęście bardzo dobrze sypia. Przesypiała całą noc, jeszcze zanim skończyła trzy tygodnie. Jestem zaskoczona, kiedy o północy budzi się z płaczem. Jest rozpalona i rozdygotana. Wściekła, ...
entlik