Pokuta A5.doc

(1994 KB) Pobierz
Pokuta




Olle Lönnaeus

Pokuta

 

Przełożyła z języka szwedzkiego: Ewa Wojciechowska

Tytuł oryginału: Det som ska sonas

Wydanie oryginalne 2009

Wydanie polskie 2011

 

W niewielkiej południowo szwedzkiej miejscowości dochodzi do podwójnego zabójstwa. Ofiarami jest dwoje staruszków, Herman i Signe Jönssonowie, oboje zginęli od strzału w tył głowy. Na żądanie policji do miasteczka przyjeżdża Konrad Jonsson, znany reporter, przybrany syn zamordowanych. Ponieważ Jönssonowie niedługo przed śmiercią wygrali sporo pieniędzy na loterii, podejrzanymi o ich zabójstwo zostają Konrad i Klas, przybrany brat dziennikarza i zarazem biologiczny syn Hermana i Signe.

Konrad Jonsson opuścił rodzinne miasteczko przeszło trzydzieści lat wcześniej i od tego czasu nie odwiedzał przybranej rodziny. Jönssonowie przygarnęli Konrada, gdy miał siedem lat, po tym jak jego matka - żyjąca na marginesie społeczeństwa samotna Polka - zaginęła w tajemniczych okolicznościach. Śledztwo w sprawie jej zaginięcia nigdy nie doczekało się rozwiązania.

Dotarłszy w rodzinne strony, Konrad zaczyna spotykać dawnych znajomych, rozmyśla nad swoim życiem, w którym mu się nie za bardzo układa i z czasem, po tym jak zaprzyjaźnia się z redaktorem lokalnej gazety, zaczyna zajmować się sprawą zaginięcia matki.


Prolog.

Trzy błyskawice, trzy grzmoty. Potem zaczyna padać.

Pierwsze krople łagodnie głaszczą policzek kobiety, zupełnie jakby pocieszał ją Bóg, delikatnie, opuszkami palców dotykając jej twarzy.

Kobieta odchyla głowę i zwraca twarz ku niebu.

Na jej zamknięte powieki spadają chłodne krople deszczu, a woda o metalicznym posmaku toruje sobie drogę do ust.

Kobieta przełyka, wciąż i wciąż oblizuje wargi, podczas gdy deszcz przybiera na sile.

Po chwili wydaje jej się, że cała nagromadzona w atmosferze woda spływa na brzeg rzeki, nad którą stoi. Wszystko przybiera szarą barwę i przemaka. Włosy kobiety zmieniają się w trawę morską. Jej jasna sukienka, podarta i poplamiona, staje się żaglem. Brud spływa z jej czoła, policzków i szyi, a po chwili na twarzy pojawia się coś, co przypomina słaby uśmiech.

Nagle kobieta wzdryga się, jakby wyrwana ze snu.

„Chłopiec” - myśli.

Wytęża wzrok w ciemności, starając się objąć spojrzeniem pastwisko, wypatruje wierzchołków drzew i wsłuchuje się w odgłosy lasu, przez który właśnie przebiegła. Jedyne, co słyszy, to deszcz i własne sapanie.

Czuje, jak serce kołacze jej w klatce piersiowej.

Ktoś woła za nią, by uciekała. A może to jej własne wołanie? „Uciekaj przez noc, tak daleko, jak zdołasz!”.

Kobieta jednak nie daje rady tego zrobić.

Ciało ma zdrętwiałe, bolą ją nogi, zmęczone i ciężkie. Poza tym dokąd miałaby pójść?

Kolejna błyskawica kroi niebo na pół. Po niej natychmiast rozbrzmiewa ostry grzmot, lecz kobieta, której zwiewne ciało na mgnienie oka rozbłyska srebrem na tle czarnej wody, niemal się nie porusza.

„Ciemność - myśli. - Tylko ciemność mi sprzyja. Wkrótce już jej nie będzie. Biegnij, zanim będzie za późno!”.

Ale ciało zawodzi kobietę. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Zawodzą ją też modlitwy, których słowa stara się odnaleźć w pamięci, lecz nie znajduje żadnych, które mogłyby przyjść na ratunek.

Niebo jest czarne i szare, a przez wąwóz przetacza się nagle zimny oddech wiatru.

Kobieta niezdecydowanym ruchem ociera wodę z twarzy. W tej samej chwili powraca zapach krwi jak wspomnienie zła.

Nienawiść. Odraza. Wydarzenia, których nie da się cofnąć.

Kobieta wciąż ma przy sobie nóż. Długi kuchenny nóż o smukłym ostrzu, ubrudzonym czarną krwią. Powoli przesuwa klingą po swoim gardle. To takie kuszące. Takie proste.

Po chwili rezygnuje z pomysłu i obserwuje nóż, który strugi deszczu powoli obmywają do czysta.

To byłby objaw tchórzostwa.

Wtem pada na kolana, przepełniona na nowo wezbraną siłą. Gwałtownymi ruchami rozpoczyna zapalczywie kopać dołek w piasku.

Skończywszy, wrzuca nóż na dno i szybko go zakopuje. Rozgląda się nerwowo.

„Chłopiec - myśli. - Trzeba się śpieszyć”.

Deszcz, jego chłodne krople dają jej siłę. Naraz kobieta czuje nieodpartą wolę życia. Oby nigdy nie umrzeć.

Nim świt zdołał rozpędzić chmury, kobieta zniknęła.


Rozdział 1.

Pierwsze letnie upały były duszne i bezlitosne. Nadeszły z samym początkiem czerwca. Niespodziewana wiadomość o śmierci Hermana i Signe gwałtownym szarpnięciem porwała Konrada Jonssona w przeszłość.

- Mów do nas mamo i tato - zaproponowali.

Zazwyczaj tak robił, ale nigdy nie brzmiało to prawdziwie. Wszystko działo się dawno temu, wspomnienia się rozmyły.

Nawet po tylu latach Herman i Signe byli w pamięci Konrada wciąż jeszcze dość młodzi, choć gdy umarli, musieli mieć prawie osiemdziesiątkę. Herman pracował w rzeźni Scan i zawsze potwornie cuchnął, gdy wracał ze zmiany przy obróbce wnętrzności. Każdego wieczoru Signe pomagała mu się wyszorować. Błyszczał potem jak nowy z tymi pucołowatymi policzkami. Cieszył się swoim skromnym życiem.

Rzeźnia od wielu lat stała, oczywiście, zamknięta.

A Signe nigdy na nic nie narzekała, mimo że stale dokuczał jej ból pleców i kolan.

Oboje mieli swoje zmartwienia. Konrad szybko to wyczuł, chociaż nigdy nic na ten temat nie mówiono. Zrozumiał też, co było ich przyczyną: Klas, jedynak, którego stale otaczała chmura zniechęcenia.

„Czy on wciąż tam jest?” - rozmyślał.

Gdy wreszcie pojawiła się przydrożna tablica z nazwą miejscowości Roddinge, Konrad zwolnił pod wpływem nagłego impulsu i zjechał z głównej drogi. Minął pobielony wapnem kościół i powoli toczył się przez przycupniętą na zboczu wieś.

Jechał powoli w dół, w owianą mgłą tajemnicy dolinę. Być może był to sposób na opóźnienie przyjazdu, choć w głębi ducha chciał znów ją zobaczyć.

Na wijącej się szutrowej drodze minął go traktor, a zaraz po nim przejechała ciemnozielona terenówka. Poza tym panował spokój. W oddali słychać było szczekanie psa, który zapewne ostrzegał właściciela, że ktoś się zbliża. Za ostatnim domem szosa wpadała do lasu. Delikatne liście wysokich buków zdawały się bawić ze słońcem, obok nich piętrzyły się sękate graby i ciemne jodły. Gdzieniegdzie majaczyły niewielkie brzozowe zagajniki. W pewnej chwili Konrad zobaczył w prześwicie stado złotożółtych krów, pasących się za drutem kolczastym przy zardzewiałym poidle.

Wreszcie otworzył się przed nim widok na dolinę, krainę przygód z dzieciństwa. Nie mógł się powstrzymać i zjechał na pobocze. Wysiadł z opla i głęboko zaczerpnął powietrza. Tak często jeździli tu rowerami i podziwiali ten widok! Wokół roztaczał się zapach ziemi i świeżej zieleni, a wiatr raz po raz przynosił też smród krowiego łajna. Pośrodku doliny płynęła rzeka, jej brzegi porastały topole i sitowie, tak, jak Konrad zapamiętał. Przyszły mu na myśl wiosenne powodzie, które potrafiły zmienić tutejsze łąki i pastwiska w krajobraz rzecznej delty, pełnej rozlewisk i małych wysepek. Zimą rzekę skuwał lód. Konrad spojrzał na słońce, przeniósł wzrok nad południowe zbocze i dostrzegł krążące nad czubkami drzew myszołowy.

„Muszę tu kiedyś wrócić - westchnął. - Ale teraz mam inne sprawy na głowie”.

Po chwili szutrowa droga znów wcięła się w las, potem ciągnęła się jeszcze wzdłuż pól, w końcu Konrad wrócił na główną szosę.

Jechał dalej na wschód. „Do domu”. Smakował te słowa w myślach, ale nie brzmiały one właściwie. Dopiero gdy minął zjazd na stację Statoil i starą szkołę, zdjął nogę z gazu i pozwolił, by auto swobodnie potoczyło się z ostatniego pagórka. „Wesoła Tomelilla. Zawsze z wiatrem w skrzydłach” - głosił powitalny przydrożny napis. Zdobiła go sylwetka drapieżnego ptaka w locie. Konrad uśmiechnął się pod nosem.

Na pierwszym skrzyżowaniu ze światłami, tym, przy którym wciąż stały handlowe baraki, skręcił w lewo na wiadukt kolejowy, a potem powoli przejechał obok nieczynnego kina Rio. Wokół nie było widać żywego ducha. Zatrzymał się przy budce Bertila z kiełbaskami i wysiadł z samochodu.

„Podwójne zabójstwo w Tomelilla. Policja apeluje o pomoc” przeczytał na pierwszej stronie gazety „Ystads Allehanda”.

Sam otrzymał wiadomość wczoraj późnym wieczorem. W ciągu godziny odebrał dwa telefony. Najpierw jakaś kobieta, która przedstawiła się jako inspektor kryminalny z Ystad, obwieściła mu bez ogródek, że jego adopcyjni rodzice nie żyją i policja chce z nim porozmawiać. Całkiem nieformalnie. Potem zadzwonił adwokat i chciał pomówić o spadku. „Jest trochę pieniędzy” - mruknął ściszonym głosem. O konkretnych sumach mieli porozmawiać później.

W pierwszej chwili Konrad zareagował zdziwieniem. Czy wszystko to, co minęło, co, jak mu się zdawało, zostawił daleko za sobą, miało go tak nagle dopaść?

Od jego ostatniej rozmowy z Hermanem i Signe minęły blisko trzy dekady. I jeśli miałby być całkiem szczery, nieczęsto pojawiali się w jego myślach przez te wszystkie lata. Unikał rodzinnej miejscowości, odkąd z niej wyjechał. Nie wiedział właściwie dlaczego. Więzy zostały raz na zawsze zerwane, a myśl o powtórnym ich nawiązaniu zawsze napawała go niechęcią. Nawet gdy sięgnął dna, nie przyszło mu do głowy, by wrócić.

Policjantka, która do niego zadzwoniła, ostrzegła:

- Okoliczności zbrodni są bardzo nieprzyjemne.

„Czy mogą być bardziej martwi, niż są?” - pomyślał.

- Oboje zginęli od strzału w potylicę - oznajmiła. - Sądzimy, że był to napad rabunkowy.

Konrad zaczął powoli przypominać sobie, że na początku tygodnia słyszał o morderstwie w Tomelilla w wiadomościach radiowych. Wówczas nie zareagował na tę nowinę.

Gdy jednak dotarło do niego, że ofiarami zbrodni są Herman i Signe, zaczęła mu w głowie kiełkować myśl o tym, co nieuniknione. Przeczuwał, że będzie zmuszony wrócić do miasteczka, gdzie przyszedł na świat.

Ulica, przy której stała budka z kiełbaskami, była prawie pusta. Słońce prażyło tak mocno, że powietrze aż drżało. Ktoś rozbił szybę w dawnym sklepie z przyborami do szycia, potem ktoś inny zakleił okno taśmą i kawałkami tektury. Sąsiedni lokal był pusty. To w nim miał swój sklepik ślepiec. Sprzedawał wyblakłe pocztówki, zakurzoną porcelanę i szklane kule. „Ta kula posiada magiczną moc” - mruczał, błądząc niewidzącym spojrzeniem ukrytym za ciemnymi okularami i obracając w palcach szklany klejnot. Zdarzało się, że Konrad zwędził jedną kulę, wychodząc ze sklepu.

Na ławce pod kasztanowcem naprzeciwko zaryglowanego sklepu siedziały dwie kobiety z dwoma identycznymi jasnoróżowymi dziecięcymi wózkami. Gawędziły. Cisza sprawiała, że ich spokojne głosy odbijały się echem między ścianami budynków. Jakiś wychudzony staruszek wyłonił się zza rogu, chwiejnie człapiąc, pochylony nad balkonikiem. Rzucał ledwo dostrzegalny cień.

Konrad rękawem koszuli otarł pot z czoła i spojrzał na stożek grillowanego mięsa widoczny w okienku budki z kebabem. „Przynajmniej można powiedzieć, że pojawiło się tu coś nowego” - pomyślał. Kiedyś, kiedy wieczorami pod budką Bertila ustawiały się w rzędzie podrasowane fordy amazon miejscowych podrywaczy, a w Rio wyświetlali spaghetti western z Eastwoodem, największym zmartwieniem było, żeby dostać w bułce dużą porcję sosu z krojonym korniszonem i koktajl czekoladowy.

Konrad pozdrowił mężczyznę kiwnięciem głowy i kupił loda.

Nie namyślając się długo, zostawił samochód tam, gdzie stanął, i bez celu powlókł się przez rynek. Lód był obrzydliwie słodki, więc wyrzucił go do kosza na śmieci. Ktoś otworzył knajpkę przy schodach do przejścia podziemnego pod torami, gdzie zimą koczowali lokalni menele, zawsze śmierdziało sikami, a dzieciaki zdzierały sobie gardła, bo było tam fajne echo. Drzwi siały otworem, lecz przy barze nie było nikogo.

Na rynku Konrad zobaczył więcej oznak życia. Bank, hotel, sklep monopolowy i spożywczak sieci Konsum. Poza tym fontanna z pomnikiem Carla Millesa, do której za czasów Konrada tutejsza łobuzerka wsypywała latem proszek do prania, i piana wylewała się na ulicę. „Wszystko jest na swoim miejscu - stwierdził. - Chociaż przy straganie stoi jakiś obcokrajowiec i sprzedaje importowane owoce”.

Konrad pomyślał o Agnes.

„Nigdy tu nie pasowała” - zrozumiał to już jako nastolatek. W tamtych czasach do miasteczka przybywało niewielu obcych. Od reszty odstawali Polacy, prawie tak samo jak Cyganie, którzy rozkładali wiosną tabory na kempingu przy kąpielisku Valabadet.

Agnes pewnie nie było tu łatwo.

Konrad smakował jej imię:

„Agnieszka”.

Wysilił pamięć, chcąc przywołać jakiś jej obraz. Długo szukał wśród trudno dostępnych, zmagazynowanych gdzieś w korze mózgowej wspomnień. Jej twarz nie chciała przybrać ostatecznej formy, Konrad zresztą nigdy nie dostał żadnej fotografii, która przyszłaby mu z pomocą. Widział ją nieco z ukosa, od dołu, jakby się nad nim pochylała. Kilka kosmyków ciemnych włosów zasłaniało jej policzki i rzucało na oczy cień. Spojrzenie było jasne i przyjazne, miała w sobie coś, co sprawiało, że Konrad tęsknił. Jej usta rozszerzały się w uśmiechu, melancholijnie śmiały się też oczy. Otoczyło go przyjemnie pachnące ciepło.

Nie wiedział, czy wspomnienie było prawdziwe, czy powstało dawno temu w jego spragnionym miłości umyśle.

„Agnes” - tak ją tu nazywali, i Konrad z czasem zrozumiał, że i on tak powie, jeśli kiedykolwiek będzie o niej mowa. Jednak w domu Hermana i Signe nie wspominano jej chętnie. A jeśli komuś przez przypadek wyrwało się coś na ten temat, robiło się niezręcznie. Wymieniano szybkie ciche spojrzenia i prędko zmieniano wątek.

Dla ludzi w miasteczku była po prostu Polką, ale kiedy Konrad zostawał sam, zdarzało się, że cichutko szeptał do siebie, zupełnie jakby chciał oswoić to słowo: „Mama”.

Stojąc na skrzyżowaniu i patrząc na rynek, poczuł, że ogarnia go bezradność. „Od czego mam zacząć? - zastanowił się. - Być może przyjazd tutaj był idiotycznym pomysłem. Całkiem możliwe, że dzięki temu siłą wydrę na światło dzienne stare wspomnienia, które powinny pozostać pogrzebane”.

Przez moment rozważał ucieczkę, najchętniej wsiadłby do samochodu i odjechał. Stąd do Malmö było siedemdziesiąt kilometrów, nie więcej. I jakieś sześćset do Berlina.

Minęło dwadzieścia osiem lat, odkąd wyjechał i dał się porwać życiu, które pchnęło go dookoła świata. Kiedyś, gdy wracał do siebie, przejeżdżał niebezpiecznie blisko tego miejsca. Ale miasteczko było dla niego strefą zakazaną, skażonym terenem, na którym już nigdy nie  zamierzał postawić stopy. Tego dnia jednak stanął na rynku i zobaczył na własne oczy, że nie wydarzyła się tu żadna katastrofa.

Wieść o śmierci Hermana i Signe była być może jakimś znakiem.

- Czy możemy się spotkać pod domem w południe? - spytała pani inspektor.

Konrad wahał się przez kilka sekund, ale po chwili się zgodził. Prędzej czy później i tak musiałby tam pojechać.

Pokryty eternitem dom Hermana i Signe stał wciśnięty na małej działce między torami a cmentarzem. Konrad miał go już przed oczami. Wyczuwał znajome zapachy, woń stęchlizny zmieszaną z nieco cierpką słodyczą świeżo upieczonych przez Signe sucharków. Kiedy na pobliskim boisku rozgrywano mecz, Konrad w swoim pokoju na piętrze słyszał dochodzące stamtąd odgłosy. Sam rzadko tam chadzał, choć miał album zapełniony kolekcjonerskimi naklejkami na długo przed mistrzostwami Świata w Niemczech. Byli tam Ralf Edström, Ronnie Hellstrom i Bosse Larsson. Konrad śledził z uwagą każdą emitowaną w telewizji minutę mundialu, a gdy Polska z udziałem Laty, Deyny i Szarmacha pokonała Brazylię i sięgnęła po srebro, serce biło mu nieco mocniej. Beckenbauer, Neeskens i Cruyff byli dla niego najwspanialszym widowiskiem. To nie było to, co marna piłka na czwartym, gdzie mecze zalatywały zazwyczaj mokrą ziemią i przetrawionym alkoholem.

Policjantka powiedziała, że ciała znaleziono w budynku gospodarczym. Dom był właściwie nienaruszony. Sprawcy włamali się jedynie do biurka w sypialni. Konrad nie zdobył się na pytanie, czy Klas wciąż tam mieszka.

- Jasne - odparł. - Będę o dwunastej.

Dotarcie do domu przy torach drogą wiodącą z centrum miasteczka, a potem obok kościoła zajęło mu niespełna kwadrans. Budynek leżał na uboczu, zupełnie jakby inne nie chciały mieć z nim nic wspólnego. Szary eternit pociemniał gdzieniegdzie od wilgoci i brudu. Budowla była znacznie mniejsza od tej, którą Konrad zachował w pamięci. Z przodu rosło parę krzaków bzu, a w małym ogródku za budynkiem piętrzyły się dwie jabłonie. Widać też było rozwieszony między nimi brunatny kwiecisty hamak. Na ulicy przed domem stał radiowóz.

Wygramoliwszy się z auta, Konrad dostrzegł, że drewnianą szopę, w której Herman i Signe przechowywali kosiarkę i rowery, obwiedziono białoniebieską taśmą. Ostrożnie zbliżył się do drzwi.

- Konrad Jonsson! A więc nadszedł czas powrotu do domu...

W pierwszej chwili nie wiedział, skąd dochodził ten głos, zaraz jednak się zorientował, że ktoś siedzi na ogrodowym krześle w cieniu największej jabłoni.

- Teraz, kiedy ma być podzielony spadek, co nie?! Nagle przyszła pora, żeby przylecieć tu z wywieszonym językiem jak jakiś pieprzony sęp.

Konrad usłyszał charknięcie, zaraz po nim nieznajomy strzyknął flegmą w stronę różanej rabatki.

- Konrad Jonsson, i to bez pryszczy... Jönsson nie brzmiało ci wystarczająco elegancko, co? Nie przystoi, żeby wybitny dziennikarz tak się nazywał. Taa... w wielkim świecie nie można się nazywać Jönsson i mieć pryszcze. Jasne, kurwa, przecież to wstyd. Konrad Jonsson brzmi o wiele lepiej.

Mężczyzna skrywał się w cieniu i najwyraźniej ani myślał wstać. Siedział tuż przy pniu. Przez liście i więdnące kwiaty jabłoni przebijały się wąskie promienie białego słonecznego światła, tworząc plamistą mozaikę na części trawnika. Wyglądała zupełnie jak kamuflujące futro lamparta. Z miejsca, w którym Konrad stał, trudno było zajrzeć pod zwisające nisko gałęzie. Udało mu się jedynie dostrzec jakieś rozparte w krześle ciało. Jednak głosu mężczyzny nie dało się pomylić z żadnym innym.

- Klas! A więc wciąż tu mieszkasz...

- A pewnie że tak. Miałeś nadzieję, że już mnie tu nie ma, co nie? A tu proszę, nie ruszam się stąd. Usiądźże, do kurwy nędzy.

Mężczyzna kopniakiem popchnął puste krzesło w stronę Konrada.

Ten podszedł powoli. Przyzwyczaiwszy wzrok do cienia, spostrzegł, że Klas zmienił się mniej niż można było przypuszczać. Wciąż był wysoki i niezwykle potężny. Ramiona wystające z krótkich rękawów koszuli wyglądały na tak samo silne, a dłoń zaciśnięta wokół puszki z piwem nadal budziła respekt. Jego blond włosy w kolorze dojrzałego zboża tu i ówdzie przyprószone były siwizną, ale ostrzyżona na jeża czupryna była gęsta. Opuchnięta, ale nieco sflaczała twarz była czerwonawa i błyszcząca, jakby naznaczona wieloma przepłakanymi dniami.

- Kopę lat... - bąknął Konrad.

Niepewnym gestem wyciągnął dłoń na powitanie. Klas uścisnął ją, wbijając w niego wzrok. Mimo że Konrad był na to przygotowany, musiał mocno zagryźć wargi, by nie krzyknąć z bólu, gdy jego palce zmiażdżyło żelazne imadło.

- Naprawdę mi przykro - wycedził przez zaciśnięte zęby. - No wiesz, z powodu tego, co spotkało Hermana i Signe.

- Taa, jasne - mruknął Klas. - W końcu tak się nimi przejmowałeś. To pewnie dlatego niezwykle często wpadałeś z wizytą.

Konrad starał się zignorować wrogość rozmówcy.

- Opowiesz mi, co się stało?

- Ktoś ich sprzątnął. Strzelił im w karki. To była normalnie jakaś jebana egzekucja. To się właśnie stało, o ile dobrze rozumiem.

Nagle Konradowi zrobiło się czarno przed oczami. „Nie, tylko nie to!” - pomyślał. Wokół klatki piersiowej zacisnęła mu się żelazna obręcz. Był przerażony. Strach wyciskał powietrze z płuc, tak samo jak wtedy. Zachwiał się i ciężko opadł na krzesło.

W głowie mu huczało, słyszał podniesione głosy, ktoś krzyczał i krzyczał. Konrad znalazł się nagle gdzieś daleko, bardzo daleko, w ciemnej piwnicy. Ogarnęła go panika. Nic nie widział, był całkiem ślepy, opaskę zawiązano mu na oczach tak mocno, że jej brzeg kaleczył mu policzki. Nic nie pojmował. „Czego oni chcą? Dlaczego są tak wściekli?” - gorączkowo rozmyślał. Słyszał, jak Mohammed błaga o życie, a on sam wył prosto w ciemność.

Nagle rozległ się strzał. Jęki Mohammeda raptownie ucichły, jakby ktoś wyłączył dźwięk. Do nozdrzy Konrada doleciał zapach śmierci. Ktoś parsknął cichym śmiechem. Konrad dostał kopniaka w plecy, zaraz potem w tył głowy, i nagle otoczyła go pustka.

Po kilku niekończących się sekundach Konrad doszedł do siebie. Przez chwilę nie docierało do niego, gdzie jest, zaraz jednak dostrzegł niepewny szyderczy uśmiech na twarzy Klasa. Wyprostował się w krześle i ostrożnie potrząsnął głową.

- Zemdlałeś czy co?

- Tak. Nie, niezupełnie. To było tak, jakby krew odpłynęła mi z głowy, no wiesz...

Sam słyszał, jak nieprzekonująco to brzmi. Klas wpatrywał się w niego badawczo.

- Niskie ciśnienie?

- Coś w tym stylu...

Konrad siedział bez ruchu i czekał, aż całkiem odzyska jasność myślenia. „Normalnie jakaś jebana egzekucja!” - powtarzał w myślach. Wiedział, że będzie nosił w sobie to przekleństwo do końca życia.

Zdawało się jednak, że Klas nie zauważył zbyt wiele. W końcu szybko mu przeszło. Konrad spróbował podjąć wątek.

- A czy wiesz... - zaczął niepewnie.

- Ją zapytaj.

Klas przekrzywił głowę w stronę otoczonej taśmą drewnianej szopy, w której właśnie ktoś otworzył od środka drzwi.

- To jej zadanie, żeby wiedzieć. Ta gliniara była tu prawie przez cały czas, odkąd to się stało.

Kobieta zrobiła kilka kroków na żwirowej ścieżce, potem nagle się zatrzymała, jakby coś jej się przypomniało. Odwróciła się i rzuciła kilka słów do kogoś, kto wciąż był w środku. Po chwili znów ruszyła w ich stronę. Miała na sobie wytarte dżinsy i podkoszulek z mokrymi plamami pod pachami. Do nozdrzy Konrada doleciał słaby zapach potu.

Powoli wstał, żeby się przywitać.

- Domyślam się, że to pan jest Konradem Jonssonem - powiedziała kobieta. - Dobrze, że mógł pan przyjechać. Nazywam się Ewa Ström, jestem inspektorem kryminalnym. Dzwoniła do pana moja koleżanka.

Kobieta zamilkła i przeniosła wzrok na Klasa, wciąż wpółleżącego na ogrodowym krześle.

- Nie widzieli się panowie jakiś czas, jak sądzę...

Żaden z nich nie odpowiedział.

Pani inspektor przez chwilę błądziła wokół wzrokiem, jakby czegoś szukała, zaraz jednak znów zwróciła się do Konrada.

- Może wejdziemy?

Konrad kiwnął głową. Klas cisnął pustą puszkę w trawę i przymierzył się do wstania.

- Wolałabym porozmawiać z panem Jonssonem na osobności - dodała szybko kobieta.

- Niech się szanowni państwo mną nie przejmują - parsknął Klas i z niezadowoloną miną znów opadł na siedzenie.

Pierwsze, co rzuciło się w oczy Konradowi, to niemal całkowity brak jakichkolwiek zmian w domu. Czerwona pluszowa kanapa, na której nigdy nie wolno im było siadać, wciąż stała w eleganckim kącie salonu, choć poprzecierane gdzieniegdzie obicie zdradzało jej podeszły wiek. Obraz Matki Boskiej z przekarmionym dzieciątkiem wisiał na swoim miejscu. Podobnie jak Biblia, która spoczywała na ciemnym sekretarzyku tam, gdzie po każdej lekturze kładła ją Signe. Na tych samych miejscach stały też stare czarnobiałe fotografie. Konrad rozpoznał siebie na dwóch z nich i przez chwilę nie mógł oderwać wzroku. Był jeszcze dzieckiem. Na jednym zdjęciu stał przed pokrytym eternitem domem, miał na sobie krótkie spodenki, a pod ręką szkolną torbę. Na drugim Herman trzymał go na barana na swoich potężnych barkach. Konrad wyglądał na szczęśliwego.

W końcu oderwał się od zdjęć i omiótł wzrokiem resztę pomieszczenia. Rozpoznał pasiasty komplet wypoczynkowy przed telewizorem i półkę zastawioną tanimi bibelotami. Stary zegar na ścianie wciąż miał tak samo pomalowane na złoto ramę i tarczę. Herman zawsze przy nim majstrował, żeby zegar wskazywał dokładny czas. W oknach wisiały znajome koronkowe firanki, które zawsze kojarzyły się Konradowi z suszącą się na sznurku za domem poszarzałą bielizną Signe.

W domu było ciepło, wypełniało go zatęchłe, duszne powietrze, choć dawała się też wyczuć delikatna nuta świeżo upieczonych sucharków.

W przedpokoju Konrad przelotnie rzucił okiem na swoje odbicie w lustrze. Nie dostrzegł w nim siedemnastolatka, który opuścił to miejsce, lecz nieco już zużytego czterdziestopięcioletniego mężczyznę z rozwichrzoną fryzurą, wydatnym nosem i rozbieganym spojrzeniem.

Weszli do kuchni i usiedli naprzeciwko siebie przy stole. Ewa Ström wyjęła z kieszeni notatnik.

- Okej - powiedziała. - To właściwie tylko formalność.

- Czy macie w ogóle jakieś pojęcie, jak to się...? - przerwał jej Konrad.

Kobieta potrząsnęła głową.

- Pracujemy nad tym - odpowiedziała wymijająco. - Mamy pewne przemyślenia.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin