...zaslubiny A5.doc

(3161 KB) Pobierz
Hinduskie zaślubiny




Sharon Maas

Hinduskie zaślubiny

 

 

Przełożył Dariusz Wójtowicz

Tytuł oryginalny: Of Marriageable Age

Rok pierwszego wydania: 2000

Rok pierwszego wydania polskiego: 2012

 

 

Magiczna opowieść o zakazanej miłości, rodzinnych dramatach i tajemniczym dziedzictwie przekazywanym z pokolenia na pokolenie.

Czarująca, obdarzona niezwykłą intuicją Savitri wychowuje się wśród służby w angielskim domu w przedwojennych Indiach. Zabrany z sierocińca Nat mieszka w indyjskiej wiosce pośród wzgórz z powszechnie szanowanym, ale zamkniętym w sobie doktorem Sahibem. Zapalczywa i prostolinijna Sarojini buntuje się przeciwko ciasnym ramom społecznym, w jakich przyszło jej dorastać.

Nici ich losów - rozpięte pomiędzy niewielkim południowoamerykańskim krajem, wstrząsanym politycznymi niepokojami, a senną, spokojną wioską w indyjskim stanie Tamilnadu; pomiędzy omiatanym przez morską bryzę madraskim rajem a pustoszonym przez wichry wojny Singapurem - splatają się coraz ciaśniej, a stawiane przez nich pytania coraz pilniej domagają się odpowiedzi.


Spis treści:

Część I.              4

Część II.              484

Część III.              671

EPILOG.              689

SŁOWNICZEK.              694

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkim gąsienicom świata i ukrytym w nich motylom


Część I.

Rozdział 1. Nat.

Tamilnadu, 1947.

Paul miał cztery lata, gdy sahib zabrał go z tamtego miejsca, w którym było pełno dzieci. Nigdy nie zapomni tego dnia. Obudził go metaliczny dźwięk wielkiego mosiężnego gongu: to siostra Maria dzwoniła na pobudkę. Za oknami wrony krakały w wielkim podnieceniu, jakby wiedziały, że nastał wyjątkowy dzień; podrywały się do lotu, a powietrze wirowało od trzepotu ich skrzydeł. Paul ukląkł na macie, odmówił modlitwę, po czym przeciągając się i ziewając, wstał i wyszedł na zewnątrz, by zrobić siusiu.

Obok kranu przy studni stały wiadra z odstaną wodą, każde z trzema zawieszonymi po bokach metalowymi kubkami. Dzieci przepychały się, śmiejąc się i trajkocząc, a Paul jak zwykle stał na samym końcu kolejki. Zaczerpnął kubkiem wody z wiadra i wylał ją na siebie, połowę na przód ciała, drugą połowę na ramiona i plecy - jego skóra zrobiła się błyszcząca i wszystkie jej pory stały się wyraźnie widoczne jak na oskubanym z piór kurczaku. Miał własny kawałek mydła, obecnie wielkości jednorupiowej monety, którym nacierał teraz siebie, aż pokrył się mydlaną pianą. Potem - a wszystko to samodzielnie - spłukał mydliny trzema kubkami zimnej wody. Na mycie powinniście zużywać tylko cztery kubki wody - mawiała siostra Bernadette - ponieważ woda jest cenna, a studnia prawie pusta i nikt nie wie, czy wschodni monsun nadejdzie tego roku; jeśli nie nadejdzie, cóż, będziemy musieli zaniechać kąpieli i prania, a potem przestaniemy pić i umrzemy.

Paul codziennie modlił się o monsun.

W rozporku jego niebieskich szortów brakowało guzika.

Pokazał to jednej z kobiet w bieli - siostrze Bernadette, którą lubił najbardziej - a ona kazała mu poszukać zguby.

Ale ponieważ tamtego guzika nigdzie nie mógł znaleźć, powiedziała mu, że będzie musiał się bez niego obejść, gdyż nie ma więcej guzików. W jego białej koszuli brakowało aż dwóch, ale to nie miało takiego znaczenia jak brak guzika w rozporku. Dzieciom generalnie brakowało guzików przy koszulach. Gdzie się wszystkie podziały? - zastanawiał się czasem Paul. Dlaczego znikały i nigdy nie można było ich znaleźć? Pewnego razu zapytał siostrę Bernadette, gdzie kończą wszystkie guziki z koszul, sukienek i spodenek dzieci, a ona uśmiechnęła się i powiedziała, że może dzieciątko Jezus zabiera je do zabawy. Skoro dzieciątko Jezus zabiera guziki, to jest to kradzież, zauważył Paul, ale siostra Bernadette znów się uśmiechnęła i sprostowała: Nie, to nie tak, Paul. Dzieciątko Jezus nie kradnie, to dzieciątko Kryszna kradnie guziki i zabiera je do nieba, by móc się nimi bawić z dzieciątkiem Jezus.

Jezusek i mały Kryszna są dobrymi przyjaciółmi, tłumaczyła siostra Bernadetta Paulowi i innym dzieciom. Znała wiele opowieści o Krysznie, ale nie wolno jej było ich opowiadać. Według matki Immaculaty dzieciątko Kryszna było niegrzeczne, kradło zsiadłe mleko i masło, podczas gdy dzieciątko Jezus zawsze było dobre. To dlatego siostra Bernadette oskarżyła Krysznę o kradzież guzików i pewnie dlatego nie wolno jej było opowiadać o nim żadnych historii.

Mimo to czasami potajemnie snuła takie opowieści.

Było jeszcze ciemno, w powietrzu wciąż wyczuwało się chłód nocy, lecz wrony latały już nad głowami, a gdyby wyjść na dach, można by zobaczyć różowożółtą poświatę na wschodzie. Wszystkie dzieci zebrały się na wewnętrznym dziedzińcu pomiędzy domem a szkołą.

Musiały być teraz cicho i ze złożonymi dłońmi klęczeć na piasku, od czego Paula bolały kolana. Matka Immaculata, wzbudzająca w nim lęk potężna, gruba kobieta w bieli z wielkim drewnianym krzyżem dyndającym na obfitym biuście, kroczyła dostojnie z groźną jak zawsze miną, by stanąć przed dziećmi, które tymczasem odmawiały chórem modlitwę: Ojcze nasz, któryś jest w niebie....

Po modlitwach było śniadanie; siedząc na matach na szkolnej werandzie, dzieci jadły smaczną, chrupiącą idli posypaną łyżeczką jaggary i piły posłodzoną herbatę z mlekiem. Potem kobieta w białym sari zbierała talerze wykonane z liści bananowca, a inna kobieta przynosiła wielkie wiadro i chochlę, by polać wodą dłonie dzieci i zmyć z nich resztki idli i jaggary. Wówczas przychodził czas na lekcje - w tym samym miejscu, na tych samych matach.

Tego ranka pierwszą lekcją był angielski i pani nauczycielka wywołała do odpowiedzi Paula, mimo że wszystkie dzieci podniosły w górę ręce i machały nimi, wszystkie z wyjątkiem dwóch, może trzech, które nie znały jeszcze alfabetu. Dla Paula nie stanowił on problemu.

- A, B, C, D... - zaczął i tylko raz się zawahał, przed literą M - M zawsze myliło mu się z N - ale w końcu poradził sobie i z tym, a kiedy skończył, wszystkie dzieci wraz z nauczycielką biły mu brawo.

Na drugiej lekcji uczyli się języka hindi, a na trzeciej tamilskiego. Następnie chłopcy i dziewczęta udali się do toalety; nie wolno im było biec, musieli iść prostym szeregiem, trzymając dłonie na barkach dziecka, które mieli przed sobą. Toaletą była łąka i trzeba było uważać, bo rosły na niej cierniste rośliny; Paul miał jednak dość twarde podeszwy stóp i ciernie nie przeszkadzały mu zbytnio, chyba że któryś wbił się głęboko. Nigdy nie płakał, gdy tak się stało, tylko szedł do pani nauczycielki, a ona wyciągała cierń zardzewiałą pincetą, trzymaną zawsze w pogotowiu na półce nad oknem. Nauczycielka była miła. Jeśli komuś chciało się kupę, dawała mu kubek wody do wymycia pupy i małą łopatkę, by mógł przysypać kupę piaskiem. Należało ostrożnie stąpać po łące, żeby nie wejść w kupy innych dzieci. Ale na szczęście były przeważnie za krzakami i skałami.

Po powrocie z toalety były dalsze lekcje, po nich przychodził czas na lunch. Dzieci siedziały na swoich matach, a dwie panie pchały między rzędami wózek z wielkim kotłem i każdy dostawał porcję ryżu na talerzu z liścia bananowca oraz łyżkę sambaru. Paul był zwykle bardzo głodny, zjadał każde pojedyncze ziarenko ryżu i tak dokładnie wycierał palcem wskazującym talerz, aż stawał się lśniąco zielony. Po lunchu dzieci układały się na matach do snu. Słońce wisiało już wysoko na niebie i ziemia była tak nagrzana, że parzyła podeszwy stóp. Werandę ocieniał jednak dach z liści palmowych i chociaż gorąca bryza nie przynosiła ochłody, robiło się całkiem przyjemnie i chciało się spać.

Paul właśnie zasypiał, gdy usłyszał warkot wjeżdżającego na dziedziniec motocykla i szelest rozpryskiwanego przez koła żwiru. Odwrócił głowę w tamtą stronę i uchylił powieki. Od razu zauważył, że motocyklistą jest sahib, pomimo że przybysz nosił białe lungi i białą koszulę jak każdy zwyczajny mężczyzna; jego twarz była brązowa jak twarze innych ludzi, ale w odcieniu złotawoczerwonym; także włosy miał złotobrązowe, a nie czarne. Paul nigdy wcześniej nie widział prawdziwego sahiba ani prawdziwej memsahib, chyba że na obrazkach w szkolnym podręczniku, więc udawał teraz, że śpi, zezując spod przymkniętych powiek. Obserwował, jak sahib przerzuca nogę nad siodełkiem motocykla, podrywa pojazd, by ustawić go na nóżkach, i rusza przed siebie. Sprawiał wrażenie kogoś, kto przyjeżdża z zapowiedzianą wizytą. Kulał i - co najdziwniejsze - do ćappali nosił skarpetki. Paul widział skarpetki na obrazku w angielskim elementarzu - S jak skarpetki - ale nigdy nie spotkał nikogo, kto by je naprawdę nosił. Skarpetki przybysza były szare z niebieskim paskiem.

Matka Immaculata wybiegła mu naprzeciw, a gdy biegła, podskakiwał wałek tłuszczu pomiędzy jej bluzką do sari a spódnicą. Paul wiedział, że sahibowie podają rękę na powitanie, ale ten, pozdrawiając matkę Immaculatę, złożył dłonie w geście pranam, czyli tak jak się je składa do modlitwy, co nie spodobało się matce Immaculacie.

Wyciągnęła więc rękę i mężczyzna uścisnął jej dłoń. Paul przyglądał się z zaciekawieniem, bo była to dość niezwykła wizyta. Po co przyjechał ten człowiek?

Czasami - niezbyt często - dzieci miewały gości; różni dorośli ludzie przyjeżdżali do nich w odwiedziny. Paul wiedział, że to wujkowie i ciotki tych dzieci, choć sam nie miał ani wujka, ani ciotki. Nigdy jednak nie pojawił się żaden sahib. Czyżby ten mężczyzna przyjechał, by wybrać sobie dziecko?

Paul poczuł, że jego serce zaczyna bić szybciej. Prawie nigdy się nie zdarzało, by jakieś dziecko zostało wybrane, a i tym razem na pewno nie o to chodzi, bo wówczas sahibowi towarzyszyłaby jakaś pani. Pewnego razu, tuż przed Bożym Narodzeniem, taka właśnie para przyjechała wielkim czarnym samochodem, by wybrać sobie dziecko.

Dzień wcześniej matka Immaculata poinformowała dzieci, że przyjedzie pan z panią i wybiorą jedno z nich, które od tej pory będzie ich dzieckiem, ponieważ tamta pani straciła własne. Paul uznał to za całkowity brak odpowiedzialności. Tak stracić dziecko? Rozumiał - zgubić guzik, ale dziecko? A może ukradł je mały Kryszna?

No więc matka Immaculata powiedziała, że szczęściarz, którego ci państwo wybiorą, zamieszka z nimi i będzie do nich mówił mamo i tato. Wszystkie dzieci pognały w stronę odwiedzających, piszcząc, skacząc i machając do nich rękami. Stłoczyły się wokół nich, ciągnęły ich za ubrania i wołały: Namaste! Namaste! Każde chciało zostać wybrane.

Paul modlił się, by go wzięli, i rzeczywiście: wydawało się, że właśnie jego wybiorą, ponieważ tamta pani o smutnych oczach, ubrana w fioletowe sari i z mnóstwem złotych bransoletek na przegubach, zatrzymała się i spojrzała na niego z uśmiechem. Ma śliczną cerę o barwie pszenicy - powiedziała po angielsku. - Czy pochodzi z północy?.

Paul modlił się ze wszystkich sił i nawet zaczynał mieć nadzieję, po prostu wiedział, że ta pani chce właśnie jego.

Ale matka Immaculata zdecydowanie pokręciła głową.

Ujęła kobietę pod ramię i odprowadziła ją na bok, nachylając się ku niej, jakby mówiła coś strasznego o Paulu, czego on sam nie powinien słyszeć, coś co sprawiło, że pani pokiwała głową ze zrozumieniem i wybrała inne dziecko, bardzo małe, zbyt małe jeszcze, by chodzić do szkoły. Paul należał do najstarszych dzieci. Wiedział, że gdy tylko skończy pięć lat, przeniosą go do Dobrego Pasterza - strasznego miejsca w Madrasie, przeznaczonego dla dużych dzieci, które już nigdy nie zostaną wybrane.

Matka Immaculata mówiła, że dzieci w Dobrym Pasterzu są owieczkami Jezusa. Ale Paul nie chciał być owieczką, wolał pozostać chłopcem. Kochane dzieciątko Jezus, proszę Cię, niech sahib mnie wybierze! Och, błagam, niech mnie wybierze, kochane dzieciątko Jezus! - powtarzał w myślach, ale niebawem zasnął. Dzieciątko Jezus nie spełniło jego próśb ostatnim razem, więc z pewnością i teraz tego nie uczyni.

Obudził się, ponieważ ktoś szarpał go za ramię, wołając:

- Paul! Paul!

Chłopiec przetarł oczy i spojrzał w górę; to była nauczycielka.

Uśmiechała się do niego. Za jej plecami stał tamten wysoki sahib i matka Immaculata. Rozmawiali ze sobą, a mężczyzna mu się przyglądał. Paul nie odważył się ani przez chwilę mieć nadziei; wiedział, że niebawem matka Immaculata zdradzi sahibowi jego okropny sekret i sahib odwróci się z obrzydzeniem. Ale tak się nie stało; matka Immaculata zrobiła krok do przodu i wyciągnęła ku niemu dłoń, a ponieważ Paul nie zareagował od razu, kilkakrotnie ze zniecierpliwieniem machnęła palcami do góry, mówiąc:

- No już, wstawaj, Paul, wstawaj!

Chłopiec podniósł się niezdarnie z maty. Stał, patrząc na górującego nad nim sahiba, który miał życzliwe, ciemne, szaroniebieskie oczy i który położył właśnie swą wielką dłoń na jego głowie; była przyjemnie chłodna, jak gdyby nałożono mu na głowę chroniący przed skwarem biały kapelusz, jakie na obrazkach nosili sahibowie, chociaż akurat ten sahib nie miał na głowie kapelusza, jakby w ogóle nie przejmował się słońcem.

Rozmawiali po angielsku i Paul nie wszytko rozumiał.

Matka Immaculata nazywała mężczyznę daktah, co chłopca trochę zdziwiło, bo wiedział, że nie jest chory. Dlaczego daktah miałby do niego przychodzić? A może przyszedł, by ukłuć go igłą w ramię? Tak czasem robili inni daktah, którzy się tu zjawiali. Ale dlaczego w takim razie nie miał jak tamci zwisającej mu z uszu rurki? Paul wolałby, żeby to jednak nie był daktah, ponieważ wówczas zaraz by sobie poszedł. Miał nadzieję, że sahib przyjechał wybrać sobie dziecko i że to on, Paul, będzie tym dzieckiem.

Sahib mówił coś o swojej zmarłej żonie, a matka Immaculata wychwalała Paula za jego jasną skórę, przyznała też, że jest bystry.

- To bystry chłopak - powiedziała. - Bardzo bystry.

Sahib kiwał głową i z zadowoleniem spoglądał na malca.

- Paul, policz do stu! - poleciła matka Immaculata i chłopiec natychmiast wyrecytował wszystkie liczby, prawie nie robiąc przerw na nabranie powietrza, a mężczyzna cały czas się uśmiechał, patrząc na niego tymi swoimi ciepłymi, szarobłękitnymi oczyma, które sprawiły, że Paul poczuł się błogo, jak szczeniak wtulony w swoją psią mamę. Te oczy przypominały mu coś bardzo cennego. Tak - już przypomniał sobie, co to było. Marmurowa kulka z szarobłękitną krętą żyłką, którą zawsze miał przy sobie. Sięgnął do kieszeni, by się upewnić, czy kulka nadal tam jest. Była; zamknął ją w dłoni. Dostał ją w prezencie na Boże Narodzenie.

Każdy chłopiec otrzymał wówczas marmurową kulkę, a każda dziewczynka zawiązany w pętlę kawałek sznurka do zabawy zwanej kocia kołyska. Paulowi jednak bardziej podobała się jego marmurowa kulka. Niektórzy chłopcy urządzali wspólne zabawy kulkami, lecz Paul wolał bawić się swoją sam na piasku, ponieważ nie chciał, żeby pomyliła się z inną, choć pewnie i tak zawsze by ją rozpoznał, skoro tak często przyglądał się tej szarobłękitnej żyłce, że znał jej kształt na pamięć.

Marmurowa kulka była jego najcenniejszą własnością i wierzył, że kiedyś przyniesie mu szczęście, a może szczęściem był właśnie ten oto sahib, który miał oczy takiego samego koloru, ale równocześnie inne, bo nie martwe i zimne jak marmur, lecz żywe i ciepłe, a kiedy spojrzałeś w te oczy, coś maleńkiego się w tobie poruszało, w tej wielkiej smutnej pustce w twoim wnętrzu.

Jakby zaczynało tam kiełkować jakieś ziarenko.

Serce Paula tłukło się tak głośno, że słyszał jego uderzenia.

Podrapał się za uchem, a wewnętrznym głosem raz po raz wołał: Proszę Cię, dzieciątko Jezus, och, proszę, proszę, błagam Cię, dzieciątko Jezus! Przerażała go myśl, że matka Immaculata wyjawi jego sekret sahibowi i że znowu nie zostanie wybrany.

- ...maleńkie niemowlę, zaledwie kilkudniowe, zawinięte w brudne, stare sari... przed bramą - opowiadała matka Immaculata. Czy mówiła o nim? Czy w taki właśnie sposób tu się znalazł? - Karteczka z jego imieniem... było napisane: Nataraj. I jeszcze coś, czego nie da się wypowiedzieć, doktorze. Nie do wypowiedzenia!

Paulowi zachciało się płakać. Powiedziała mu! Powiedziała sahibowi tamtą straszną rzecz. Co znaczy nie do wypowiedzenia? Czy to coś gorszego niż okropne?

Matka Immaculata zmarszczyła brwi, więc musiało to być coś znacznie gorszego niż okropne. Teraz sahib na pewno... ale mężczyzna ujął jego dłoń i głaskał palce Paula, słuchając tego, co ma do powiedzenia matka Immaculata, od czasu do czasu spoglądał w dół na chłopca i uśmiechał się, jakby matka Immaculata mówiła o nim tylko dobrze.

Zaraz mu powie o tamtym dniu, gdy posiusiałem się w klasie, bo już nie mogłem wytrzymać, pomyślał Paul.

Zastanawiał się, czy tamten okropny sekret na jego temat był gorszy niż to zdarzenie i doszedł do wniosku, że nie mógł być wiele gorszy. Matka Immaculata powiedziała mu wówczas, że Jezusowi jest bardzo, bardzo przykro, że on to zrobił, i Paul musiał przez całe popołudnie klęczeć na ziarnach ryżu, recytując Zdrowaś Mario, by udobruchać dzieciątko Jezus. Proszę Cię, błagam, dzieciątko Jezus! - dudniło teraz jego serce, a sahib pociągnął go delikatnie pomiędzy śpiącymi na werandzie dziećmi do biura matki Immaculaty. Paul chwycił palec wskazujący sahiba i ściskał z całej siły, żeby nie zostać z tyłu. Weszli do biura, matka Immaculata klasnęła w dłonie, a gdy wbiegła siostra Maria, matka Immaculata kazała jej przynieść dwie filiżanki herbaty. Mężczyzna usiadł przy biurku i zaczął czytać jakieś dokumenty. Paulowi serce tłukło się jeszcze głośniej, bo wydawało mu się, że sahib całkiem o nim zapomniał.

Po chwili mężczyzna uniósł prawą dłoń, spojrzał na Paula i zaśmiał się cicho, ponieważ chłopiec nadal z całej siły ściskał jego palec wskazujący.

- Będę musiał podpisać się lewą ręką - powiedział, nie przestając się uśmiechać, i napisał coś wolną ręką na papierach.

Następnie matka Immaculata schowała większość dokumentów do wielkiego kartonowego skoroszytu, sahib zaś lewą ręką niestarannie złożył wpół jedną kartkę, wsunął ją sobie do kieszeni koszuli, po czym wyprowadził Paula na skąpany w słońcu dziedziniec i obaj ruszyli w stronę motocykla.

- Jechałeś już kiedyś na motorze? - zapytał, a chłopiec pokręcił głową. - A zatem musisz puścić mój palec, by usiąść na siodełku - powiedział sahib i śmiejąc się, rozprostowywał po jednym paluszki malca, by uwolnić swój palec z ich uścisku. - Możesz trzymać się moich nadgarstków, gdy będziemy jechać... hej, przesuń się do przodu, by i dla mnie znalazło się trochę miejsca.

Sahib zepchnął motocykl ze stopki.

- Byłeś kiedyś w Madrasie, Paul? - spytał tym razem po tamilsku, rozsupłując skrawek lungi, którym owinięty był kluczyk.

- Ille, sahib, sah - odparł Paul.

- A zatem w drogę! - powiedział sahib po angielsku, zawiązał sobie brzeg lungi powyżej kolan i przełożył nogę przez motocykl - nogę, która zakończona była stopą zrobioną z drewna, ale Paul zauważył drewnianą stopę dopiero później, gdy przybyli do Madrasu i mężczyzna zdjął swoją szarą skarpetkę.

Sahib nachylił się ku niemu.

- Posłuchaj, nie lubię, jak mówi się do mnie proszę pana. Od tej chwili możesz mi mówić tato. A ja będę cię nazywał Nataraj. Nat.


Rozdział 2. Saroj.

Georgetown, Gujana Brytyjska, Ameryka Południowa, 1956 Ma wskazała palcem jakąś rzecz, którą wypatrzyła w pogrążonym w ciemnościach najgłębszym kącie kramu pana Gupty.

- Mogłabym to zobaczyć? - zapytała. - Nie... nie, nie wazę; to, co jest za nią. O, właśnie to... Tak, tak.

Saroj była za mała, by spojrzeć nad kontuarem, nie wiedziała więc, co przyniósł pan Gupta - nawet stając na palcach, mogła zobaczyć jedynie brązowe kościste dłonie wycierające szmatką jakiś długi przedmiot. To było coś ciężkiego, położone na ladzie wydało dudniący odgłos. Saroj wyprostowała się jeszcze bardziej i zdołała zerknąć ponad krawędź lady, ale dopiero gdy Ma wzięła przedmiot do rąk, dziewczynka zobaczyła, że to miecz.

Ma trzymała go w górze, z uśmiechem obracając w dłoniach, wodząc palcem wzdłuż pochwy. Obnażyła miecz i sprawdziła palcem ostrość klingi, po czym wsunęła go z powrotem do pochwy. Pochyliła się i trzymając broń obiema rękami, pokazała ją Saroj. Dziewczynka dotknęła miecza. Był twardy i zimny, a na metalu wygrawerowano dziwne litery pełne zawijasów.

- Pochodzi z Radżastanu - wyjaśnił sprzedawca, ale Ma pokręciła głową i powiedziała:

- Nie sądzę. Ale jest piękny.

Potem rozmawiali o cenie i Ma wyjęła z koszyka portmonetkę, by dać panu Gupcie klika czerwonych banknotów.

Sprzedawca spytał, czy ma zapakować, a ponieważ Ma przytaknęła, po chwili wręczył jej miecz starannie owinięty w gazetę. Następnie przechylił się przez kontuar, uśmiechając się do Saroj.

- No więc jak masz na imię, dziewczynko? ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin