Blogosławieni ktorzy A5.doc

(1508 KB) Pobierz
Błogosławieni, którzy robią ser




Sarah-Kate Lynch

Błogosławieni, którzy robią ser

 

 

Przełożyła z angielskiego Dorota Malinowska-Grupińska

Tytuł oryginalny: Blessed Are the Cheesemakers

Rok pierwszego wydania: 2002

Rok pierwszego wydania polskiego: 2004

 

 

Joseph Corrigan i Joseph Feehan, znani jako Corrie i Fee, produkują na swej farmie w Irlandii najlepszy ser na świecie. Ich problemem jest brak potomków, którzy przejęliby rodzinny interes. Co prawda Corrie ma wnuczkę Abbey, ale mieszka ona w prymitywnej chacie na maleńkiej wyspie na Pacyfiku wraz z mężem opętanym poczuciem misji, której celem są tubylcy, a właściwie ich kobiety.

W tym samym czasie na innym kontynencie Kit Stephens nie potrafi sobie poradzić ze stratą żony i nienarodzonego dziecka... Może go uratować tylko cud. Czy zdarzy się on w magicznym miejscu w odległej Irlandii, gdzie ciężarne wegetarianki doją krowy w rytm melodii z musicalu „Dźwięki muzyki”, a w piwnicy dojrzewają aromatyczne sery? I gdzie przez przypadek spotykają się mężczyzna po przyjściach i kobieta o złamanym sercu?


 

 

 

 

 

Cóż jest tak nadzwyczajnego w tych, co robią ser?

„Życie Briana” Monty'ego Pythona

 

 

 

 

 

 

Dla Sandry i Marka Robinsa - z miłością

 


1.

Nie wolno pośpieszać sera.

Wszystko musi się zdarzyć w swoim własnym czasie, a jeśli ci to nie odpowiada, po prostu go nie rób.

„Dzienniki sera”, Joseph Feehan, z archiwów radiowych

 

Księżna Grace Blue siedziała na stole przed Abbey, jakby wzywając, by ta ją zjadła. Abbey uśmiechała się jak zwykle marzycielsko, z półprzymkniętymi oczyma i z lekka odrzuconą w tył głową, jakby właśnie szykowała się do zdmuchnięcia świecy i wypowiedzenia życzenia. Ostatecznie to były jej dwudzieste dziewiąte urodziny i powinny być świeczki, chociaż Księżna Grace nie była przesadnie wymyślnym serem, jeśli wziąć pod uwagę wydzielany pikantny acz drażniący zapach. Trzeba przyznać, że właśnie ta szczególna cecha stanowiła o jej wyjątkowości. Robiona ze świeżego mleka, dojonego ręcznie o świcie każdego 19 kwietnia, traktowana była po królewsku od pierwszego pociągnięcia wymienia w chwili rozpoczęcia obróbki do ostatniej okruszyny na końcu języka. Upierała się przy tym. Już takim była serem.

Jej twórcy, Joseph Corrigan i Joseph Feehan, lepiej znani jako Corrie i Fee, nie mogli oderwać od niej oczu. Udało im się zrobić ten ser pewnego dnia, na rok zanim Grace Kelly (w której obaj się ówcześnie kochali) złamała ich serca, poślubiając księcia Rainiera z Monako, 19 kwietnia 1956 roku. Sery, które wcześniej produkowali, stały się poszukiwane i cenione w świecie, ale tak naprawdę znani byli tylko w swej okolicy.

- To jest dopiero ser - powiedział Fee, oblizując nieco pożądliwie usta, z policzkami poczerwieniałymi w oczekiwaniu przyjemności.

- Całkiem w porządku - zgodził się Corrie, unosząc brwi w wyrazie oczekiwania. Abbey przypatrywała się temu z uśmiechem.

Księżna Grace wyrastała ponad przeciętny coolarney blue. Jej kolor przynależał do jasnej blondynki, przypominając odcień włosów słynnej imienniczki, gdy ta znalazła się u szczytu sławy, a żyłki stanowiły doskonałą mieszankę błękitu i morskiej zieleni, momentami pobłyskujących srebrem, a czasami czarnych, w zależności od nastroju.

Jej wielbiciele siedzieli w palarni już od dwóch godzin, po prostu czekając, aż ser osiągnie odpowiednią temperaturę. Bardzo lubili to pomieszczenie, które w odróżnieniu od pozostałych w ich chaotycznym, miłym domostwie, leżało poza szlakiem nieustannie wchodzących i wychodzących ludzi. Palenie nie wymagało słońca, a niewiele go tu wpadało. Dwie ściany zajmowały półki wypełnione pismami i książkami, niektóre miały ponad sto lat. Dwie pozostałe pomalowano ciemnozieloną farbą, a stolarkę polakierowano na jeszcze ciemniejszy odcień, co nadało pomieszczeniu posępny, nieco nawiedzony wygląd.

Corrie rozsiadł się w brązowym skórzanym fotelu bujanym z rozkładanym oparciem, Fee zaś w fotelu obitym brokatem, bardzo już zużytym i połatanym. Pomiędzy nimi, na małym nasuwającym skojarzenia z ołtarzem, okrągłym stoliku, którego zawsze używali podczas uroczystości próbowania sera, zajmowała miejsce cudowna Grace. I oczywiście Abbey.

W wieku siedemdziesięciu trzech lat Corrie był tak samo podobny do Jimmy'ego Stewarta jak w czasach swojej młodości (choć dzisiaj dziewczęta rzadziej to zauważały, skoro Jimmy pozostał już tylko wspomnieniem, od wielu lat wypieranym przez Melów, Harrisonów i Bradów). Jego błękitne oczy wciąż się skrzyły, siwe włosy były nadal gęste, nosił je zaczesane do tyłu. Kiedyś mierzył sześć stóp i dwa cale, ale teraz zmalał, za co obwiniał lata spędzone nad kadziami z serem. Zawsze nieskazitelnie ubrany, dziś miał na sobie jasnoniebieski wełniany sweter na śnieżnobiałej bawełnianej koszuli i ciemnobrązowe spodnie w stylu lat pięćdziesiątych, z wysokim stanem.

Fee, całkiem przeciwnie, ubrany był w rozpaczliwie zgniłozielone sztruksy, przewiązane w jego nie najszczuplejszym pasie kawałkiem starego szpagatu. Sprana brązowa koszula i szary sweter pasowały do siebie jedynie dziurami, które występowały w tych samych miejscach, jakby go kiedyś pokłuto wielkim naostrzonym ołówkiem.

Fee był mały i pękaty, Corrie zaś wysoki i szczupły, więc gdy stali koło siebie, co się dość często zdarzało, z pewnej odległości wyglądali jak literka d lub b - w zależności od tego, po której stronie akurat znajdował się Fee.

- Dwadzieścia dziewięć lat - powiedział Fee, potrząsając głową w stronę Abbey. W jego głosie pobrzmiewała nuta pewnego zdziwienia. - W życiu byś jej tyle nie dał.

Corrie przytaknął, przenosząc wzrok z Abbey na Księżną i z powrotem. Bóg świadkiem, że kochał swoje sery, ale z tym, co czuł do Abbey w tym właśnie momencie, czy też w każdym innym, kiedy o niej myślał, żaden mleczarski produkt, nawet taki klejnot bez skazy jak Księżna Grace, nie miał nawet szans konkurować. A jednak nadal było mu smutno. Poruszył rozżarzone węgle, a potem skoncentrował się na tykaniu zegara, który kiedyś należał do jego dziadka, i tak siedzieli, czekając w przyjaznym milczeniu.

- Już czas, Josephie - powiedział wreszcie Fee, kiedy czas nadszedł. Wyprostował się w fotelu i sięgnął po nóż do sera.

- Na Grace? - zapytał nieco zaskoczony Corrie. Jemu wydawało się, że jeszcze trochę, ale to Fee był ekspertem i nie było tu miejsca na dyskusję.

- Na wiele rzeczy - powiedział tajemniczo Fee, zasysając kawałek Księżnej z noża do ust. Poczuł ją na języku, smakując doskonałą gładkość i wyborny zapach.

- Zgoda - potwierdził Corrie, delikatnie odkrawając kawałek Grace nożem z nierdzewnej stali. Znał Josepha Feehana od siedemdziesięciu trzech lat i przez pierwsze sześćdziesiąt pięć próbował nadać sens temu, co od niego usłyszał. Jednak ostatnimi czasy z tego zrezygnował, uświadomiwszy sobie, że dla obcych nie miało to żadnego znaczenia, a w jakiś sposób stanowiło o uroku Feehana. A Feehan potrzebował jak najwięcej wdzięku.

Corrie wzniósł nóż, wskazując jego doskonale wyważonym kremowym trzonkiem Abbey i wznosząc toast.

- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Abbey - powiedział. - Mam nadzieję, że dobrze się bawisz, i mam nadzieję, że z pomocą boską za rok będziesz z nami.

Abbey spoglądała na nich z rozmarzonym uśmiechem, oczami lekko przymkniętymi i głową nieco odchyloną w tył.

Corrie zapomniał o ogarniającej go melancholii i całkowicie skupił się na Księżnej Grace. Nie chciała oderwać się od jego warg. Czuł już ją w całych ustach, jego kubki smakowe tańczyły ze szczęścia. Kiedy po ostatniej okruszynce nie było już śladu, Corrie zwrócił się w stronę wnuczki, sięgnął ponad stołem, podniósł ją i ucałował jej uśmiech. Przez chwilę przyglądał się zdjęciu, ścierając gładkim palcem serowara smugę, którą pozostawił na szkle jego pocałunek, potem westchnął i odstawił Abbey na stół.

Idealny czas, pomyślał sobie Fee, sięgając po następny kawałek.


2.

Dawno, dawno temu, zanim jeszcze światem zaczęli rządzić mężczyźni w eleganckich garniturach, trawa rosła tylko na pastwiskach.

I od tego wszystko się zaczęto.

Nie uda się zrobić dobrego sera, gdy trawa nie jest dobra.

„Dzienniki sera”, Joseph Feehan, z archiwów radiowych

 

Miesiąc lub dwa później, po drugiej stronie Atlantyku w Nowym Jorku, inna Księżna Grace prowadziła zdecydowanie mniej uprzywilejowany żywot. Co prawda zajmowała miejsce w lodówce, wykonanej zgodnie z najnowszymi technologiami, stojącej w apartamencie wynajmowanym za siedem tysięcy dolarów miesięcznie, w modnej dzielnicy So - Ho, ale towarzystwa dotrzymywały jej tylko dwie butelki budweisera i pół starej, wręcz trudno już rozpoznawalnej pizzy.

Księżna z pewnością nie była z tego zadowolona. Emanował z niej gniew. Psuła się wewnętrznie. Dosłownie. A kiedy dobry ser się psuje, łza się w oku kręci. Spędziła w tym miejscu prawie trzy tygodnie, zawinięta w woskowany papier i włożona do papierowej torby ze sklepu mleczarskiego Murraya, a przez ten czas jej woń przeszła wszystkie etapy. Ale w tym właśnie momencie jej czas dobiegł końca. Stała się kwintesencją zepsucia.

W sypialni na końcu korytarza kompletnie nieświadomy tego Kit Stephens otworzył oczy i w tej samej chwili usłyszał tysiące małych młoteczków uderzających w jego czaszkę.

- Idźcie sobie - wymruczał. - Zostawcie mnie w spokoju.

Pukanie nie ustawało. W pokoju panowały ciemności, ale niewiarygodnie drogie rolety, jakby przeniesione wprost z Wallpaper, zakrywające trzy ściany, potrafią to zaoferować nawet na Manhattanie. Nie oznacza to zupełnie nic. Równie dobrze mogło być już południe (chociaż miał nadzieję, że nie). Ale sama myśl, że miałby podnieść ramię, by spojrzeć na zegarek, wywoływała wrażenie kołysania.

Poprzez uderzenia młoteczków starał się dotrzeć do tych zakątków mózgu, gdzie znajdowałaby się jakaś informacja o wydarzeniach minionego wieczoru. Na pewno miało to coś wspólnego z wypitymi po pracy wieloma kieliszkami martini w Chińskim Grillu, to pamiętał na pewno. Potem było jeszcze jakieś niejadalne paskudztwo w jednej z tych etnicznych restauracji, których ostatnio pojawiło się zatrzęsienie na Manhattanie. Jak przez mgłę pamiętał przedzieranie się przez koreańską knajpę do baru tylko dla wtajemniczonych, na zapleczu i, Jezu, czy ktoś tam proponował jakiś towar?

Kit odrobinę przesunął głowę, tak by móc zerknąć na drugą stronę łóżka. Ktoś tam leżał. I tym kimś nie była Jacey. Jacey miała długie blond włosy, ciało modelki i twarz anioła. Kimkolwiek była ta osoba, miała krótko obcięte czarne włosy, ciało modelki i niewiadomą twarz, ponieważ leżała na brzuchu, tyłem do niego. Kit prawie podniósł głowę mimo stanu, w jakim się znajdował. Spadziste ramiona, a jej szyja... Uch. Ten karczek aż się prosił o pieszczotę i pocałunek.

W gardle rosła mu gula, kiedy pomyślał o szyi Jacey. Zamknął oczy i opadł znowu na poduszkę. Czy kiedykolwiek przyzwyczai się do jej braku obok niego w chwili porannego przebudzenia? A jeszcze gorzej, do budzenia się obok kogoś całkowicie nieznanego, i zastanawiania, skąd ta kobieta znalazła się w ogóle w jego łóżku? Nie zdarzało się to często, ale zdarzało. Przyglądał się pięknej szyi należącej do nie wiadomo kogo i nie czuł nic poza przeogromnym smutkiem i wstydem. Często się tak czuł ostatnio.

Kit wziął głęboki oddech, przekręcił się na skraj łóżka i zsunął nogi. W głowie mu się zakręciło, choć usiłował poruszać się w zwolnionym tempie. Ostrożnie stanął, czekając, jak się zachowa zawartość jego żołądka. Prawie w tej samej chwili żołądek się zbuntował, więc Kit chwiejnym krokiem ruszył do łazienki, gdzie opadł na kolana i uczepił się muszli toalety jak starego przyjaciela, po czym zwrócił półroczne wyżywienie Etiopczyka.

Co za klasa, pomyślał Kit, czując się po tym lepiej. Prawdziwa klasa. Z jękiem pozwolił swemu ciału zsunąć się w dół, aż twarzą uderzył w kafelki, a potem, ukojony chłodem i coraz wolniejszym wirowaniem świata, usnął.

- Hej, facet. Ty. Facet. Obudź się.

Z perspektywy czasu trudno o bardziej zabawne doświadczenie. Dziewczyna, która wcześniej spała w jego łóżku, stała teraz nad nim, opierając stopę na jego ramieniu. Stopę z purpurowymi metalicznymi paznokciami i srebrną obrączką na drugim palcu.

- Jezu. Myślałam, że nie żyjesz. - Tkwiła nad nim naga, z rękami opartymi na krągłych biodrach, nie spuszczając zeń wzroku. - Masz papierosa? Piwo? Działkę? Cokolwiek?

Kit powoli podciągnął kolana do piersi siadając i przysunął się do ściany za toaletą, nagle irracjonalnie zawstydzony swoją nagością wystawioną na widok obcej kobiety.

- Jasne - ironicznie skwitowała jego nagłą skromność, po czym usiadła na toalecie. - Nie martw się - oświadczyła znudzonym głosem, podczas gdy jej dłoń poszukiwała wokół niego papieru toaletowego. - Nie zrobiliśmy tego, nic nie zrobiliśmy. Po prostu przez dwie godziny rozmawialiśmy o twojej zmarłej żonie. - Podtarła się, pociągnęła nosem i spuściła wodę, podczas gdy jej słowa docierały do zmąconego umysłu Kita.

Jacey nie żyła? Młoteczki w jego głowie zaprzestały swej pracy, ale nagle ogłuszył go inny dźwięk: to serce biło mocniej i mocniej w piersi. Jacey nie żyje. Jacey nie żyje. Jeśli powtórzy to wystarczającą ilość razy, może... Puściły mu hamulce. Łatwiej było znieść uderzenia dzwoneczków niż wspomnienie o Jacey. Przyciągnął jeszcze bliżej do siebie kolana i chociaż naprawdę, naprawdę tego nie chciał - szczególnie na oczach tej dziewczyny, kimkolwiek była - rozpłakał się.

- Jezu - jęknęła znad umywalki. Przyjrzała mu się z lekką odrazą, po czym zerwała ręcznik z kaloryfera i rzuciła mu do stóp, następnie wróciła do lustra, by przyjrzeć się swojej ślicznej buzi. - Hej, a tak przy okazji, gdzie zaopatrzyłeś się w ten koks? - zapytała, skupiona na jakimś nieistniejącym punkciku swej nieskazitelnej twarzy, nadając całkowicie neutralny ton pytaniu, które było dalekie od naturalnego. - Całkiem niezły towar.

Kit sięgnął po miękki, ciepły ręcznik, okrył nim twarz, wchłaniając czysty, dodający otuchy zapach, i tarł grubym materiałem o policzki, starając się płakać jak najciszej.

- Nie miałbyś nic przeciwko temu, żebym przed wyjściem jeszcze skubnęła odrobinę z twego zapasiku? - zapytała nieznajoma. Kit podniósł na nią wzrok i ujrzał twarz małej dziewczynki dopraszającej się o cukierek. Jej włosy łonowe były wywoskowane, co z jakiegoś powodu zasmuciło go jeszcze bardziej. Poczuł niesmak. Po prostu niesmak. Niesmak do siebie.

- No dobrze - oświadczyła dziewczyna, widząc, jak Kit znowu zanurza twarz w ręcznik. - Nic nie mówiłam.

Wymaszerowała z łazienki. Jakiś czas później, Kit nie miał pojęcia, czy było to pięć czy pięćdziesiąt pięć minut, usłyszał, jak drzwi do jego apartamentu otwierają się i zamykają, i wiedział, że poszła.

- Co się ze mną dzieje?! - wykrzyknął w ręcznik, ale nie potrafił się zmusić do odpowiedzi. Zamiast tego zajął się swym oddechem i kiedy już zapanował nad łkaniem, wpełzł pod prysznic, gdzie pozwolił, by gorący strumień wody poradził sobie z jego kacem i łzami.

Pół godziny później był ogolony i ubrany. Minęła właśnie ósma, co oznaczało, że opuścił spotkanie handlowe zaplanowane na siódmą, a zdarzyło mu się to kolejny raz w ostatnim czasie. Z pewnością czekało już na niego kilkaset telefonów i e - maili od klientów. George będzie wkurzony.

Obejrzał się w lustrzanej ścianie holu. Poza cieniem pod oczami, wyglądał całkiem w porządku, przynajmniej jego zdaniem. Prostokątna, przystojna twarz, która patrzyła na niego, nie zdradzała, jak spędził ostatnią noc ani - skrzywił się - dzisiejszy poranek. Lecz gdy wpatrywał się w zielonooki wizerunek naprzeciw siebie, czuł, że myśli, których sobie wcale nie życzył, nieustępliwie nachodzą jego umysł, a obrzydliwe uczucie pełznie przez jego trzewia aż do piersi.

Był pewien, że jego twarz robi się coraz bledsza, a - chyba że to wyobraźnia sobie z nim igra - każdy kolejny oddech staje się płytszy i musi go zaczerpnąć coraz szybciej. W panice złapał za krawędź stojącego w holu stołu, aż zbielały mu knykcie z wysiłku. I wtedy to zobaczył. Obok kluczy i portfela na srebrnej tacy leżała mała plastikowa torebka zawierająca biały proszek. Więc o tym mówiła dziewczyna. Działka. Ale dlaczego w takim razie jej nie zabrała? Kit stał, dygocąc, w korytarzu własnego mieszkania. To nie należało do niego. On nie zażywał narkotyków. Nigdy tego nie robił i nie zamierzał. Szczególnie teraz, po...

Mętny niczym wspomnienie ze snu obraz pieniędzy, przekazywanych z rąk do rąk w zatłoczonym barze, wdarł się w jego myśli jak nadchodzący sztorm i panika znowu ścisnęła mu żołądek. Usiłował zapanować nad oddechem, ale strach szalejący między jego sercem a żołądkiem był silniejszy. Jeśli miał dać sobie radę nie tylko z obecną chwilą, ale też z całym pozostałym dniem, musiał pozbyć się tego, co go gryzło.

Złapał ze stołu plastikową torebkę z białym proszkiem, wrócił i opróżnił ją do zlewu w kuchni, po czym usunął proszek strumieniem wody. Przepłukał torebkę i wyrzucił ją do śmieci.

W żołądku wciąż czuł rewolucję. Musiał ją stłumić. Potrzebował spokoju i pogody ducha. Jego oczy na chwilę krótszą od uderzenia serca spoczęły na lodówce, otworzył drzwi. Zapach uderzył go jak fala tsunami, ale Kit nie widział wściekłej Księżnej, jedynie leżącą w zamrażalniku grey goose.

Wlał zawartość butelki prosto do gardła, satynowa gładkość wódki uspokoiła szalejące wnętrzności. Uspokojony, wciągnął powietrze i ruszył w stronę drzwi, spoglądając w lustro z zadufanym uśmiechem. Teraz mógł zmierzyć się z dniem.

Na korytarzu dziewczyny Petersonów chichotały, czekając na windę. Albo na niego. Jeśli chodzi o Kita, to dziewczyny Petersonów i chichotanie szły ręka w rękę, chociaż zaczął to dostrzegać, kiedy Jacey mu o tym powiedziała, rozpoczynając niekończącą się kampanię naśmiewania się z niego. Od tego czasu starał się jak mógł, ich unikać, prawdę mówiąc, unikał całej rodziny. To ich matka, Sasha, znalazła Jacey i... Kit nerwowo poprawił krawat. Zamknął oczy i próbował nie myśleć o tym znowu. 0 niej.

W windzie obie dziewczyny nie przestawały szeptać i chichotać coraz głośniej i głośniej, aż wreszcie starsza, Charlotte, tak popchnęła młodszą, Jessicę, że ta wpadła na niego. Odskoczyła i stanęła sztywno, cała czerwona, wpatrując się z wściekłością w starszą siostrę.

- Zapytaj go - prowokowała Charlotte. - No dalej. Zapytaj. Kit odwrócił się w stronę Jessiki, jakby dopiero w tej chwili ją zauważył.

- O co masz mnie zapytać? - zapytał tak zimno, jak tylko potrafił, nie będąc przy tym niegrzecznym.

Jessica potrząsnęła głową, przyciskając do piersi szkolny plecak.

- Zapytaj go - upierała się Charlotte, z wściekłością wpatrując się w siostrę.

- Zapytać mnie o co? - Tym razem Kit skierował pytanie do Charlotte.

- Zapytać cię, dlaczego Coco Lloyd wychodziła z twojego apartamentu o siódmej trzydzieści rano - powiedziała wprost starsza z sióstr.

Wiara Kita, że poradzi sobie z kolejnym dniem, znikła. Zrobiło mu się niedobrze, ale próbował nie dać tego po sobie poznać. A więc nie mylił się. To modelka. Można było oczywiście przewidzieć, że zafascynowane Pradą dziewczyny Petersonów będą się kręcić po korytarzu w niewłaściwym czasie. (Nie zrobił nic złego, ale to nie znaczyło, że nie czuł się, jakby zrobił. Rozważał przez chwilę, czy nie błagać ich, by nie mówiły o tym matce, ale nie sądził, by go posłuchały). Nie minęły trzy miesiące od śmierci Jacey i nie chciał, by Sasha Peterson myślała, że jest tego rodzaju facetem, bo nim nie był.

- Jeśli już musicie wiedzieć, to przygotowuję coś do jej portfolio, więc wpadła, żeby mi przynieść jakieś papiery - powiedział, zachowując się bardziej nonszalancko, niż się czuł. Podrywanie obcych kobiet w barach nie było jego hobby, chociaż ostatnio kilka razy mu się to zdarzyło. Nie wspominając, że było za wcześnie. On tak myślał i wszyscy wokół pomyślą także. - Chociaż przyznaję, że to piękna kobieta - dodał.

Charlotte i Jess wybuchnęły śmiechem.

- To piękna kobieta - powtórzyła za nim Charlotte między kolejnymi parsknięciami.

- O co ci chodzi? Co w tym takiego śmiesznego? Jest piękną kobietą - powiedział Kit, z lekka poirytowany, kiedy winda stanęła na parterze i otworzyły się drzwi.

- Jest piękną dziewczyną, brendzlarzu - rzuciła Charlotte, przepychając się koło niego na zewnątrz. - Jest na tym samym poziomie w szkole co Jessica.

Poczuł znajomy chłód wędrujący po wnętrznościach. Stał jak zamurowany, przyglądając się dziewczętom, które znikały na ulicy, machając portierowi. W tej samej klasie co Jessica? Ale ona jest w jedenastej klasie. Ile to oznacza lat? Szesnaście? Piętnaście?

- O, Jezu! - jęknął Kit.

- Czy wszystko w porządku, panie Stephens? - Benny, portier, wyraźnie zmartwiony, wyszedł zza biurka, chcąc pomóc Kitowi. - Lepiej niech pan usiądzie. Wygląda pan na całkiem wykończonego. Podać panu szklankę wody?

Kit skinął głową. Benny zniknął w biurze i w tym samym momencie zadzwonił telefon Kita. Poczucie lęku podwoiło się, potem potroiło, by wreszcie zwielokrotnić się w tysiąckroć.

- Kit Stephens - odezwał się głosem, w którym trudno byłoby odnaleźć jakiś entuzjazm.

- Gdzie ty, u diabła, jesteś? - rozdarł się w słuchawce George. - Chemokorp podpisuje dzisiaj z nami umowę, raport AsiaBank, jeśli w ogóle muszę ci o tym przypominać, mamy o jedenastej, a twoja asystentka zaczęła właśnie przełączać do mnie twoich klientów, bo niektórzy z nich dzwonią dziś już po raz trzeci. Czy wspomniałem, że brakowało nam ciebie na dzisiejszej porannej odprawie? Jezu, to drugi raz w tym tygodniu, Kit.

Zapanowała cisza.

- Kit, jesteś tam?

- Tak, George. Jadę. Coś mi wyskoczyło i...

- Daruj sobie szczegóły. Po prostu przyjedź. - George rozłączył się.

- Gówniany poranek, można powiedzieć, czyż nie, panie Stephens? - skomentował pogodnie Benny, pojawiając się ze szklanką wody, którą Kit przełknął chciwie, zanim zaryzykował wstanie i sprawdzenie, czy nogi nie odmówią mu posłuszeństwa.

- Można tak powiedzieć, Benny. Boże, co się ze mną dzieje? - Włożył dłonie do kieszeni, po to tylko, by sprawdzić, czy wciąż jest w garniturze, głęboko wciągnął powietrze i zebrał się w sobie. - Dzięki, chłopie, za wodę. Byłem po prostu, no cóż, zaskoczony tym, co mi powiedziały dziewczynki Petersonów, to wszystko.

Uśmiechnął się słabo do portiera i poklepał go po ramieniu po przyjacielsku.

- Takim jak my te dwie zafundują jeszcze parę niespodzianek - mruknął Benny do pleców Kita, który wychodził już przez drzwi, rozglądając się za taksówką.

Chyba po raz pierwszy Kit nie zatrzymał się, by podziwiać zapierający dech w piersiach widok z dwudziestego siódmego piętra, przez wielką taflę szkła spinanego stalowymi więzadłami budynku, który nazwali Tosterem, kiedy się tu wprowadzili z firmą.

Asystentka Kita, Niamh, wstała na jego widok zza biurka i zatrzymała go gestem w drzwiach.

- George chce cię widzieć - powiedziała, patrząc na niego uważnie. - I nie sądzę, by chciał ot tak sobie pogawędzić.

Kit zamknął oczy, starając się uspokoić. Niamh podeszła do biurka i wyciągnęła z szuflady tabletki odświeżające oddech.

- Nie spieprz tego, Kit. - Patrzyła na niego swymi uczciwymi oczami. - Przeciągnąłeś strunę.

Przez chwilę Kit miał ochotę położyć głowę na jej ramię i wypłakać się. Ale nawet galareta, którą stał się teraz jego mózg, mówiła mu, że nie jest to dobry pomysł. Teraz był czas, by dać się wykrzyczeć George'owi, jego przyjacielowi i szefowi zarazem, facetowi słynnemu z cholerycznego temperamentu i zjadliwości. Odwrócił się i ruszył między rzędami biurek, przy których jego osiemdziesięciu kolegów wykrzykiwało do słuchawek lub tłukło w klawiatury komputerów. Nikt na niego nie patrzył, ale nie umiał sobie przypomnieć, czy jest w tym coś niezwykłego. Minął drzwi biura Eddiego, które, co nietypowe, były zamknięte. Może Ed też się dziś nie wyrobił do biura. To by było świetnie, pomyślał Kit, gdybym nie tylko ja się wpakował w szambo.

Asystentka George'a, Pearl, fantastyczna Azjatka z nogami, których widok podnosił temperaturę wody w klimatyzatorze na całym piętrze, wskazała, że może od razu wchodzić.

George siedział za biurkiem i rozmawiał przez telefon.

- Zaraz do ciebie oddzwonię - powiedział do słuchawki i starannie ją odłożył.

- To wspaniale, Kit, że dołączyłeś do nas - powiedział, wskazując ręką krzesło.

Jego wzrok był lodowato zimny, podczas gdy usta uśmiechały się szeroko, a na łysej czaszce igrał promień słońca, co powodowało, że George sprawiał wrażenie beztroskiego. Kitowi nagle wydało się, że śni, i też zaczął się uśmiechać. Może uczucie, że to, co się dzieje wokół niego, nie dzieje się tak naprawdę, było usprawiedliwione. Może to w ogóle się nie działo.

- Cieszę się, że odzyskałeś poczucie humoru, Christopher. - Uśmiech spłynął z twarzy George'a jak błoto spłukane deszczem. - I że powaga sytuacji nie psuje twojego dobrego samopoczucia.

Kit odchrząknął. Szansa, by to wszystko okazało się snem, była od początku niewielka, ale z tym się przecież liczył. Nie miał natury marzyciela, zawsze sta...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin