Robert Littel
Legendy
czyli maski szpiega
Przełożył Marek Fedyszak
Tytuł oryginału: Legends. A Novel of Dissimulation
Rok pierwszego wydania: 2005
Rok pierwszego wydania polskiego: 2006
W swej najnowszej powieści Robert Littell nie ukazuje szerokiego obrazu zimnej wojny, lecz losy agenta CIA, Martina Oduma, zagubionego „w gąszczu luster”. W każdym z nich widzimy inną twarz Martina: raz jest on prywatnym detektywem, tropiącym międzynarodowego gangstera, raz jako Irlandczyk Dante Pippen, specjalista od materiałów wybuchowych, szkoli arabskich terrorystów, kiedy indziej staje się Lincolnem Dittmannem, ekspertem od wojny secesyjnej, tak obsesyjnie przywiązanym do tego tematu, że zdarza mu się sądzić, iż brał udział w jednej z bitew. Zmienia nazwiska i tożsamości, zwane w języku CIA „legendami”. Wydaje się to fascynującą grą, jednak w pewnej chwili Odum z przerażeniem stwierdza, że nie wie, czy któraś z używanych latami masek jest jego prawdziwą twarzą. Cierpi na rozszczepienie jaźni, czy też jest po prostu wyczerpany? A może jest tylko doskonałym tworem Komisji ds. Legend?
Powieść ta jest fikcją literacką. Została oparta na faktach, z tym że osoby istniejące naprawdę wykorzystano w sytuacjach fikcyjnych, a niektóre zdarzenia, rozmowy i postacie zmyślono.
Spis treści:
1993: Skazaniec dostrzega w przelocie słonia. 5
1997: Martin Odum słucha głosu serca. 14
1994: Martin Odum wraca do życia w różnych wcieleniach. 46
1997: Martin Odum odkrywa, że mało co jest święte. 56
1997: Lunatyczna wędrówka Minh po krainie przelotnych przygód. 76
1997: Oskar Aleksandrowicz Kastner odkrywa, jak ciężki jest papieros. 81
1987: Dante Pippen zostaje terrorystą z IRA. 84
1989: Dante Pippen widzi Drogę Mleczną w nowym świetle. 92
1997: Martin Odum odkrywa, że shamus to słowo pochodzące z jidysz. 131
1997: Martin Odum poznaje nowo nawróconego oportunistę. 162
1997: Martin Odum zgrywa się na niewiniątko. 194
1994: Jedyną strawą było mięso armatnie. 226
1990: Lincoln Dittmann zaczyna żyć własnym życiem. 236
1991: Lincoln Dittmann penetruje wierzchołki trójkąta. 246
1997: Martin Odum jest oczarowany do łez. 301
1997: Martin Odum zostaje oskarżony o zdradę stanu i inne niecne czyny. 347
1997: Martin Odum trafia tam, dokąd kobiety nie mają wstępu. 369
1994: Lincoln Dittmann wyjaśnia pewne sprawy. 384
1994: Bernice Treffler traci pacjenta. 400
1997: Martin Odum odkrywa gambit Katowskiego. 407
1992: Jak Lincoln Dittmann trafił do szkoły językowej. 440
1997: Martin Odum zabiera się do oglądania ćmy syberyjskiej. 444
1997: Martin Odum uzyskuje get. 455
1997: Lincoln Dittmann wypełnia luki. 492
1997: Lincoln Dittmann czuje odrzut broni palnej. 498
1997: Crystal Quest zaczyna wierzyć w troistość Dantego. 507
Moim muzom: Marie-Dominique oraz Victorii
Wszystkie nazwiska są pseudonimami.
Romain Gary
(piszący pod
pseudonimem literackim Émile Ajar)
...jednym z ludzi o wielu twarzach - podobnie jak tylu wielkich szpiegów z zimnowojennej mitologii - którzy niezmiennie jawią się kimś innym, niż się wydają, a gdy sądzimy, że stanowią oś jakiejś wielkiej zagadki, okazują się częścią kolejnej, jeszcze większej łamigłówki...
Bernard-Henri Lévy Who Killed Daniel Pearl?
W końcu zabrali się do utwardzania siedmiokilometrowej drogi gruntowej łączącej wioskę Prigorodnaja z czteropasmową szosą Moskwa-Petersburg. Miejscowy pop, zwlókłszy się z łóżka po tygodniowej libacji, zapalił woskowe świeczki Innocentemu z Irkucka, świętemu, który w latach dwudziestych XVIII wieku naprawił drogę do Chin i właśnie miał sprowadzić do wsi cywilizację w postaci wstęgi asfaltu ze świeżo namalowanym białym pasem pośrodku. Wieśniacy, którzy mieli trafniejsze wyobrażenie o tym, jak funkcjonuje Matka Rosja, uważali, że owo świadectwo postępu, o ile było to prawidłowe określenie, najprawdopodobniej jest jakoś związane z nabyciem przed kilkoma miesiącami rozległej drewnianej daczy niesławnej pamięci Ławrientija Pawłowicza Berii przez człowieka nazywanego Oligarchą. Nie wiedziano o nim prawie nic. Od czasu do czasu przyjeżdżał i odjeżdżał lśniącym czarnym mercedesem S-600, a gęsta czupryna jego srebrzystych włosów oraz ciemne okulary ukazywały się w przelocie za przyciemnionymi szybami auta. Miejscowa kobieta, zatrudniona do prania, widziała ponoć, jak gniewnym ruchem strzepuje popiół z cygara na bocianim gnieździe wyrastającym z daczy niczym wieżyczka, po czym odwraca się, aby wydać komuś rozkazy. Praczka, którą przerażała nowomodna pralka elektryczna i która szorowała pranie w płytkiej wodzie pobliskiej rzeki, była zbyt daleko, by dosłyszeć coś więcej niż kilka słów: „Pogrzebać go, tego właśnie chcę, ale żywcem...”, lecz one oraz grobowy ton Oligarchy przyprawiły ją o dreszcze; trzęsła się, ilekroć opowiadała tę historię. Dwaj wieśniacy tnący drewno na opał na drugim brzegu rzeki dostrzegli Oligarchę z daleka, jak z trudem szedł o aluminiowych kulach po ścieżce za daczą do rozpadającej się fabryki papieru, która (przez czternaście godzin dziennie, sześć dni w tygodniu) wypluwała brudny biały dym z olbrzymich kominów, i dalej, na wiejski cmentarz oraz do cerkwi z wyblakłą farbą łuszczącą się z jej cebulastych kopuł. Dwa charty rosyjskie dokazywały przed Oligarchą, gdy wyrzucał do przodu biodro i ciągnął za nim nogę, po czym powtarzał ten ruch drugim biodrem. Za nim, z dubeltówkami w rękach, wlekli się trzej mężczyźni w dżinsach od Ralpha Laureria i tielniaszkach, charakterystycznych pasiastych koszulkach, które komandosi często nosili po odejściu do cywila. Wieśniaków bardzo kusiło, by przyjrzeć się zgarbionemu, przysadzistemu przybyszowi bliżej, ale poniechali tego pomysłu, gdy jeden z nich przypomniał, co patriarcha, przybyły z Moskwy na uroczystości prawosławnego Bożego Narodzenia, obwieścił z pulpitu:
Skoro jesteś na tyle głupi, by podejmować diabła obiadem, to, na litość boską, używaj długiej łyżki.
Brygada drogowców, wraz z olbrzymimi równiarkami na gąsienicach, walcami parowymi oraz ciężarówkami wypełnionymi asfaltem i kamiennym kruszywem, pojawiła się nocą, gdy zorza polarna wciąż migotała niczym bezgłośna kanonada na północy; nie trzeba było dużej wyobraźni, by założyć, że za horyzontem toczy się wielka wojna. Rzucając wydłużone cienie w upiornym blasku reflektorów, robotnicy włożyli sztywne od smoły kombinezony oraz sięgające kolan gumowe buty i przystąpili do pracy. O pierwszym brzasku, gdy za nimi rozciągało się już czterdzieści metrów wyasfaltowanej drogi, zorza i gwiazdy zniknęły, lecz na bezksiężycowym niebie widoczne były dwie planety: jedna, Mars, prosto nad nimi, druga, Jowisz, wciąż tańcząca na zachodzie nad nisko zalegającą mgiełką przesyconą bursztynową poświatą Moskwy. Gdy dotarła do okrągłego leja, który dzień wcześniej został wyżłobiony w ziemi przez koparkę parową, brygadzista dmuchnął ostro w gwizdek. Maszyny zatrzymały się.
- Dlaczego stajemy? - zawołał niecierpliwie jeden z kierowców przez maskę, którą zrobił na poczekaniu, aby zatrzymać siarkowy smród docierający od strony fabryki, wychylając się z kabiny walca. Robotnikom, którym płacono za metr położonej nawierzchni, a nie za godzinę, bardzo zależało na szybkim posuwaniu się do przodu.
- Oczekujemy, że Jezus powróci za chwilę na ziemię jako car rosyjski - zawołał leniwie w odpowiedzi brygadzista. - Nie chcemy przegapić chwili, gdy przejdzie na drugą stronę rzeki. - Odpalił tureckiego papierosa od dogasającego niedopałka i wolnym krokiem zszedł na brzeg rzeki, która na odcinku kilku kilometrów płynęła wzdłuż drogi. Rzeka nazywała się Lesnaja, od gęstego lasu, przez który wiła się, omijając Prigorodną. O szóstej dwanaście zimne słońce powoli przesunęło się nad drzewa i zaczęło odparowywać gęstą jak gaz musztardowy mgiełkę, która kurczowo trzymała się rzeki, tworzącej z obu stron płytkie mokradła; widać było długie źdźbła trawy falujące w prądzie wody.
Rybacka jolka, która wyłoniła się z mgły, zdołała tylko dopłynąć do brzegu koryta rzeki i jej trzej użytkownicy musieli wysiąść i pokonać resztę drogi, brodząc. Dwaj mężczyźni noszący komandoskie koszulki ściągnęli buty oraz skarpety i podwinęli nogawki dżinsów do kolan. Trzeci pasażer nie musiał tego robić. Był zupełnie nagi. Na jego głowie spoczywała korona cierniowa, z rozdartych cierniami miejsc na skórze spływała strużkami krew. Między łopatkami wpięto mu w ciało agrafkę z przymocowanym do niej kawałkiem tektury; na tekturze wydrukowano napis: „Szpieg Kafkor”. Więzień, z rękami skrępowanymi z tyłu w nadgarstkach i łokciach kawałkiem przewodu elektrycznego, miał na twarzy kilkutygodniową potarganą brodę, a na wychudłym ciele fioletowe sińce i coś, co wyglądało jak miejsca przypalone papierosami. Stąpając ostrożnie przez nadbrzeżny muł, dopóki nie dotarł do ubitej ziemi, ze zdezorientowanym wyrazem twarzy przyglądał się swojemu odbiciu w płytkiej wodzie, a tymczasem komandosi wytarli stopy starą koszulą, po czym włożyli skarpety oraz buty i odwinęli nogawki spodni.
Szpieg chyba nie rozpoznał osoby spoglądającej na niego z powierzchni wody.
Teraz dwa tuziny robotników, zafascynowanych przybyciem trzech postaci, straciło całe zainteresowanie pracą. Kierowcy wyskoczyli z kabin, mężczyźni trzymający grace i łopaty stali zakłopotani, przestępując z nogi na nogę. Nikt nie miał wątpliwości, że nagiego Chrystusa, którego komandosi ponaglali szturchańcami po pochyłości terenu, zaraz spotka coś okropnego. Było oczywiste, że mieli być tego świadkami i o tym rozpowiedzieć. Obecnie takie rzeczy były w Rosji na porządku dziennym.
Znalazłszy się z powrotem na świeżo wyasfaltowanej jezdni, sprzętowy brygady wytarł spocone dłonie o gruby skórzany fartuch, po czym ściągnął pojemnik na obiad z furmanki zastawionej sprzętem spawalniczym i wdrapał się po pochyłości, by móc lepiej śledzić przebieg wydarzeń. Sprzętowy, który był niski i krzepki i nosił przyciemniane okulary w drucianych oprawkach, otworzył wieko pojemnika i sięgnął do środka, by uruchomić ukryty aparat fotograficzny, zainstalowany tak, by fotografować przez otwór w dnie termosu. Swobodnie balansując termosem na kolanach, zaczął obracać zakrętką i pstrykać zdjęcia.
Więzień, nagle świadomy, że patrzą na niego wszyscy członkowie brygady, zdawał się bardziej zrozpaczony swoją nagością niż trudnym położeniem - dopóki nie dostrzegł leja. Lej miał z grubsza wielkość koła dużego traktora. Obok na ziemi ułożono na stercie grube deski. Mężczyzna zamarł w bezruchu i komandosi musieli chwycić go pod pachy i wlec przez ostatnie kilka metrów. Więzień osunął się na kolana na krawędzi leja i obejrzał się na robotników zapadniętymi z przerażenia oczami, z ustami otwartymi i łapczywie wciągającymi powietrze do suchego gardła. Zobaczył znane sobie rzeczy, ale jego przytępiony strachem umysł nie potrafił odnaleźć słów potrzebnych do ich opisania: bliźniacze kominy wypluwające smugi brudnego białego dymu, opuszczony posterunek celny z wyblakłą czerwoną gwiazdą namalowaną nad drzwiami, rząd pobielonych wapnem ulów na zboczu w pobliżu zagajnika skarłowaciałych jabłoni. „To wszystko było strasznym snem” - pomyślał. Lada chwila będzie zbyt przerażony, by dalej śnić; przedrze się przez błonę, która oddzielała sen od jawy, otrze pot z czoła i wciąż pod wpływem tego koszmaru będzie miał kłopoty z ponownym zaśnięciem. Lecz pod kolanami czuł wilgotną i zimną ziemię, woń siarkowych wyziewów wywoływała pieczenie w nozdrzach, zimne słońce igrające na jego skórze zdawało się wzniecać ból w miejscach przypalonych papierosami, a ten ból uświadomił mu, że to, co się stało i co zaraz się stanie, nie jest snem.
Lśniący mercedes jechał powoli gruntową drogą ze wsi tuż przed wozem obstawy, metalizowanym szarym land cruiserem pełnym ochroniarzy. Żaden z samochodów nie miał tablic rejestracyjnych i robotnicy obserwujący rozgrywającą się scenę zrozumieli, że to oznacza, iż ludzie w tych autach są zbyt ważni, żeby zatrzymywała ich milicja. Mercedes skręcił tak, że stał w poprzek drogi kilkanaście metrów od klęczącego więźnia. Szyba w tylnym oknie otworzyła się na szerokość dłoni. Widać było, jak Oligarcha zerka na zewnątrz przez ciemne okulary. Wyjął cygaro z ust i długo przyglądał się nagiemu mężczyźnie, jakby utrwalał w pamięci ten obraz i tę chwilę. Po czym z wyrazem prawdziwej wrogości na twarzy wyciągnął jedną z kul i poklepał nią po ramieniu mężczyznę siedzącego obok kierowcy. Przednie drzwi otworzyły się i mężczyzna wysiadł z samochodu. Był chudy, średniego wzrostu, miał pociągłą twarz. Nosił szelki, które podciągały jego spodnie powyżej pasa, oraz ciemnogranatową włoską marynarkę narzuconą niczym peleryna na wykrochmaloną białą koszulę bez krawata, zapiętą aż po rzucającą się w oczy grdykę. Na kieszeni koszuli były wyhaftowane inicjały „S” oraz „U-Ż”. Mężczyzna ruszył długim krokiem do wozu obstawy i wyjął zapalonego papierosa z ust jednego z ochroniarzy. Trzymając go między kciukiem a środkowym palcem, podszedł do więźnia. Kafkor uniósł wzrok, zobaczył papierosa i cofnął się, sądząc, że zaraz zostanie napiętnowany jego palącym się końcem. Lecz S. U-Ż., uśmiechając się blado, tylko sięgnął ręką w dół i wetknął mu papierosa do ust.
- To sprawa tradycji - wyjaśnił. - Człowiek skazany na śmierć ma prawo do ostatniego papierosa.
- Oni... zniszczyli mnie, Samacie? - wyszeptał chropawym głosem Kafkor. Rozpoznał czuprynę srebrzystych włosów na głowie postaci obserwującej go z tylnej kanapy mercedesa. - Zamknęli mnie w piwnicy zalanej ściekami, nie mogłem odróżnić dnia od nocy. Straciłem poczucie czasu, budzili mnie... głośną muzyką, gdy zasypiałem. Gdzie, wyjaśnij mi to, jeżeli istnieje wyjaśnienie, tkwi przyczyna? - Skazaniec mówił po rosyjsku z wyraźnym polskim akcentem, podkreślając otwarte „o” i zawsze akcentując przedostatnią sylabę. Przerażenie wykręcało wypowiadane przezeń zdania w barokowe konstrukcje gramatyczne. - Ostatnią rzeczą, jaką bym komukolwiek powiedział, to to, czego nie powinienem wiedzieć.
Samat wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Tą sprawą już się nie zajmuję”.
- Za bardzo zbliżyłeś się do płomienia, więc musisz spłonąć, choćby ku przestrodze innym.
Kafkor, drżąc, zaciągnął się papierosem. Palenie oraz drażniący mu gardło dym zdawały się go rozpraszać. Samat patrzył na popiół, czekając, aż spadnie pod własnym ciężarem, tak żeby mogli kontynuować egzekucję. Kafkor, wciągając dym, również spostrzegł spopielony koniec papierosa. Samo życie zdawało się zależeć od tego popiołu. Na przekór sile ciążenia i logice słupek popiołu zrobił się dłuższy od niewypalonej części papierosa.
A potem wiatr dolatujący z szumem od strony rzeki oderwał popiół od niedopałka. Kafkor wypluł go z ust.
- Paszoł ty na chuja - wyszeptał, starannie artykułując „o” w słowie paszoł. „Chuj ci w dupę”. Odchylił się na pięty i popatrzył spod zmrużonych powiek w kierunku zagajnika. - Spójrz! - wyrwało mu się, gdy przezwyciężył strach po to tylko, by stanąć w obliczu nowego wroga, szaleństwa. - Tam! - Wciągnął powietrze. - Widzę słonia. Można powiedzieć, że bestia jest odrażająca.
Tylne drzwi mercedesa po przeciwnej stronie otworzyły się gwałtownie i wątła kobieta, ubrana w płócienny płaszcz do kostek i chłopskie kalosze, potykając się, wysiadła z samochodu. Na głowie miała czarny toczek z grubą woalką, która opadała jej na oczy, utrudniając komuś, kto jej nie znał, ocenę jej wieku.
- Józef... - wrzasnęła piskliwie. Podeszła niepewnym krokiem w stronę więźnia, który właśnie miał zostać stracony, po czym, osuwając się na kolana, odwróciła się do mężczyzny siedzącego z tyłu samochodu. - A jeżeli zacznie padać śnieg? - zawołała.
Oligarcha pokręcił głową.
- Zaufaj mi, Krystyno... będzie mu cieplej, jeżeli dziurę pokryje śnieg.
- On jest dla mnie jak syn - zaszlochała kobieta, a jej łamiący się głos przeszedł w cichnący skowyt. - Nie wolno nam go grzebać, dopóki nie zjadł obiadu.
Wciąż na kolanach, trzęsąc się od szlochu, zaczęła pełznąć po ziemi w stronę leja. Oligarcha kiwnął palcem. Kierowca wyskoczył zza kierownicy i przyciskając dłoń do ust kobiety, zaciągnął ją, na wpół niosąc, z powrotem do samochodu i wepchnął na tylne siedzenie. Zanim zatrzasnęły się drzwi, rozległ się jej szlochający głos:
- A jeżeli śnieg nie spadnie, to wtedy co?
Oligarcha obserwował resztę egzekucji przez przyciemnione szkło szyby. Dwaj komandosi chwycili więźnia za ręce i ułożyli go na boku, zwiniętego w pozycji embrionalnej, w okrągłej dziurze. Potem zaczęli zakrywać lej grubymi deskami, wciskając je kopnięciami w ziemię, tak aby znalazły się w jednej płaszczyźnie z drogą gruntową. Następnie naciągnęli na nie kawałek drucianej siatki. Przez cały czas nikt nie odezwał się ani słowem. Robotnicy na zboczu, zaciągając się papierosami, odwracali wzrok lub patrzyli w ziemię.
Gdy komandosi zasłonili lej, cofnęli się, by podziwiać swoją robotę. Jeden z nich pomachał do kierowcy ciężarówki. Ten siadł za kierownicą, podjechał tyłem do leja i przesunął dźwignię platformy, żeby wylać asfalt na drogę. Kilku robotników podeszło i rozprowadzało go długimi gracami, dopóki gruba błyszcząca warstwa asfaltu nie zakryła całkowicie desek. Odsunęli się, a komandosi dali sygnał kierowcy walca. Kłęby czarnego dymu leciały z rury wydechowej, gdy zardzewiała maszyna toczyła się ciężko w kierunku brzegu leja. Gdy wydawało się, że kierowca się waha, zabrzmiał klakson mercedesa i stojący nieopodal ochroniarz, zirytowany, machnął ręką.
- Nie mamy całego dnia - zawołał, przekrzykując ryk silnika. Kierowca wrzucił bieg i ruszył przez lej, ubijając asfalt. Gdy dotarł na drugą stronę, cofnął się, po czym gwałtownie wysiadł z szoferki, żeby przyjrzeć się nowo wyasfaltowanemu odcinkowi szosy. Nagle zerwał zrobioną na poczekaniu maskę i schylając się, zwymiotował sobie na buty.
Mercedes wycofał się niemal bezgłośnie, wyminął wóz obstawy i ruszył drogą gruntową w stronę rozległej drewnianej daczy na skraju wioski Prigorodnaja, która wkrótce miała zostać połączona z szosą Moskwa-Petersburg - oraz ze światem - wstęgą asfaltu przekreśloną pośrodku świeżo namalowaną białą linią.
Martin Odum, odziany w sprany kombinezon jednoczęściowy oraz stary korkowy hełm ze zwisającą zeń siatką chroniącą głowę, ostrożnie zbliżył się do ulów na dachu. Podszedł od tyłu, aby nie blokować toru lotu pszczołom powracającym do ramek ula. Naciskał miechy dymnika, wtłaczając zwiewną białą chmurę do najbliższego z dwóch ulów; dym ostrzegł pszczelą rodzinę przed niebezpieczeństwem, pobudzając dwadzieścia tysięcy pszczół w środku do obżerania się miodem, co je uspokajało. Kwiecień był dla nich naprawdę najokrutniejszym miesiącem, ponieważ nie było żadnej pewności, czy po zimie zostanie wystarczająco dużo miodu, by nie pomarły z głodu; gdyby ramki w ulu były zbyt lekkie, musiałby zrobić syrop z cukru i włożyć go do ula, zapewniając przeżycie matce oraz jej rodzinie do czasu, aż się ociepli i drzewa w Brower Park okryją się pączkami. Martin gołą ręką wyjął jedną z ramek; ulów doglądał w rękawicach, dopóki Minh, z którą kochał się od czasu do czasu, pracująca w chińskiej restauracji na parterze poniżej sali bilardowej, nie poinformowała go, że pszczele żądła pobudzają hormony i wzmagają popęd płciowy. W ciągu dwóch lat hodowania pszczół na dachu brooklyńskiego budynku Martin doznał wielu ukąszeń, ale nigdy nie zaobserwował, by wpłynęło to w jakikolwiek sposób na jego hormony; z drugiej strony, ukłucia zdawały się ożywiać wspomnienia, do których nie bardzo chciał wracać.
Martin, który pod oczami miał ciemne doły niebędące skutkiem niewyspania, podważył pierwszą ramkę i delikatnie wyjął ją na zewnątrz, by przyjrzeć się jej uważnie w południowym słońcu. Setki robotnic, bzycząc w popłochu, przywarły do plastrów miodu, którego zasoby były uszczuplone, ale wciąż wystarczające, by wyżywić całą rodzinę. Oskrobał plaster i sprawdził, czy nie ma na nim śladów zgnilca. Nie znajdując żadnych, ostrożnie wsunął ramkę z powrotem do ula, po czym cofnął się, ściągnął hełm i pacnął żartobliwie kilka pszczół, które leciały w ślad za nim, szukając zemsty.
- Nie dzisiaj, przyjaciele - rzekł z cichym śmiechem, chroniąc się w budynku, i zatrzasnął za sobą drzwi na dach.
Na dole, w pokoju na zapleczu dawnej sali bilardowej, która teraz służyła za mieszkanie, zdjął kombinezon i rzuciwszy go na niezaścielone łóżko polowe, nalał sobie czystej whiskey. Wybrał jednego ganaesh bidi z cienkiej puszki wypełnionej indyjskimi papierosami. Zapalając go i zaciągając się dymem z zawiniętego w liście eukaliptusa tytoniu, usadowił się na obrotowym krześle z pękniętym wyplatanym oparciem, które drapało go w plecy; dostał je za bezcen na wyprzedaży rzeczy używanych na Crown Heights w dniu, w którym wynajął dawną salę bilardową i przykleił nieruchome oko, symbol agencji Alana Pinkertona, na drzwiach od ulicy nad napisem „Martin Odum - prywatny detektyw”. Opary bidi, które zapachem przypominały marihuanę, miały na niego taki sam wpływ jak dym na pszczoły: sprawiły, że zachciało mu się jeść. Otworzył puszkę sardynek, nałożył je łyżką na niemyty od kilku dni talerz i zjadł z czerstwym kawałkiem pumpernikla, znalezionym w lodówce, którą (przypomniał sobie) koniecznie trzeba było rozmrozić. Resztką pumpernikla wytarł talerz do czysta, odwrócił go do góry dnem i użył jako spodka. Był to nawyk, którego Dante Pippen nabrał na dziewiczych, pełnych fantastycznych form skalnych, plemiennych obszarach Pakistanu w pobliżu przełęczy Chajber; garstka Amerykanów prowadzących tam agentów lub operacje ścierała ryż i tłustą baraninę z talerza, o ile mieli coś, co przypominało talerze, po czym odwracała je drugą stroną i jadła z nich owoce w tych rzadkich przypadkach, gdy natrafiali na coś podobnego do owoców. Wspomnienie szczegółu z przeszłości, choćby banalnego, dało Martinowi posmak zadowolenia. Kilkoma zręcznymi ruchami ostrego niczym brzytwa noża obrał mandarynkę na odwróconym dnie talerza.
- To zabawne, jak pewne rzeczy, które robimy, robimy dobrze za pierwszym razem - wyznał doktor Treffler podczas jednej z ich pierwszych sesji.
- Na przykład? - zapytała głosem tak bezbarwnym, że zdradzał całkowity brak zainteresowania odpowiedzią.
- Na przykład obieranie mandarynki. Na przykład przycinanie lontu do plastycznego materiału wybuchowego na długość wystarczającą, by dać sobie czas na wydostanie się poza zasięg rażenia. Na przykład przekazywanie przesyłki łącznikowi na jednym z zatłoczonych bejruckich suków.
- Jakiego pseudonimu używałeś w Bejrucie?
- Dante Pippen.
- Czy to nie ten - doktor Treffler przerzuciła stronę w swoim notesie z luźnymi kartkami - który miał uczyć historii w kolegium? Ten, który napisał książkę o wojnie secesyjnej, wydrukowaną własnym sumptem, gdy nie mógł znaleźć wydawcy skłonnego podjąć się publikacji?
- Nie, myślisz o Lincolnie Dittmannie, przez dwa „t” i dwa „n”. Pippen był irlandzkim dynamitardem z Castletownbere, który zaczął jako instruktor od materiałów wybuchowych na „farmie”. Później, udając dynamitarda z IRA, przeniknął do sycylijskiej rodziny mafijnej, talibskich mułłów w Peszawarze oraz oddziału Hezbollahu w libańskiej dolinie Bekaa. Właśnie ta ostatnia misja doprowadziła do jego demaskacji.
Doktor Treffler skinęła głową, dopisując jakąś uwagę na kartce.
- Trudno mi śledzić twoje różne wcielenia.
- Mnie również. Właśnie dlatego tu jestem.
Uniosła wzrok znad notesu.
- Czy na pewno zidentyfikowałeś wszystkie swoje biografie operacyjne?
- Zidentyfikowałem te, które pamiętam.
- Czy masz wrażenie, że możesz wypierać jakieś ze świadomości?
- Nie wiem. Zgodnie z twoją teorią istnieje możliwość, że wypieram przynajmniej jedną z nich.
...
entlik