LC 01 Plywanie w neglizu A5.doc

(1373 KB) Pobierz
Pływanie w negliżu




Claire Matturro

Pływanie w negliżu

Cykl: Lillian Cleary Tom 1

 

 

Przełożyła Monika Wyrwas-Wiśniewska

Tytuł oryginału: Skinny-Dipping

Rok pierwszego wydania: 2004

Rok pierwszego wydania polskiego: 2007

 

 

„Ja, Lilly Rose Cleary, posiadam wprost nieskończone możliwości doprowadzania samej siebie do szału”.

No a kto zna kobietę lepiej niż ona sama? Szczególnie taką kobietę jak Lilly, twardą jak głaz panią adwokat z kancelarii prawnej w Sarasocie na Florydzie, która broni nadzianych lekarzy w sprawach o błędy w sztuce i ma wyjątkowy dar ściągania na siebie wszelkich kłopotów?

 

Zabawna, pełna zaskakujących zwrotów akcji powieść z wątkiem kryminalnym, która w krzywym zwierciadle ukazuje środowisko prawnicze Florydy.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mary Catherine Carter Hamner

i

Williamowi Peterowi Matturro

 

 


Rozdział pierwszy.

Ja, Lilly Rose Cleary, posiadam wprost nieskończone możliwości doprowadzania samej siebie do szalu.

Właśnie z tego powodu wylądowałam na studiach prawniczych, a także ze względu na istotny brak jakichkolwiek rzucających się w oczy talentów, choć byłam bystra i wysoka jak na dziewczynę.

Z tej przyczyny siedziałam teraz za długim drewnianym stołem na sali sądowej, broniąc tego faceta, tego prostaczka i mojego klienta, któremu z powództwa cywilnego wytoczono sprawę o spowodowanie u tej kobiety, tej debilki i powódki, która właśnie składała zeznania, okropnych bólów na skutek urazu kręgosłupa szyjnego.

Za pomocą kajaka.

Powódka również siedziała w kajaku. Na namorzynowym kanale, tuż przy brzegu. Podczas kościelnej wycieczki.

Spowodowanie urazu kręgosłupa za pomocą kajaka brzmi nieco śmiesznie. Zgadzam się z tą opinią w całej rozciągłości. Ale przeważyły względy ekonomiczne i po rozprawie wstępnej, poświęconej głównie ośmieszaniu powódki, zaproponowałam jej dwadzieścia tysięcy dolarów odszkodowania, sumę zwyczajową w takich sprawach. Chciałam, żeby przestała się wygłupiać, zamknęła gębę i poszła na ugodę. Ale nie, ona uparła się przy swoim konstytucyjnym prawie do procesu, co oznaczało tylko tyle, że ja, obrońca pozwanego, dostanę grubo ponad dwadzieścia tysięcy za przekonanie ławy przysięgłych, żeby jej dała figę z makiem.

Właśnie - wysiłki, aby skłonić sędziów przysięgłych do przyznania jej zerowego odszkodowania, uwięziły mnie za stołem na sali rozpraw, podczas gdy adwokat strony przeciwnej, Newton „Newly” Moneta, przesłuchiwał swoją klientkę, usiłując wykazać, w jak wielkim stopniu jej mąż utracił możliwość egzekwowania swoich praw małżeńskich. Powódka, kobieta, która nie potrafiła nawet pływać kajakiem, rozwodziła się szczegółowo nad tym, że nie jest w stanie współżyć z mężem ze względu na ogromny ból szyi, ramion, pleców, a w zasadzie całego tułowia, a wszystko dlatego, że pozwany wypłynął zza zakrętu kanału i uderzył w tył kajaka, w którym siedziała.

Kiedy słuchałam wywodów powódki na temat jej zrujnowanego życia seksualnego, miałam wrażenie, że zaraz eksploduje mi głowa. Nogi same podskakiwały mi pod stołem, na przemian wierciłam się i wzdychałam, garbiłam i prostowałam, bezwiednie wybijając palcami rytm na blacie stołu, aż mój klient zaczął na mnie patrzeć jakoś dziwnie. No dobra, to mi przyłóż, nigdy w życiu nie potrafiłam usiedzieć spokojnie.

Newly cofnął się o krok i skinął na mnie. Moja kolej.

Ale powódka, myśląc, jak sądzę, że ława przysięgłych nie do końca zrozumiała istotę jej cierpień, zwiesiła smutno głowę i oświadczyła tonem małej dziewczynki:

- No bo widzicie, ja nie mogę nawet zrobić mu tego rękami, tak bardzo bolą mnie ramiona i barki.

Newly obrócił się do niej gwałtownie.

- Dziękuję - powiedział, po czym oświadczył Wysokiemu Sądowi, że to wszystko.

Wstałam. Nie pofatygowałam się, żeby wyjść zza stołu.

- Nie może pani... - urwałam i spuściłam wzrok, żeby okazać jasno swoją niechęć do kontynuowania tego pytania - ... pobudzać męża seksualnie za pomocą dłoni?

Powódka spojrzała na mnie nieufnie, ale kiwnęła głową.

- Czy coś się pani stało również w usta? - spytałam.

Newly, który nie zdążył jeszcze nawet dotrzeć do swego stołu, zgłosił sprzeciw.

Powódka poderwała gwałtownie głowę, rzuciła mi takie spojrzenie, jakby to wszystko była moja wina, i oświadczyła:

- Nie muszę odpowiadać na to pytanie.

Na wypadek, gdyby sędzia nie dosłyszał za pierwszym razem, Newly powtórzył:

- Sprzeciw, Wysoki Sądzie.

Nie czekając na odpowiedź sędziego, co jest u adwokatów oznaką fatalnych manier, powiedziałam:

- Wysoki Sądzie, to mój kolega stworzył możliwość bezpośredniego przesłuchania świadka w tym względzie.

Co w języku prawniczym znaczyło: „Sam zacząłeś”.

Newly na to:

- Pytanie niezwiązane ze sprawą.

Czyli „nieprawda”.

- Oddalam - oświadczył sędzia, po czym, zwracając się do powódki, dodał:

- Musi pani odpowiedzieć.

Sędziowska deklaracja: „Ja tu rządzę”.

Powódka urządziła przedstawienie mające nam uświadomić, jak bardzo czuje się dotknięta, i udzieliła tak wymijającej odpowiedzi, że w końcu powiedziałam:

- Wycofuję pytanie, Wysoki Sądzie. I nie mam więcej pytań.

Czyli „nie ma sprawy, ława i tak już wie, o co chodzi”.

Newly powołał jeszcze na świadka biegłą dziwkę, która przysięgła, że faktycznie można doznać urazu kręgosłupa szyjnego w wyniku uderzenia od tylu w kajak. Kiedy Newly formalnie zakończył prezentację dowodów oskarżenia, zaproponowałam standardowo sędziemu, żeby od razu wydal werdykt na korzyść mojego klienta, oszczędzając ławie przysięgłych konieczności wysłuchania mojej mowy obrończej i podejmowania decyzji. Na co sędzia Goddard:

- Może pani iść na lunch, tylko niech to nie trwa godzinami.

Uznawszy to za odmowę, skinęłam na klienta, a wówczas sędzia dodał:

- Chcę mieć tę sprawę zamkniętą jeszcze dzisiaj.

Wałkowaliśmy ją całe dwa dni, nim doszło do rozprawy, i Wysoki Sąd ewidentnie miał dosyć.

Mając na względzie powszechnie znaną niecierpliwość sędziego Goddarda, zjadłam szybko banana i miskę ekologicznych warzyw z sosem z syropu klonowego, kupioną w Granary, tutejszym sklepie ze zdrową żywnością, a mój klient, facet o imieniu Elvis, który jeździł wozem holowniczym i cieszył się rzadkim szczęściem posiadania polisy od odpowiedzialności cywilnej, pokrywającej zarówno moje wynagrodzenie, jak i jego lunch, wybrał sobie kanapkę z tofu, dopytując się, co to właściwie jest.

- Coś jak tuńczyk - wyjaśniłam, uznawszy, że ser zrobiony z soi może wykraczać poza granice tolerancji przeciętnego południowca.

Po lunchu postawiłam Elvisa w miejscu dla świadków, żeby pokazać ławie przysięgłych, jaki to miły i prostoduszny facet, a potem zaprezentowałam naszego biegłego. Kosztowało to mojego klienta, a raczej firmę, która wystawiła mu polisę, prawdziwą fortunę, ale doktorek był świetny. Miły głos, robiące wrażenie terminy medyczne wyjaśniane bez śladu protekcjonalności na poziomie zrozumienia przeciętnego ucznia podstawówki, posiwiały włos i brązowoszare fotochromy w drucianej oprawie podkreślające błękit jego oczu. Istny doktor Marcus Welby[1].

Prywatnie powiedział mi, że powódka jest zdrowa jak koń i równie jak koń wielka i głupia, a tak na marginesie to on świetnie griluje steki i może miałabym ochotę na obiad w domku na plaży. Tak, jasne, uwielbiam krowie zwłoki przypalone na węglu drzewnym dla podniesienia ich walorów rakotwórczych. Obiecałam, że będę pamiętać o zaproszeniu po procesie, jak wszystko się uspokoi, po czym zasugerowałam, żeby dał ławie przysięgłych do zrozumienia, że powódka to wielka, głupia dziewucha, która wszystko zmyśliła. I Bogu niech będą dzięki, dokładnie tak postąpił.

Newly rozsądnie ograniczył swoje przesłuchanie do kwestii, ile płacimy ekspertowi za godzinę występowania w sądzie. Zrehabilitowałam naszego doktora Welby, pozwalając mu wyjaśnić, że jego stawka godzinowa i tak jest niższa od tej, którą inkasuje biegła powódki. Zadałam mojemu świadkowi tylko dwa pytania, a i tak sędzia Goddard jawnie okazał swoje zniecierpliwienie, dwukrotnie stukając w zegarek.

Potem ponownie wezwałam Elvisa, by mógł dać pięciominutowy pokaz pod tytułem „Jestem przyzwoitym facetem” i „To naprawdę było tylko puknięcie. Nie widziałem jej i nie miałem pojęcia, że ona tam siedzi na kanale”, po czym zamknęłam obronę.

Newly, ewidentnie wyczuwając, że wymyka mu się premia za wygranie sprawy, skrócił swoją mowę końcową. Nawet jeśli czegoś dowodził, nie udało mi się stwierdzić, czego.

Kiedy nadeszła moja kolej, wstałam i wyszłam na środek sali. Ubrana byłam w perłowoszary kostium ze skromną spódnicą sięgającą dokładnie dwa i pól centymetra przed kolano, ponieważ firma consultingowa, która doradza naszej kancelarii, posiada statystyki wskazujące, że taka długość budzi najbardziej przyjazne uczucia ławników. Uśmiechnęłam się, jakbym była najlepszą przyjaciółką wszystkich sędziów przysięgłych i jakbym strasznie się cieszyła, że ich tu widzę.

I uśmiechałam się tak, i uśmiechałam, aż zaczęłam chichotać. Ale tylko troszeczkę.

- Czyżby? - powiedziałam wreszcie, układając brwi w dwa idealne wykrzykniki, mające podkreślić śmieszność całej sprawy, tonem, który przećwiczyłam na wszystkich doświadczonych adwokatach w firmie i który wyrażał całą głębię pogardy dla tak głupiego oskarżenia. Po czym usiadłam.

Newly wstał, tak jakby chciał zgłosić sprzeciw, ale zaraz usiadł z powrotem. Wygrałam oczywiście.

Kiedy przewodniczący ławy przysięgłych odczytał werdykt, a sędzia podziękował ławnikom, powódka skoczyła na równe nogi, celując we mnie palcem.

- Złożę apelację! Znam swoje prawa. Złożę apelację i pożałuje pani!

Pożałuję? Apelacja oznacza tylko tyle, że podwoję swoje wynagrodzenie.

Stojący za powódką Newly, którego lubiłam pomimo jego tendencji do socjopatycznych zachowań, otworzył usta i wykonał wulgarny ruch wargami i językiem. Wybuchnęłam śmiechem. Newly mrugnął do mnie.

Kiedyś, w przerwie pomiędzy jego kolejnymi małżeństwami, przytrafił nam się maleńki romans. Trwał może dwa tygodnie. Byłam wtedy ledwie rok po studiach i nadal udawałam idealistkę, dlatego nie mogłam przejść do porządku dziennego nad faktem, że Newly reklamuje swoje usługi na miejscowych autobusach. Pomimo tego romansiku, a może właśnie dlatego pozostaliśmy przyjaciółmi. W zeszłym tygodniu znowu zaprosił mnie na kolację, wcześniej wyjaśniając, że jego obecna żona (czwarta) złożyła pozew o rozwód. Newly to duży facet, boksuje i gra w squasha, ukrywa starannie swój wiek, ma jeszcze wszystkie włosy i potrafi być zarówno przeraźliwie zabawny, jak i niesamowicie sexy. Dobrze nam było razem, zanim reklamy na autobusach skłoniły mnie do zerwania. Dlatego powiedziałam tylko:

- Zadzwoń, jak dostaniesz rozwód.

Jestem dobra w powstrzymywaniu się od decyzji. I już dawno przestałam udawać idealistkę.

Oczywiście zaprosiłam Elvisa na obowiązkowe oblewanie zwycięstwa, a on oczywiście wybrał Cracker Boys Bar[2].

Siedziałam, tuląc w objęciach butelkę piwa - jakoś nie mogłam uwierzyć, że ktoś tu myje szklanki - i starając się niczego nie dotykać. Szumiało mi trochę w głowie, kiedy Elvis całował mnie na dobranoc i dziękował chyba po raz setny, jakbym mu wyświadczyła jakąś prywatną przysługę.

Było już ciemno, kiedy ruszyłam na piechotę do kancelarii, którą prowadzę razem z kilkoma przebojowymi partnerami, a wilgotny wiatr, charakterystyczny dla leżącej na Florydzie Sarasoty, owiewał mi twarz i unosił włosy, rozgrzewając po sztucznym chłodzie baru. Myślałam tylko o tym, żeby zdjąć te cholerne, drogie włoskie buty i umyć ręce i twarz.

Poszłam skrótem przez zaułek i stanęłam przed tylnym wejściem. Zawsze wchodzę tylnym wejściem, chyba że jestem w towarzystwie jakiegoś nadętego klienta. Frontowe drzwi, z gargulcem zamiast klamki, jakoś mnie, nie wiedzieć czemu, odrzucają.

W prawej ręce trzymałam teczkę w rozmiarze największego bagażu podręcznego, jaki linie lotnicze tolerują w samolocie, a z ramienia zwisała mi torebka wielkości przeciętnej teczki. Lewą ręką wystukałam na klawiaturze zamka kod wejściowy. Nie, wcale nie patrzyłam, co się wokół mnie dzieje, jak zresztą powiedziałam później glinom. Byłam na swoim terenie, właśnie wygrałam sprawę i myślałam tylko o tym, jak jutro rano uraczę współpracowników dowcipną i błyskotliwą relacją z tego zwycięstwa. Do moich myśli nie mieli dostępu ani bandyci, ani ich rysopisy.

Ktoś mnie nagle zaczął dusić, a pilna potrzeba zaczerpnięcia tchu gwałtownie wywiała mi z głowy wszelkie wspomnienia zwycięstwa.

Upuściłam torebkę i teczkę.

Nadepnęłam z całej siły napastnikowi na stopę i spróbowałam walnąć go łokciem w żebra. Jedyne, co osiągnęłam, to lekkie zwolnienie uścisku na szyi, na szczęście wystarczające, żebym mogła zacząć krzyczeć.

Mój wrzask spowodował, że napastnik rąbnął mnie solidnie w głowę pięścią odzianą w rękawiczkę, w której w dodatku trzymał coś twardego o dziwnym, perfumowanym zapachu, którego nie potrafiłam tak na poczekaniu zidentyfikować. Żeby mnie trzasnąć, musiał przestać mnie dusić, a to był już pewien postęp. Spróbowałam odwrócić się i mu oddać, żałując, że nie poświęcam na siłowni więcej czasu na boksowanie worka treningowego zamiast wyżywać się na stepperze.

Właśnie wtedy na służbowy parking wjechał Ashton Stanley Drugi, potomek królewskiego rodu Florydy, jeden z trzech założycieli-wspólników naszej kancelarii, co zapewne ocaliło mi życie. Ashton żywi poważne podejrzenia, że w jego przypadku Drugi znaczy tyle co Drugie Nadejście Chrystusa, ale moim zdaniem jest to nieduży wariat, który ma prawie tyle włosów co ja, ale zaczesuje je sztywno w górę, żeby dodać sobie wzrostu.

Kiedy zobaczył, co się dzieje, nacisnął klakson i włączył alarm w swoim lexusie.

Oczywiście wyskoczył również ze złocistej bryki, żeby gonić zbira, który rzecz jasna uciekł, skoro Ashton dał mu aż takie fory na starcie. Ja też bym zwiała, gdybym była w stanie odzyskać oddech.


Rozdział drugi.

Nauczyłam się machać uszami podczas wykładów z prawa konstytucyjnego na drugim roku studiów na wydziale prawa drugorzędnego uniwersytetu stanowego, którego głównym obszarem zainteresowań był football i który „Newsweek” nazwał kiedyś „uniwersytetem z najlepszymi balangami”. Kiedy wykładowca wgłębiał się w subtelności Karty Praw, ja powstrzymywałam się od zaśnięcia, napinając mięśnie szczęki w ów specyficzny sposób, który sprawia, że uszy zaczynają się poruszać.

W ostatecznym rozrachunku okazało się, że ta umiejętność jest mi równie przydatna, jak wiedza o zawiłościach prawa konstytucyjnego.

Oto więc dzień po sądowym zwycięstwie i napadzie siedzę i macham uszami, żeby nie zasnąć, kiedy mój nowy klient, zdesperowany ortopeda, który z powodu splotu nieszczęśliwych przypadków, oczywiście w żaden sposób niewynikających z jego winy, trwale spaskudził swojemu pacjentowi lewe kolano, wyjaśnia mi szczegółowo aż do bólu, jak wykonuje się operacje tego typu. Doktor Trusdale powtarza ponadto co chwila, jakbym nie była w stanie zapamiętać od pierwszego razu, że to nie była jego wina, że facet zakaził się gronkowcem, który zeżarł mu kości i tkanki i zmusił go do poddawania się kolejnym operacjom, aż wreszcie nieszczęśnik znalazł się w stanie zdecydowanie gorszym niż ten, w jakim zaczynał swą odyseję przez morza współczesnej medycyny.

No dobra, już dobra, rozumiem. Nie twoja wina. Z całą pewnością nie zapomniałeś umyć rąk, kiedy poszedłeś do toalety przed operacją.

Gronkowiec może się przytrafić każdemu.

Pomyślałam sobie, że mogłabym wypuścić serię naklejek na zderzaki i koszulek przeznaczonych dla obrońców lekarzy pozwanych za błąd w sztuce z wyraźnym pomarańczowym napisem gronkowiec może się przytrafić każdemu!

- Czy coś się pani stało? - zapytał klient, przerywając mi fantazje na temat mojej nowej przyszłej kariery w roli projektantki intrygujących koszulek dla prawników z branżowymi dowcipami. Co z tego, że to nowy klient. Już byłam nim znudzona.

- Nie, skąd. Dlaczego pan pyta?

- No bo wie pani, twarz pani drga.

No tak. Zakonotuj sobie raz na zawsze: nie machać uszami, jak klient na ciebie patrzy.

- Przepraszam. Napadnięto mnie wczoraj. Tu przed kancelarią, uwierzy pan? Szyja trochę mnie boli. - Potarłam ją. Istotnie bolała.

Ponieważ lekarze są równie egocentryczni jak prawnicy, doktor Trusdale stwierdził tylko:

- Skoro to pani nie przeszkadza słuchać...

I wrócił do opisywania szczegółów technicznych, a ja musiałam przygryzać sobie język, żeby nie ziewać. Uszy się uspokoiły, ale w zamian moje palce u rąk i nogi zaczęły rytmicznie podrygiwać. Dręczył mnie uciążliwy ból głowy. W zasadzie mogłam go wytłumaczyć napadem, choć prawie na pewno miał więcej wspólnego z wódką i lodami migdałowymi firmy Haagen-Dazs, którymi ja, Ashton i jego dziewczyna, przybyła jakiś czas po napadzie, pocieszaliśmy się po odjeździe policji. Zjadłam sama całe pudełko lodów, ponieważ Ashton stwierdził, że migdały wchodzą mu między zęby, a Jennifer, która jest chuda jak wygłodzony wąż boa, ale za to ma biust jak lalka Barbie, „nie jada nabiału”. Ale pomogli mi przy piciu wódki, więc nie potrafię powiedzieć dokładnie, ile jej w siebie wlałam. Jennifer gruchała do mnie i przymilała się, i próbowała się zgrywać na moją najlepszą przyjaciółkę, choć nasze wcześniejsze kontakty towarzyskie sprowadzały się do sporu na siłowni o kolejność korzystania z urządzeń i dzielenia się na firmowych przyjęciach uwagami na temat ćwiczeń („Ja wytrzymuję na stepperze czterdzieści pięć minut - twierdziła. - A ty?”).

- Daj jej szansę - błagał mnie Ashton. - Jest naprawdę bystra.

Jasne. I ma prawdziwe cycki.

Ale to wszystko działo się zeszłego wieczoru, a dziś marzyłam tylko o tym, żeby ten doktorek się wreszcie zamknął. Zapewne facet jest nawet dość uczciwy, ale mantra „to nie moja wina” zdecydowanie mi się przejadła.

Bla. Bla. Bla.

- Hm... - wtrącałam od czasu do czasu, myśląc, że i tak będę musiała się tego wszystkiego nauczyć, jeśli rzeczywiście przyjdzie mi go kiedyś bronić, ale że miną miesiące, a może nawet lata przekładania dokumentów i przesłuchań wstępnych, nim sędzia wkurzy się dostatecznie i wyśle nas do sądu. Jeśli wcześniej nie zawrzemy ugody. Albo nie opóźnimy tak bardzo sprawy, że powód, ten facet ze sztywnym kolanem, podda się, zmęczy lub zabraknie mu pieniędzy. Albo umrze, co często się zdarza w Sarasocie, gdzie przeciętny mieszkaniec ma sto sześć lat, niebieskie włosy, pochodzi z Michigan, jeździ ogromniastym lincolnem continentalem, odnawia sobie prawo jazdy za pośrednictwem poczty i nie jest w stanie dostrzec hondy z odległości półtora metra. „Opóźnienie sprawiedliwości to jej odmówienie” - tak brzmi ulubione powiedzonko adwokatów takich jak my, zajmujących się obroną przypadków błędów w sztuce lekarskiej. A jest to biznes rozkwitający w mieście, prosperującym dzięki zaspokajaniu potrzeb ludzi, których można uznać za żywych jedynie z formalnego punktu widzenia Ale dzięki wychodzeniu naprzeciw potrzebom specjalistów i firm, które zostały pozwane o błąd w sztuce często tylko dlatego, że są bogate, a nie dlatego, że zawiniły, moja kancelaria wzbogaciła się i sprawiła sobie wielkomiejski szykowny szyld. Wysoki na ponad metr kawał rzeźbionego marmuru, w nieprzyjemny sposób przywodzący na myśl nagrobek, ogłasza światu naszą nazwę:

Smith, O'Leary & Stanley - kancelaria adwokacka.

Oczywiście nigdy nie skracamy tej nazwy, a nasza recepcjonistka jest mistrzynią w jej wymawianiu, jakby to było jedno słowo. Naszym głównym obszarem działania jest obrona w sprawach z powództwa cywilnego, ale nie stronimy również od zleceń związanych z handlem nieruchomościami, ponieważ wszystkie nieruchomości w Sarasocie są na sprzedaż, a skala zysków przekracza możliwości mojego pojmowania. Nie występujemy natomiast w sprawach karnych, chyba że któryś z naszych klientów potrzebuje dyskretnej pomocy w kłopotach, na przykład zostanie przyłapany na jeździe po pijanemu. Naszą specjalnością są sprawy o błędy w sztuce medycznej i o uszczerbek na zdrowiu, a naszymi stałymi klientami - hordy lekarzy, szpitali, firm ubezpieczeniowych oraz domów opieki.

Ci stali klienci wpadają do kancelarii przez dwuskrzydłowe drzwi z ciemnego dębu, wściekli na nas, ponieważ zostali pozwani, a my zamykamy te drzwi wieczorem na śmiesznie zdobiony, ale w gruncie rzeczy całkiem poważny zamek. Frontowe wejście to potwór wyposażony w klamki w kształcie gargulców, jakie wcisnęła nam dekoratorka wnętrz, za którą uganiał się Ashton Stanley - nim jeszcze związał się z Jennifer, Mistrzynią Steppera - póki nie odkrył, że rozpoczęła życie jako chłopiec. Zadurzenie Stanleya w dekoratorce wyjaśnia również, dlaczego ma on w gabinecie fioletowy dywan, czarne ściany i plastikowy stolik zamiast biurka. Dobrze chociaż, że jego ukochana wypadła z gry, nim zdążyła urządzić w ten sposób całą kancelarię.

Pomyślałam, że chyba wolałabym mieć czarny i plastikowy gabinet, zamiast wysłuchiwać jego drętwego nowego klienta, perorującego w najlepsze na temat trudności piętrzących się w jego zawodzie oraz niesprawiedliwości naszego systemu prawnego, który pozwala „uszkodzonemu” pacjentowi pozwać lekarza. Gapiłam się na doktorka i czekałam. A kiedy nasz dobry ortopeda urwał, żeby zaczerpnąć tchu, zaprezentowałam mu szczery, choć pełen bólu uśmiech (którego nauczyłam się, obserwując przez wiele lat doskonale przygotowanych klientów Newly'ego), i powiedziałam:

- Przepraszam, ale strasznie boli mnie głowa i szyja. Naprawdę. Okropnie. Obawiam się, że będziemy musieli przełożyć nasze spotkanie, ponieważ w tej chwili nie potrafię poświęcić panu tyle uwagi, na ile pan zasługuje... - Urwałam, przyjrzałam się jego twarzy i zobaczyłam, jak pojawia się na niej wyraz współczucia.

- Mówiła pani, że ktoś panią napadł? Dał się złapać.

Skrzywiłam się i potarłam szyję. Nieco przesadnie zrelacjonowałam przebieg napadu, szczególnie podkreślając część o duszeniu i wykręcaniu szyi.

- Jest pan chirurgiem, więc może mógłby mi pan przepisać coś na ból? Advil zupełnie mi nie pomaga...

Zapamiętaj sobie raz na zawsze: nigdy nie proś lekarzy o przepisanie narkotyku, wymieniając jego nazwę - to wywołuje u nich podejrzliwość.

Kiedy wychodził, byłam już szczęśliwym posiadaczem recepty na percocet, ulubiony narkotyk Elvisa Presleya i Deana Martina.

Gdybym wiedziała, że jeszcze tego samego wieczoru ktoś zamorduje doktora Trusdale'a, dodając mu do marihuany trującego oleandra, na pewno słuchałabym go z większą uwagą i w ogóle byłabym dla niego milsza.


Rozdział trzeci.

Jackson Winchester Smith, założyciel i główny wspólnik kancelarii „Smith, O’Leary & Stanley”, wpadł do mojego biura, akurat kiedy mieliłam ziarna ekologicznej kawy i gotowałam źródlaną wodę Zephyrhills, żeby zrobić sobie drugą kawę.

- Gratuluję zwycięstwa w sprawie z kajakiem - zagrzmiał.

Jackson nigdy nie mówi, on grzmi. Ma u siebie w biurze portret Stonewalla Jacksona[3] rozmiarów ściany, a jego ulubione powiedzonko to: „Nie wdawaj się w zawody na sikanie ze skunksem”.

Zupełnie mnie nie martwi fakt, że człowiek, który wypłaca mi pensję, uważa się za wcielenie Stonewalla Jacksona. Choć nasze relacje niewątpliwie zawierają pewne elementy gry w miłość-nienawiść, Jackson to mój bohater, mój mentor, człowiek, który jednym ruchem ręki uczynił mnie wspólnikiem, jedynym w tej firmie partnerem-kobietą.

Rzucił teraz okiem na mój francuski ekspres z praską.

- Coś nie tak z kawą w bufecie?

Jezu, tylko nie to! Czy mam mu zrobić wykład o dioksynach w bielonym papierze, z którego robi się filtry do kawy, albo o pestycydach, którymi się ją pryska, albo o sztucznej śmietance składającej się wyłącznie z tłuszczu, farby i rozmaitych chemikaliów? Czy lepiej ograniczyć się do stwierdzenia, że smakuje jak gówno?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin