John D. MacDonald
Niebieskie pożegnanie
Cykl: Travis McGee Tom 1
Z angielskiego przełożył Robert Kędzierski
Tytuł oryginału: The Deep Blue Good-By
Wydanie oryginalne 1964
Wydanie polskie 2013
Travis McGee nazywa siebie konsultantem zajmującym się „odzyskiwaniem mienia“ w przypadkach, gdy legalne metody zawodzą. Jego honorarium to z reguły połowa tego, co odzyska. Mieszka na Florydzie na wygranej w pokera łodzi; jest błyskotliwy, szorstki i jednocześnie sentymentalny, lubi kobiety i nie przepada za przemocą, lecz jeśli zajdzie taka potrzeba, potrafi wykorzystać swoje wysportowane ciało. Na zlecenie tancerki Cathy Kerr Travis McGee próbuje odnaleźć Juniona Allena, który pozbawił ją fortuny nielegalnie zdobytej przez jej ojca. Wkrótce okazuje się, że Cathy nie była jedyną ofiarą tego człowieka, i prawdopodobnie będą kolejne. Co więcej, Junior jest nie tylko oszustem, lecz również psychopatą. I bardzo przebiegłym, niebezpiecznym przeciwnikiem.
Knoxowi Burgerowi,
pierwszemu redaktorowi powieści
z Travisem McGee
Urodziłem się i wychowałem w pobliżu Bahia Mar, portu jachtowego w Fort Lauderdale, gdzie Travis McGee cumował swoją wygraną w pokera łódź Busted Flush.
Przy kei F-18, o czym wie każdy prawdziwy fan Johna D. MacDonalda.
Po tej okolicy wędrował jeden z najpopularniejszych błędnych rycerzy amerykańskiej literatury - McGee, brawurowy odzyskiwacz utraconych fortun, wybawca upadłych dusz; McGee z ciemną opalenizną, bliznami na kostkach rąk i swą nieczułą litością.
Szorstki i sentymentalny, nieustraszony i pełen wad, uosabiał wszystko, czego pragną koneserzy książek detektywistycznych. Strzegą się wszelkiej powagi - jak McGee opisywał samego siebie, choć jeśli chodzi o jego życie miłosne, robił wyjątki.
Być może byłby równie fascynującą postacią, gdyby MacDonald umieścił go na Manhattanie, w Chicago, Londynie czy Marrakeszu, ale McGee mieszkał na łodzi, a nie ma lepszego miejsca dla łajby niż Fort Lauderdale.
Obecnie południowa Floryda jest ważnym celem podróży dla autorów powieści kryminalnych. Tam żyją ich niejednoznaczni, surowi, spaleni słońcem bohaterowie. W latach sześćdziesiątych tak nie było. Wtedy, gdy myślało się o Gold Coast, człowiek miał przed oczami bikini, a nie MAC-10, i Connie Francis, a nie kartel Cali.
Miałem zaledwie jedenaście lat, gdy Travis McGee w książce Niebieskie pożegnanie przycumował Busted Flush w Bahia Mar. W tamtych czasach Lauderdale było miejscem akcji kilku kiepskich filmów, ale prawie żadnej książki. Wyobraźcie sobie tylko, jakiego kopa dało mi odkrycie, że akcja dobrego kryminału rozgrywa się w moim rodzinnym mieście! McGee i ja spacerowaliśmy po tych samych plażach, włóczyliśmy się tymi samymi ulicami, łowiliśmy te same rybki, jadaliśmy w tych samych knajpach z owocami morza i unikaliśmy tych samych turystów. Jego słodko-gorzki obraz południowej Florydy był taki sam jak mój. Dla mnie i wielu tubylców jedne z najpiękniejszych momentów Travisa McGee to te, gdy zatrzymywał się na chwilę w środku jakiejś przygody, by pomstować nad dziką eksploatacją tego wyjątkowego, umierającego raju.
Gdy przeorane zostały porośnięte cyprysami bagna, by zrobić miejsce dla kolejnej galerii handlowej, odbierał to osobiście: To była Floryda instant, tandetna, dusząca i pełna paskudnej, fałszywej energii.
Każda opowieść o Travisie McGee przynosi takie wspaniałe, złośliwe komentarze. Ich obiektem są zazwyczaj zachłanni deweloperzy, nieuczciwi politycy, agenci izb handlowych i zimni oszuści, którzy ciągną niczym sępy do Słonecznego Stanu. Dla Johna D. MacDonalda nie byli oni tylko postaciami, które mógł wykorzystać w swoich książkach jako fikcyjne czarne charaktery; byli czarnymi charakterami w prawdziwym świecie. Gdy w 1986 roku nieoczekiwanie odszedł, miliony fanów na całym świecie zastanawiały się, co się teraz stanie z Travisem McGee. Ale nie ja. Ja zastanawiałem się, co bez niego stanie się z Florydą.
Większość czytelników kochała twórczość MacDonalda za jego porywające opowieści. Ja kochałem jego książki, ponieważ był pierwszym współczesnym pisarzem, który pokazał istotę Florydy, oddał całą jej ospałość i moralny brud, poczucie niespełnionej obietnicy i zapierające dech w piersiach piękno.
Miał to samo mądre, cyniczne spojrzenie, jakim Raymond Chandler w tak stylowy sposób obdarzał zbłąkanych mieszkańców Los Angeles, przy czym McGee MacDonalda wydaje się bardziej oburzony i gniewny niż Marlowe Chandlera.
Typowe komentarze McGee wręcz ociekają jadem:
A teraz oczywiście, gdy nie powiodła nam się żadna próba frontalnego ataku na Everglades, zabijamy je powoli, odcinając wody Rzeki Traw. W imię wątpliwego postępu władze stanu w swej nieskończonej mądrości pozwalają, by każdy podrzędny deweloper osuszał bagna, budując kanały, aby zdobyć na sprzedaż działki nad wodą.
MacDonald pisał te słowa trzydzieści lat temu, na długo przed tym, nim większość polityków w ogóle wiedziała, co to znaczy obrońca środowiska, czy choćby zaczęła się zastanawiać nad ocaleniem Everglades, które jest w tej chwili standardowym hasłem wielu kampanii. Godne uwagi jest natomiast to, iż MacDonald włożył tę wspaniałą diatrybę w usta jakiegoś mieszkającego na łodzi prywatnego detektywa i pozwolił mu ją wygłosić na stronach kryminału!
Większość pisarzy jest wniebowzięta w tych rzadkich chwilach, gdy uda im się w pełni oddać prawdziwą atmosferę miejsca - niezależnie od tego, czy jest to miasto, kraj, dolina, dżungla, dno wulkanu czy też dno morza. MacDonald oczekiwał od swoich czytelników czegoś więcej niż podziwianie Florydy. Zdaje się, że wymagał od nich, by zależało im na niej równie mocno jak jemu; by chcieli ją czcić, zachwycać się jej pięknem, śmiać się z niej, opłakiwać ją, a nawet za nią walczyć. Ta jego pasja pojawiała się często, gdy McGee, zamyślony, wspominał wyprawy kajakiem w dół Withlacoochee, dryfując z powolnym prądem, widząc poranne mgły wznoszące się u podstawy wapiennych ostańców, wstrzymując oddech na widok nagłe dających nurka olśniewająco białych ptaków, ich stad krążących nad głową...
...albo opisywał ten powolny ruch aligatora po błotnistym brzegu, w stronę stawu; widzę jego wyłupiaste oko, jak mnie obserwuje, widzę roztańczoną chmurę miliardów komarów w promieniach słońca sączących się przez epifity.
Większość detektywów twardzieli nie mogłaby uchodzić za poetów naturalistów czy satyryków politycznych. Travis McGee był wyjątkowy. Jest wyjątkowy. Nie byłby sobą bez swoich refleksji. Pewnego razu, będąc w szczególnie paskudnych kłopotach, zastanawiał się, czemu w ogóle chce mu się jeszcze pozostawać na Florydzie, która coraz bardziej schodzi na psy. To pytanie, które zadaje sobie wielu z nas.
Oto jak odpowiadał na nie Travis McGee:
Choć może jest tandetna, a jej losy niepewne, o jej przeznaczeniu w zbyt wielkim stopniu decydują ludzie, którzy mają w głowie tylko jedną myśl: nachapać się pieniędzy i uciec - tani podrzędni politycy o wymuskanych fryzurkach, starcy z Północy, z zimnym wzrokiem nabożnie zapewniający o swoich zobowiązaniach wobec akcjonariuszy, podstarzali chłopcy z szerokimi tyłkami z okręgów żyjących z hodowli bydła, z łapami brudnymi od grzebania w ziemi aż po spryskane wodą kolońską pachy - to i tak moje miejsce na ziemi. Tutaj jestem i tu pozostanę aż do chwili, gdy Neptune Society rozrzuci moje prochy w rozcieńczonych ściekach przy Fun Coast.
Czasami się zastanawiam, co McGee myślałby dzisiaj o tym miejscu. W ciągu ośmiu lat, które upłynęły od śmierci Johna D. MacDonalda, półwysep nabrzmiał, przyjmując dwa i pół miliona nowych przybyszy. Przestępstwa na wielkomiejską skalę, popadające w ruinę szkoły, bezrobocie, niedobory wody, powodzie, zanieczyszczenia, korki na drogach, gigantyczne, mordercze ropuchy, inwazja sumów, a nawet porządny huragan nie były w stanie zniechęcić tych nieustraszonych poszukiwaczy szczęścia. Gwałtowny wzrost populacji spowodował zmiany klimatu społecznego: odpowiednio więcej korupcji, więcej stresu, więcej przemocy, więcej dewiacji, za to mniej związków z własnymi korzeniami. Drani jest tu pod dostatkiem. Travisowi McGee nie zabrakłoby przygód.
Być może teraz nadszedł więc czas, żeby się zastanowić: Gdzie jest Busted Flush? Co się stało z łodzią?
Przez wszystkie te lata nigdy nie przystanąłem w Bahia Mar, by odnaleźć keję F-18. Bądź co bądź, to w końcu bardzo duża marina. Całkiem możliwe, że stara łódź, na której mieszkał Travis McGee, nadal jest tam przycumowana; McGee siedzi na pokładzie, leczy parę świeżych siniaków, popija swój gin Boodles i obserwuje słońce sunące w letni dzień po niebie nad Las Olas Boulevard.
W każdym razie pragnę w to wierzyć. Jeśli naprawdę odszedł, wolę tego nie wiedzieć.
Carl Hiaasen
Islamorada, Floryda
grudzień 1994
To miał być spokojny wieczór spędzony w domu.
Dom to Busted Flush, szesnastometrowa łódź mieszkalna przypominająca barkę, przycumowana przy kei F-18 w Bahia Mar, w Lauderdale.
Dom jest tam, gdzie masz swoją prywatność. Zasuwasz wszystkie zasłony, zamykasz luki i przy szepczącym szmerze klimatyzacji, tłumiącym wszelkie dźwięki z zewnątrz, możesz się odciąć od chaotycznej aktywności na pokładzie sąsiedniej łodzi. Równie dobrze mógłbyś być w rakiecie, która minęła Wenus, albo gdzieś pod czapą lodową.
Nazywam to pomieszczenie salonem, bo głównie tutaj toczy się życie na pokładzie.
Leżałem rozciągnięty na wygodnej narożnej sofie, studiując mapy wysepek koralowych, i próbowałem wykrzesać z siebie na tyle entuzjazmu i energii, by zaplanować przeprowadzenie Busted Flush na jakiś czas w nowe miejsce. Ma dwa dieslowskie silniki marki Hercules - pięćdziesiąt osiem koni mechanicznych każdy - które posuwają ją do przodu w majestatycznym tempie sześciu węzłów. Nie chciałem jej przemieszczać. Lubię Lauderdale. Siedzę tu jednak już od tak dawna, że zacząłem się zastanawiać, czy nie powinienem tego jednak zrobić.
Chookie McCall ćwiczyła jakiś głupi układ choreograficzny. Przyszła do mnie, bo było tu dość miejsca i prywatności. Poodsuwała meble, ustawiła kilka luster przeniesionych z głównej kabiny i swój mały, robiący mnóstwo hałasu metronom. Miała na sobie stary, spłowiały, rdzawoczerwony kostium, w kilku miejscach zszywany czarną nicią. Czarne włosy związała chustą.
Ciężko pracowała. Wielokrotnie przerabiała każdą sekwencję, za każdym razem odrobinę ją zmieniając, a gdy już była usatysfakcjonowana, podbiegała do stolika i zapisywała coś w swoim notatniku.
Tancerze pracują równie ciężko jak niegdyś górnicy. Tupała, posapywała i wyginała swoje wspaniałe, idealnie proporcjonalne ciało. Mimo klimatyzacji wypełniła salon słabym ostro-słodkim zapachem dużej, rozgrzanej dziewczyny. Była miłym urozmaiceniem. W świetle salonu widać było lśniący pot na długich, solidnych, umięśnionych nogach i ramionach.
- Cholera! - zaklęła, patrząc z grymasem niezadowolenia w swoje notatki.
- Coś nie tak?
- Nic, czego nie potrafiłabym poprawić. Muszę dokładnie opisać, gdzie wszyscy powinni być, bo inaczej będą kopać się po twarzach. Czasami mi się to plącze.
Wykreśliła parę zapisków, a ja powróciłem do sprawdzania głębokości na mieliznach na północny wschód od Content Keys w czasie odpływów. Chookie pilnie pracowała przez kolejne dziesięć minut, robiła notatki, a potem oparła się o krawędź stołu, oddychając ciężko.
- Trav, kochanie...
- Mmm?
- Żartowałeś, kiedy rozmawialiśmy o... o tym, czym się zajmujesz?
- A co powiedziałem?
- Brzmiało to trochę dziwnie, ale chyba ci uwierzyłam. Mówiłeś, że jeśli X ma coś cennego, pojawia się Y i zabiera mu to coś, i nie ma absolutnie żadnej możliwości, żeby X był w stanie kiedykolwiek to odzyskać, wtedy wkraczasz do akcji ty, dogadujesz się z X, że odzyskasz to dla niego i zatrzymujesz połowę dla siebie. A potem po prostu... żyjesz z tego, dopóki ci się nie skończy. Naprawdę tak jest?
- To uproszczenie, Chook, ale w sumie dość trafne.
- Nie masz przy tym mnóstwa kłopotów - Czasami tak, czasami nie. Y zazwyczaj nie jest w stanie za bardzo narozrabiać. Dla X jestem czymś w rodzaju ostatniej deski ratunku, więc moje honorarium wynosi pięćdziesiąt procent. Dla niego połowa to i tak znacznie więcej niż nic.
- I robisz to, że tak powiem, po cichu?
- Chook, nie mam wydrukowanych wizytówek. Co miałoby być na nich napisane? Travis McGee, odzyskiwacz?
- Ale na litość boską, Trav, ile takich zleceń potrafisz sobie znaleźć, kiedy jesteś już na tyle spłukany, że ich potrzebujesz?
- Na tyle dużo, że mogę w nich przebierać. Żyjemy w skomplikowanych czasach, moja droga. Im bardziej złożone staje się nasze społeczeństwo, tym więcej jest półlegalnych sposobów, żeby kraść. Czasem dostaję cynk od starych klientów. Jeśli weźmiesz stos gazet i zaczniesz je bardzo starannie czytać, a przy tym potrafisz czytać między wierszami, sama zawsze znajdziesz jakiegoś tłustego, zadowolonego Y i biednego X, załamującego ręce. Lubię duże zlecenia, bo przynoszą niezłe pieniądze. A potem mogę wykorzystać kolejny kawałek mojej emerytury. Widzisz, zamiast przejść na emeryturę, kiedy będę miał sześćdziesiąt lat, bywam sobie na niej od czasu do czasu.
- A gdyby tak teraz się coś pojawiło?
- Zmieńmy temat, panno McCall. A może zagrasz Frankowi na nerwach i weźmiesz sobie trochę wolnego? Zbierzemy małą grupkę i urządzimy sobie imprezowy rejs aż do Marathon. Powiedzmy, czterech dżentelmenów i sześć dam. Żadnych pijaków, żadnych marudów, żadnych par, ludzi o podejrzanych preferencjach, uzależnionych od aparatów fotograficznych, nikogo, kto by się opalał, nikogo, kto nie umie pływać, nikogo, kto...
- Proszę, McGee. Mówię poważnie.
- Ja też.
- Jest pewna dziewczyna. Chciałabym, żebyś z nią porozmawiał. Parę miesięcy temu przyjęłam ją do zespołu. Jest trochę starsza niż my wszystkie. Kiedyś już tańczyła, a teraz całkiem nieźle sobie radzi, serio. Ale... myślę, że potrzebuje pomocy. I wydaje mi się, że naprawdę nie ma do kogo się zwrócić. Nazywa się Cathy Kerr.
- Przykro mi, Chook. W tej chwili mam tyle pieniędzy, że starczy mi na kilka miesięcy. Pracuję najlepiej, kiedy zaczynam się już robić nerwowy.
- Ale ona sądzi, że tu naprawdę chodzi o coś wielkiego.
Przyjrzałem się jej uważnie.
- Sądzi?
- Nigdy tego nie widziała.
- Co proszę?
- Parę dni temu trochę się upiła i zrobiła się strasznie płaczliwa. Byłam dla niej miła, więc wszystko mi wygadała. Ale sama powinna ci opowiedzieć.
- Jak mogła stracić coś, czego nigdy nie widziała?
Na twarzy Chookie pojawił się uśmiech rybaka, który widzi, że ryba chwyciła przynętę.
- To naprawdę zbyt skomplikowane, żebym próbowała ci to wyjaśnić. Mogłabym coś pomieszać. Porozmawiałbyś z nią? Zrobiłbyś choć tyle, Travis?
Westchnąłem.
- Przyprowadź ją któregoś dnia.
Podeszła do mnie zwinnym krokiem, ujęła za nadgarstek i spojrzała na mój zegarek. Oddychała teraz spokojniej. Kostium był ciemny od potu i przylegał do ciała niemal równie ciasno jak jej własna piękna skóra. Spojrzała na mnie promiennie.
- Wiedziałam, że miły z ciebie facet, Trav. Będzie tu za dwadzieścia minut.
- Jesteś oszustką, McCall - powiedziałem, patrząc na nią.
Pogłaskała mnie po głowie.
- Cathy jest naprawdę miła. Polubisz ją.
Poszła na środek salonu, znów uruchomiła metronom, przejrzała notatki i powróciła do pracy. Skakała, tupała i postękiwała cicho z wysiłku. Jeśli wybierasz się na balet, nigdy nie siadaj w pierwszym rzędzie.
Powróciłem do sprawdzania położenia boi nawigacyjnych i poziomu pływów, ale cała koncentracja gdzieś uciekła. Musiałem porozmawiać z tamtą kobietą, ale z całą pewnością nie zamierzałem dać się wkręcić w jakąś bezsensowną sprawę. Miałem już zaaranżowane następne zlecenie, czekało tylko, aż będę gotów. A rozrywek mi nie brakowało. Uśmiechnąłem się kwaśno. Z pewnym rozbawieniem pomyślałem o tym, że Chook zastanawiała się, skąd biorę zlecenia. Sama była żywym dowodem na to, że pojawiają się one nieustannie.
Punktualnie o dziewiątej usłyszałem „ding-dong” dzwonka, który podłączyłem do przycisku na palu pomostu. Jeśli ktoś zignorowałby dzwonek, przeszedł przez mój łańcuch i po trapie, to w chwili gdy stanąłby na dużej sznurkowej macie rozłożonej na pawęży rufy, rozległoby się znaczące i złowróżbne „bong”, które natychmiast uruchamia wiele środków bezpieczeństwa. Nie lubię niespodzianek. Zbyt wiele musiałem ich przeżyć. Wyprowadzają mnie z równowagi. Wyeliminowanie wszelkiego ryzyka, które da się wyeliminować, to najrozsądniejszy sposób, by pozostać przy życiu.
Włączyłem światła na pokładzie rufowym i wyszedłem z salonu od strony rufy, ze zdyszaną Chookie McCall depczącą mi po piętach.
Podszedłem i odpiąłem łańcuch. Blond włosy o piaskowym odcieniu miała ostrzyżone na angielskiego nastolatka. Wielkie oczy spoglądały spod postrzępionej grzywki. Ubrała się zbyt elegancko jak na tę okazję - czerń, klipsy z perłami i mała, błyszcząca kopertówka.
Chook przedstawiła nas sobie zdyszanym głosem i przeszliśmy do kabiny. Widziałem, że jak na standardy Chook, Cathy była już starszą kobietą. Miała dwadzieścia sześć, może dwadzieścia siedem lat. Brązowooka blondynka o bezradnych, smutnych oczach basseta. Wokół nich miała nieznaczne zmarszczki. W świetle salonu dostrzegłem, że czarna suknia jest trochę podniszczona. Dłonie wyglądały na nieco szorstkie. Pod lekko marszczonym dołem czarnej sukni kryły się nogi charakterystyczne dla tancerek. Pełne krągłości, wysportowane i silne.
- Cathie, możesz opowiedzieć Travisowi McGee o wszystkim, tak jak opowiedziałaś mnie - zapewniła Chookie. - Już skończyłam, więc zostawię was samych i pójdę się wykąpać, jeśli nie masz nic przeciwko, Trav.
- Ależ proszę, wykąp się.
Pogłaskała mnie całkiem miło za uchem, wyszła i zamknęła za sobą drzwi głównej kabiny.
Widziałem, że Catherine Kerr jest bardzo spięta. Zaproponowałem jej drinka. Z wdzięcznością przyjęła burbona z lodem.
- Nie wiem, co może pan zrobić - powiedziała.
- To chyba niemądre. Nie wiem, czy ktokolwiek może coś zrobić.- Albo w ogóle nie ma nic, co można by zrobić, Cathy. Przyjmijmy założenie, że sytuacja jest beznadziejna, i wyjdźmy od tego punktu.
- Któregoś wieczoru wypiłam za dużo po występie i powiedziałam o tym Chookie. Chyba nie powinnam była nikomu mówić.
W jej lekko stłumionym, nosowym głosie wyczuwałem cień akcentu z Florida Keys, ten lekko śpiewny sposób mówienia charakterystyczny dla ludzi z wysepek.
- Jestem zamężna, tak jakby - powiedziała wyzywająco. - Zniknął trzy lata temu i od tej pory się do mnie nie odzywa. Mam pięcioletniego synka, mieszka z moją siostrą w domu na Candle Key. Dlatego właśnie to śmierdząca sprawa, nie tyle ze względu na mnie, co na mojego synka Daviego. Człowiek wiele by chciał dla dziecka. Może za dużo marzyłam. Tak naprawdę to nie wiem.
Trzeba im pozwalać, by dochodzili do sedna sprawy po swojemu.
Upiła łyk drinka, westchnęła i wzruszyła ramionami.
- Kiedy to się stało, miałam dziewięć lat. To było w czterdziestym piątym. Mój tata wrócił właśnie z wojny. Sierżant David Berry. Berry to moje panieńskie nazwisko. Nazwałam po tacie synka, choć kiedy się urodził, mój tata już od bardzo, bardzo dawna siedział w więzieniu. Powiem panu, co się według mnie stało. Kiedy tata podczas drugiej wojny światowej był za granicą, musiał wpaść na pomysł, jak zarobić. I to mnóstwo pieniędzy, tak myślę. I znalazł jakiś sposób, żeby je przywieźć do domu. Nie wiem, jak to zrobił. Służył wtedy w Chinach, Indiach i w Birmie. Nie było go dwa lata. Dużo pił, panie McGee. Był silnym mężczyzną i miał temperament. Wrócił statkiem do San Francisco. Stamtąd mieli go wysłać gdzieś na Florydę i zwolnić do cywila. Miał wrócić do nas, do domu, ale w San Francisco się upił i zabił jakiegoś żołnierza. Myślał, że go nie wypuszczą i w ogóle się z nami nie zobaczy, więc uciekł. I wrócił do domu. Jak się okazało podczas procesu, ta ucieczka nie wyszła mu na dobre. To był sąd wojskowy. Dotarł do domu w środku nocy. Kiedy wstałyśmy, był przy pomoście i po prostu patrzył na wodę. To był mglisty dzień. Powiedział matce, co się stało. I że przyjdą i go dorwą. Nigdy nie widziałam, żeby jakaś kobieta tak płakała, ani przedtem, ani potem. Przyszli po niego, tak jak powiedział, skazali na dożywocie i wysłali do więzienia w Leavenworth w Kansas. Ten wojskowy, którego zabił, był oficerem. W pierwsze Boże Narodzenie matka pojechała tam autobusem, żeby się z nim zobaczyć, i jeździła do niego w każde Boże Narodzenie aż do jego śmierci przed dwoma laty. Jak było dość pieniędzy, brała ze sobą mnie albo moją siostrę. Byłam tam dwa razy. Siostrze udało się pojechać trzykrotnie.
Odpłynęła w marzenia i wspomnienia. Po krótkiej chwili wzdrygnęła się i spojrzała na mnie.
- Przepraszam - powiedziała, po czym ciągnęła: - Wtedy myślał, że prędzej czy później stamtąd wyjdzie. I chybaby go wypuścili, ale zawsze wychodziły jakieś problemy. Nie był tym typem człowieka, który potrafi przyzwyczaić się do więzienia, tak jak niektórzy. Był bardzo dumny, panie McGee. Ale muszę panu powiedzieć jedną rzecz. To było, zanim po niego przyszli. Miałam dziewięć lat, a moja siostra siedem. Siedział na ganku, obejmując nas, i opowiadał o przecudownych rzeczach, które się wydarzą, kiedy go wypuszczą. Miałyśmy mieć własne łodzie i własne konie. Miałyśmy podróżować po całym świecie. Mówił, że będziemy miały piękne sukienki, inną na każdy dzień w roku. Zawsze o tym pamiętałam. Kiedy byłam starsza, przypomniałam to matce. Myślałam, że może mnie wyśmieje, ale nie, była bardzo poważna. Powiedziała mi, że nie wolno mi nigdy o tym z nikim rozmawiać. Powiedziała, że mój ojciec jakoś to załatwi, po swojemu, i że pewnego dnia wszystkim nam będzie dobrze. Oczywiście nic podobnego się nie stało. Ale w zeszłym roku zjawił się u nas pewien człowiek, nazywał się Junior Allen. Ciągle się uśmiechał. Mówił, że spędził pięć długich lat w więzieniu w Leavenworth i dobrze zna mojego tatę. I wiedział o nas rzeczy, których mógł się dowiedzieć tylko od niego. Więc ucieszyłyśmy się, że się zjawił. Mówił, że nie ma rodziny. Piegowaty, uśmiechnięty, dużo mówił i był taką złotą rączką. Zamieszkał u nas, dostał pracę na stacji Esso, zarabiał tam i nam pomagał. Mama zaczynała już wtedy chorować, ale nie była jeszcze tak chora, by nie móc opiekować się dziećmi, kiedy Christine i ja byłyśmy w pracy. Christine to moja siostra. Dwójka jej dzieciaków i mój syn Davie, trójka małych szkrabów. Wyszłoby lepiej, gdyby Junior Allen zainteresował się Christine... Jej mąż zginął podczas huraganu w sześćdziesiątym pierwszym. Przygniotła go ściana z pustaków. Nazywał się Jaimie Hasson. Obie miałyśmy okropnego pecha, jeśli chodzi o facetów. - Próbowała się uśmiechnąć.
- Czasami wszystko zwala się człowiekowi na głowę.
- Bóg jeden wie, ile się na nas zwaliło. Junior Allen wybrał sobie mnie. Kiedy to się zaczęło, moja matka była już tak chora, że wcale jej to nie obchodziło. A im gorzej z nią było, tym bardziej zamykała się w sobie. Niektórzy ludzie tak mają w takim stanie. Niewiele już wokół siebie zauważała. Christine wiedziała, co się dzieje między mną a Juniorem Allenem, i powiedziała mi, że to złe. Ale on twierdził, że Wally Kerr zwiał i właściwie jest tak, jakbym była rozwódką. Mówił, że nawet nie mogę starać się o rozwód, póki nie upłynie siedem lat od momentu, kiedy Wally nie dał znaku życia. Później się dowiedziałam, że kłamał. Żyłam z Juniorem Allenem jak żona z mężem, panie McGee, i kochałam tego mężczyznę. Kiedy umarła mama, dobrze go było mieć przy sobie. To się stało przed Bożym Narodzeniem. Myła warzywa, pochyliła się nad zlewem i wydała z siebie taki dźwięk jak mały kociak. Osunęła się na podłogę, i już było po niej. Christine rzuciła pracę, bo ktoś musiał być z dzieciakami, ale póki ja i Junior Allen pracowaliśmy, starczało nam na życie. Przez cały ten czas, kiedy z nami mieszkał, jedna rzecz była dziwna. Myślałam, że to dlatego, że tak bardzo zbliżył się do taty, kiedy był w więzieniu. Chętnie o nim mówił. Nieustannie o niego pytał... o to, co lubił robić, w jakie miejsca lubił chodzić, niemal jakby próbował żyć tym samym życiem co mój tata na długo przed wojną, kiedy byłam taka mała jak Davie dzisiaj. Teraz przypominam sobie też inne rzeczy, które wtedy nie wydawały mi się tak dziwne jak teraz. Przypomniałam sobie o chatce rybackiej zbudowanej przez tatę na jakiejś wysepce, która nawet nie ma nazwy, i powiedziałam o tym Juniorowi Allenowi. Następnego dnia popłynął tam łódką. Nie było go cały dzień. Wrócił kompletnie wykończony i w podłym nastroju. Takie drobne rzeczy. Teraz, panie McGee, wiem, że polował. Polował na to, co mój tata ukrył, cokolwiek to było. Na to coś, co przywiózł z wojny i co miało nam zapewnić te piękne sukienki, konie i podróże dookoła świata. Junior Allen wymyślał kolejne preteksty, żeby przekopać właściwie każdy kawałek podwórka. Pewnego dnia się obudziłyśmy, a on zniknął. To było pod koniec lutego. Oba słupy przy naszym starym podjeździe były wywrócone. Tata zrobił je dawno temu z koralowców. Były zbyt wielkie i okazałe jak na taki mały podjazd i nieobrobione zbyt dokładnie. Junior Allen przewrócił je, a potem zniknął, ale w gruzach, które zostały po jednym z tych słupów, coś było. Nawet nie wiem, jak to opisać. Trochę rdzy, jakaś przegniła tkanina, która kiedyś może była koloru khaki, jakiś drut, jak duży uchwyt, i rdzawy ślad w kształcie łańcuszka... no i jeszcze coś, co kiedyś mogło być jakąś pokrywką. Wziął wszystkie swoje rzeczy, wiec od razu wiedziałam, że jest tak jak z Wallym Kerrem, znowu to samo. Nie było sensu go szukać. Ale trzy tygodnie później znów się pojawił na Candle Key. Nie po to, żeby się ze mną zobaczyć. Poszedł do pewnej kobiety, pani Atkinson. Jest piękna. Ma tam jeden z tych wielkich, nowych domów i chyba musiał ją spotkać, kiedy pracował w Esso i tankował jej thunderbirda. Ludzie mi mówili, że zatrzymał się u niej w domu, że wrócił w drogich ubraniach, na własnym wielkim jachcie i od razu się do niej wprowadził. Mówili mi o tym, a potem patrzyli na mnie, żeby zobaczyć, co powiem albo zrobię. Cztery dni po tym, jak się pojawił, wpadłam na niego na mieście. Próbowałam z nim porozmawiać, ale on odwrócił się i ruszył szybko w drugą stronę. Narobiłam sobie wstydu i pobieg...
entlik