Lepecki Mieczyslaw Po bezdrozach Brazylii A5.doc

(1915 KB) Pobierz
Po bezdrożach Brazylii




Mieczysław Lepecki

Po bezdrożach Brazylii

 

Wydanie polskie 1960

 

Mieczysław Bohdan Lepecki - polski publicysta, podróżnik, pisarz i wojskowy.

W czasie I wojny światowej służył w Legionach Polskich.

W okresie międzywojennych pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych, jednak często wyjeżdżał do Ameryki Południowej (m.in. do Paragwaju, Peru i Brazylii).

Był adiutantem Józefa Piłsudskiego.

 

Spis treści:

Zamiast wstępu.              3

I. Opuszczam Europę.              18

II. Pierwsze kroki w Brazylii.              42

III. Co tu robić, z czego żyć?              68

IV. Brazylia wypowiada wojnę Niemcom.              84

V. Uśmiech losu.              97

VI. Rzućcie okiem na stan Minas Gerais.              107

VII. Garimpo w Cristais.              131

VIII. Wyprawa do Bahii po ametysty.              160

IX. Przygoda nad Rio Doce.              219

X. Podróż do Gór Map-Map-Crac.              237

XI. Koniec wojny i koniec dyktatury.              290

XII. Kasyno gry.              304

XIII. Rekonesans w sprawie złota.              313

XIV. Murzyn połknął diament.              338

XXV. Makumba.              360

Zakończenie.              376


Zamiast wstępu.

Od wybuchu wojny w dniu 1 września 1939 roku aż do przybycia w październiku do Jugosławii prowadziłem notatki. W Belgradzie przejrzałem je i po głębokim namyśle spaliłem. Nie odpowiadała mi rola krytyka teraz, skoro nie byłem nim przedtem.

W Belgradzie żyłem jak we śnie. Wciąż jeszcze nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Straciłem energię i chęć do życia. Gdyby nie nadzieja, że będę przyjęty do wojska we Francji, załamałbym się z pewnością.

W grudniu skierowano mnie do Paryża do koszar Bessiers. Było to dawne centrum rekruckie Legii Cudzoziemskiej. Nie wydał mi się ten wybór miejsca dla formowanych polskich oddziałów szczęśliwy. Był to kompleks kilkunastu brzydkich gmachów, ogrodzony murem, z posterunkami przy bramach. Oficerowie mieszkali, jeśli mieli za co, na mieście, w pensjonatach, ale całe dnie spędzali w koszarach, gdzie musieli wysłuchiwać różnych żałosnych wykładów.

Zaraz po przybyciu do Paryża znalazłem się na jednym takim „wykładzie”. „Profesorem” był ku mojemu niepomiernemu zdumieniu niedawny osobisty doradca marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza w sprawach radzieckich. To był naprawdę jeleni skok, jakiego ten oficer dokonał.

Z niesmakiem patrzałem, jak mnóstwo ludzi, znanych mi doskonale jako notorycznych zwolenników międzywojennych stosunków, teraz krytykowało je zawzięcie, aby tylko zyskać możność przyczepienia się do jakiegoś urzędu czy funkcji w wojsku. Nawet nie kryli się wiele ze swoją nieszczerością i wyśmiewali się z dygnitarzy nowego rządu. Naokoło kłębiły się intrygi, konspiracje, potwarze, podejrzenia. Już po paru tygodniach miałem tego wszystkiego powyżej uszu. Wtedy to właśnie formowano jakiś polski pułk w Syrii. Bardzo mi się chciało tam dostać. Poszedłem do redaktora Stanisława Strońskiego, który był wówczas ministrem, i poprosiłem, aby mi w tym pomógł. Obiecał interweniować później. Poszedłem do generała Kazimierza Sosnkowskiego, ale ten zawiadomił mnie przez adiutanta, żebym zgłosił się za kilka miesięcy. Pomyślałem o mniejszych rybach i poszedłem do Hotelu Regina. Mieściły się tam urzędy wojskowe[1], zatłoczone różną zbieraniną. W hallu były takie tłumy, że popatrzyłem na to zbiegowisko chwilę, machnąłem ręką i wyszedłem. Niech będzie, co będzie!

Obserwowałem Paryż i nie mogłem wyjść z podziwu. Gdyby nie zasłony z czarnego papieru w oknach, nigdy by nie można było przypuścić, że to stolica kraju znajdującego się w wojnie z groźnym nieprzyjacielem. Żadnego ruchu wojsk, żadnego zapału, żadnego podniecenia nie można było dostrzec nawet z lupą w ręku. Pełne sklepy, pełne restauracje i pełne kabarety. Francuzi byli wściekli na Polaków i Anglików, najmniej - na Niemców. Wszystkiemu byli winni cudzoziemcy.

Pewnego dnia po wykładzie zamknięto drzwi wejściowe w koszarach na klucz i po kolei odbierano oficerom paszporty polskie, widocznie z obawy, aby nie wyjechali za granicę. Ja miałem dwa, więc bez oporu oddałem jeden. Dzięki tej przezorności uniknąłem po upadku Francji obozu hiszpańskiego w Mirandzie. Wkrótce potem wyczytano moje nazwisko z listy przeznaczonych do powstającej właśnie jednostki szkoleniowej w Vichy.

Dostałem pieniądze na umundurowanie, za które sprawiłem sobie kurtkę i spodnie nowego kroju, wymyślonego już na emigracji w Reginie. Płaszcz przywiozłem jeszcze z Polski. Szabel nowych nie kazano kupować, rewolwery mieliśmy dostać później.

Około 20 marca przyjechałem do Vichy i zameldowałem się w komendzie. Było tam już dwustu oficerów różnych stopni. Rozlokowano nas w paru hotelach, które teraz stały puste. Mnie przypadł w udziale Hôtel du Centre, położony naprzeciwko źródła znanej w całym świecie wody mineralnej Hôpital. Płaciłem w nim za pokój z utrzymaniem trzydzieści pięć franków dziennie, co przy gaży majora, wynoszącej tysiąc siedemset Franków miesięcznie, nie było dużo. Gorzej wiodło się oficerom młodszym, którzy mieli oczywiście gaże niższe, a w hotelu musieli płacić to samo.

Po tygodniu został uformowany batalion oficerski, w którym otrzymałem funkcję adiutanta. Jednym z szeregowców był major Marian Zyndram-Kościałkowski, dawny premier i wojewoda.

Szkolenie w Vichy było godne pożałowania. Nasz dowódca, pułkownik Zakrzewski, niezły ułan, tyle wiedział o nowoczesnej broni i nowoczesnej wojnie, co kot napłakał. Pokazywano nam stary karabin maszynowy, działa z pierwszej wojny światowej i wkuwano regulamin piechoty, naprędce wydrukowany w Paryżu według niewiele wartego wzoru francuskiego. Oficerowie widząc, że takie szkolenie to strata czasu, wykręcali się od zajęć i spędzali czas w kafejkach przy aperitiwach i koniaku. Wkrótce też pozawierali znajomości z dziewczynami i pomimo trudności językowych dochodzili jakoś z nimi do porozumienia.

W maju zaczęły napływać złe wiadomości. Hitler okupował Danię, zbombardował Rotterdam i w pięć dni zajął Holandię. Również w Belgii odnosił sukcesy. Wkrótce sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej. Front na północy runął. Anglicy, utraciwszy cały kosztowny sprzęt wojenny, umknęli na swoje wyspy, a Linia Maginota chwiała się na całej swej długości.

Tymczasem nasz obóz „trwał” i nic nie robił. Pięciuset oficerów wałęsało się po ulicach i wysiadywało w kawiarniach. Płk Zakrzewski nie znajdował innych słów, jak tylko: „Unikać paniki, Francuzi wiedzą, co robią”. Powiedziałem mu, że nic nie wiedzą, że biorą w dupę gorzej niż my rok temu. Bardzo się na mnie oburzył, ale już nie groził mi aresztem, jakby to zrobił z pewnością jeszcze przed kilku tygodniami. Jego pomocnicy, złożeni z samych wiernych Sikorskiemu oficerów, pogardliwie dotychczas traktujący kolegów, zaczęli czuć się nieswojo. ,,A może jednak Sikorski też... nie geniusz?”

Z formującego się od paru dni batalionu oficerskiego, wyznaczono niespodziewanie stu kolegów na kurs broni przeciwpancernej w Granville w Normandii. Znalazłem się w tej grupie.

Do oznaczonego miejsca przyjechaliśmy pociągiem dnia 14 czerwca. Naczelnik stacji wyrzucił nas zaraz z wagonów, gdyż potrzebny mu był zestaw do ewakuacji urzędów. Dość bezładnie pomaszerowaliśmy do wskazanych nam przez przechodniów koszar, a ja z majorem L. poszliśmy do komendy miasta. Niestety, komenda już nie urzędowała; powiedziano nam tylko, że w koszarach są oficerowie i czołgi bez załóg. W zarządzie miejskim, który jednak urzędował, zapewniono nas, że zaraz dostarczą nam sto sienników, siano i prowiant.

Pokrzepieni nieco, poszliśmy do koszar, gdzie wokoło ogromnego placu stało parę budynków, a pośrodku widniało ze dwadzieścia małych tankietek. Z trudem odszukaliśmy dwu oficerów francuskich, którzy nam powiedzieli, że wszystkie władze wojskowe z Granville zostały już ewakuowane i że oni udają się do St. Malo. Co do nas, to nie mogą nam nic powiedzieć, ponieważ nie są do niczego upoważnieni. „Gdy chcecie - dodali - to weźcie tankietki, jeżeli umiecie się z nimi obchodzić”. Niestety, nie umieliśmy. Jeden z kolegów wlazł nawet do wieży, zamknął klapę, ale potem ani rusz nie potrafił się z tej pułapki wydostać. Z trudem udało nam się wynaleźć sposób na otwarcie i uwolnić niefortunnego eksploratora.

W Granville dowiedzieliśmy się, że Paryż został oddany bez walki. Porządnie zmęczeni, poszliśmy spać do pustych budynków koszarowych, gdzie magistrat przysłał, jak obiecał, sienniki, siano i prowiant. W nocy był nalot niemiecki, ale bomb nie rzucano, tylko ostrzelano miasteczko z karabinów maszynowych.

Wstałem bardzo rano i udałem się do jakiegoś domu, z którego dochodził głos radia. Spiker mówił, że Niemcy postępują na południe i zajmują bez oporu dalsze części kraju. Stało się jasne, że do wydostania się z Normandii pozostaje tylko droga morska. Poszedłem tedy do portu, gdzie - o dziwo! - dostrzegłem niewielki angielski okręt transportowy; kapitan zabierał właśnie resztki porozpraszanych swoich rodaków.

Do portu w tym czasie poczęło nadchodzić coraz więcej naszych oficerów, aż wreszcie około dziewiątej rano staliśmy tam już wszyscy, po czym wysłaliśmy delegatów do angielskiego dowódcy, aby nas z tej dziury zabrał. Kapitan oświadczył, że może nas jedynie przewieźć przez zatokę do St. Malo w Bretanii. „Tam - powiedział - na pewno spotkacie jakieś polskie oddziały”.

Poinformował nas także, że polska brygada wycofana z Norwegii ląduje właśnie w Bretanii, gdzieś w okolicach St. Nazaire. Oczywiście, nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko skorzystać z połowicznej pomocy Anglika. Od Francuzów dowiedzieliśmy się, że polska kompania piechoty, która stacjonowała w Granville, udała się przed dwoma dniami również do Bretanii ale - jak przystało tej broni - na piechotę. Później dowiedziałem się, że stoczyła walkę z Niemcami i szczęśliwie przedarła się na południe.

Na okręcie poczuliśmy się trochę bezpieczniej. Dobrze wtedy narzekaliśmy na dowódcę w Vichy, który puścił nas w drogę bez broni, nawet bez rewolwerów. Tylko niektórzy mieli szable.

Z Granville do St. Mało nie jest daleko. Po paru godzinach podróży z zadartymi głowami i wybałuszonymi oczami w niebo - co chwila bowiem spodziewaliśmy się nalotu - dotarliśmy na drugi brzeg. Podobnie jak w Granville z pociągu, tak tutaj z okrętu kazano się nam natychmiast wynosić. Na brzegu czekały już oddziały angielskie, które weszły na nasze miejsce, aby w parę godzin później odjechać do Anglii. Mieliśmy nie lada ochotę zabrać się ze sprzymierzeńcami, ale kapitan oświadczył krótko, że wolno mu zabierać tylko Anglików, i nie chciał więcej z nami rozmawiać. Jak niepyszni udaliśmy się na dworzec kolejowy, gdzie dano nam pociąg i skąd rozpoczęliśmy przepychanie się na południe, podobnie jak przed paru dniami przepychaliśmy się na północ.

Przed wieczorem przybyliśmy do Rennes. Tutaj sytuacja nie przedstawiała się jeszcze tak beznadziejnie jak w Normandii. Funkcjonowała polska komenda dworca, w której urzędował mój znajomy z Boliwii, porucznik Klasse. Oczywiście, zdumiałem się niemało zobaczywszy go we Francji, gdyż nie wiedziałem, że jeszcze w 1939 roku opuścił Amerykę Południową i zgłosił się w Paryżu do służby w wojsku. Najpierw oczywiście zapytałem go, gdzie się koncentrują nasi. Klasse machnął rozpaczliwie ręką. „W Coëtquidanie - powiedział - nie ma już nikogo. Cały obóz ma być wysłany do Anglii.” Potwierdził, że Brygada Podhalańska ląduje w okolicach St. Nazaire. Dowiedzieliśmy się również, że rząd opuścił Angers i nikt nie wie, gdzie się znajduje. „Pewnie pojedzie lub już pojechał do Anglii” - rzekł Klasse.

Ponieważ nie mieliśmy żadnych rozkazów oprócz ogólnych wytycznych, aby posuwać się na południe i nie poddawać się, postanowiliśmy jechać dalej.

Pociąg posuwał się powoli, na wszystkich stacyjkach zatrzymywał się długo. Wszędzie staraliśmy się dowiedzieć czegoś o sytuacji na froncie. Wiadomości były przygnębiające. Front właściwie już nie istniał. Niemcy zajęli Normandię i stacjonowali w Granville, zajęli również St. Mało i lada moment mieli wkroczyć do Rennes. Każda taka wiadomość uderzała nas jak kijem po łbie. Ze zdumieniem patrzyliśmy na apatycznych i bezczynnych Francuzów, którzy ten najazd nieprzyjacielski przyjmowali bez zbytniego przejęcia, jak dopust Boży. Nikt nie rozpaczał, nie załamywał rąk, wszędzie były otwarte sklepy, kina, kursowały tramwaje i autobusy, ludzie szli do biur i wracali z nich. Przed południem wszystkie kawiarnie i bary były normalnie przepełnione mężczyznami i kobietami pijącymi swoje ulubione aperitiwy. Wojna toczyła się jakby poza narodem. Na nas patrzano niechętnie, niekiedy sarknięto: „To przez nich, tych brudnych cudzoziemców, Francja cierpi!”

W pewnej chwili zorientowaliśmy się, że kolejarze francuscy coś kręcą. Stało się dla nas jasne, że jeżeli tak dalej będziemy wolno jechali, to dojedziemy w najlepszym razie do niemieckiej niewoli. Major Mieczysław Fularski, ja i kilkunastu kolegów - postanowiliśmy przeto pociąg porzucić, doradzając to samo wszystkim innym. Większość jednak poddała się już apatii, nie chciała się nigdzie ruszyć z pociągu. „Co będzie, to będzie” - mówili. My jednakże wysiedliśmy w jakimś, już nie pamiętam jakim, miasteczku i postanowiliśmy udać się do St. Nazaire i tam poszukać Brygady Podhalańskiej. Miasteczko było dość parszywe, ale na jego obszernym rynku stało kilka autobusów, które - jak gdyby nigdy nic - miały odchodzić w różne strony kraju, i to zarówno tam, gdzie już znajdowali się Niemcy, jak i w inne. Wsiedliśmy do takiego, który udawał się w pobliże St. Nazaire. Jeszcze przed wieczorem znaleźliśmy się w jakiejś nadmorskiej mieścinie, gdzie spadła na nas nieprzyjemna wiadomość: Brygada Podhalańska, nie zdoławszy się jeszcze całkowicie wyładować, dostała rozkaz ponownego zaokrętowania i udania się do Anglii. W Bretanii nie było więc ani Brygady Podhalańskiej, ani też żadnych innych polskich oddziałów. Jedne zostały wysłane do Anglii, inne, które nie zdążyły na czas się zaokrętować, udały się „na południe”. Zrobiliśmy naradę i postanowiliśmy nazajutrz o świcie udać się w kierunku Bordeaux.

Tymczasem rozłożyliśmy się biwakiem. Spaliśmy przy drodze na brzegu morskim. Nie była to noc przyjemna. Co my z sobą, u diabła, zrobimy? Nikomu nie przychodziła tylko jedna myśl do głowy: poddać się. Poprzewracawszy się w trawie na wszystkie boki, rozpaliliśmy już o świcie ognie i naradzaliśmy się, gdy nagle - sen to czy jawa? - zobaczyliśmy niedaleko stojący na kotwicy angielski statek. Znowu nadzieja wstąpiła nam w serca. A nuż wezmą? Tymczasem usłyszeliśmy motory nadchodzących samochodów i po chwili ujrzeliśmy kilka ciężarówek z angielskimi żołnierzami. Żołnierze wyładowali się, od okrętu odbiły łodzie i rozpoczęło się zaokrętowanie. Udaliśmy się do angielskiego dowódcy, prosząc, aby nas również zabrał. Elegancki, świeżo wygolony oficer, z trzcinką pod pachą, wykrztusił okropną francuszczyzną: „Niestety, panowie, nie mogę tego zrobić. Mam wyraźne rozkazy”. Nie wiedzieliśmy, jakie to były wyraźne rozkazy, ale w każdym razie takie, które oddawały nas Niemcom na pastwę.

Anglik po załadowaniu swoich żołnierzy kazał oblać ciężarówki benzyną i podpalić. Z trudem tylko udało się nam namówić go, aby dał nam jedną z nich. Anglik zastanawiał się dłuższą chwilę, po czym wypisał karteluszek, który mu podpisałem. W karteluszku było pokwitowanie na odbiór ciężarówki i zobowiązanie do jej spalenia w wypadku, gdyby mogła wpaść w ręce niemieckie. Podpisałbym wówczas wszystko za samochód, który dawał nam gwarancję posuwania się z taką samą szybkością, z jaką Niemcy zajmowali Francję. Bez tego przypadkowego spotkania angielskiego oddziału los nasz byłby przypieczętowany jeszcze dzisiaj.

Do Nantes przybyliśmy przed południem. Przez chwilę łudziliśmy się, że może Francuzi będą się opierać na Loarze. Ale gdzie tam! W Nantes był taki sam bałagan i bezhołowie jak wszędzie. Polskiej komendy placu już nie było, ewakuowała się dwa dni temu. Nie zastaliśmy też nikogo z rodaków, więc nikt nas nie mógł poinformować, co należy robić, dokąd się skierować. Z Francuzami nie chciało się nam gadać. Właściwie to oni myśleli już tylko o tym, jak to się będzie wszystko pod Hitlerem układało. My, wiedząc, jak sobie Niemcy poczynają w Polsce, patrzyliśmy na nich z politowaniem. „Dadzą wam bobu, dadzą” - myśleliśmy.

Na obiad zatrzymaliśmy się w Rochfort. Tu już zauważyliśmy nie tylko bałagan, ale i popłoch. Co jakiś czas rozchodziła się pogłoska, że niemieckie .motocykle widziano pod miastem. Zaczynały trzaskać żaluzje w sklepach, ludzie uciekali do domów i kawiarń. Widząc ten stan rzeczy, uznaliśmy za wskazane wyruszyć bez zwłoki dalej.

Nad drogami krążyły niemieckie samoloty, nie niepokojone przez nikogo, ale i one też nie ostrzeliwały dróg. Spokojnie więc jechaliśmy i jeszcze przed wieczorem 17 czerwca znaleźliśmy się w Royan nad brzegiem Girondy. Udaliśmy się zaraz do przystani, aby załadować się na wielki ferry-boat, krążący stale między obu brzegami. Zastaliśmy tam ewakuujący się oddział marynarzy francuskich. Zdumiał mnie panujący wśród nich ład, od którego w tych dniach już we Francji odwykłem. Okazało się, że była to marynarska szkoła oficerska, zdecydowana nie poddawać się i udająca się do Afryki. Zapytaliśmy, na co czekają, czy nie lepiej przeprawić się zaraz, ale zapytany podchorąży pokręcił głową: „O nie, dzisiaj się nie da, już po piątej, ferry-boat pracuje tylko do piątej”. Nie był pijany.

Kręciliśmy się wieczorem po porcie i zagadywaliśmy różnych ludzi, co myślą o sytuacji. Wszyscy myśleli źle. Powiedziano nam także, że prezydent Władysław Raczkiewicz z generałem Władysławem Sikorskim i z całym swoim rządem opuścił wczoraj z tego właśnie miejsca Francję i udał się do Anglii. Ich okręt stał tu dobrych parę godzin na redzie.

Tej nocy zapodział się gdzieś nasz samochód ciężarowy. Porucznik, który go prowadził, uległ, zdaje się, panice i pojechał szukać mostu.

Następnego dnia o piątej rano, jakby na świecie panował głęboki spokój, zjawiła się obsługa ferry-boatu i nie spiesząc się rozpoczęła przygotowania do odjazdu. Francuska Szkoła Marynarska załadowała się wraz ze swoimi skromnymi bagażami pierwsza, my zaraz po niej, ale bez bagażów, bo nikt nic z sobą nie miał.

Na drugiej stronie Girondy wysiedliśmy na pustym molo i zaczęliśmy się zastanawiać, co robić. Ciężarówki już nie mieliśmy, do widniejącego z daleka miasteczka było parę kilometrów, więc na razie uradziliśmy zostać, tym bardziej że opodal na morzu, a raczej w ujściu rzeki, stał angielski torpedowiec.

Pogoda była piękna, słońce świeciło i grzało. Naokoło panowały spokój i cisza, wprost wierzyć się nie chciało, że na świecie ludzie mordują się, niszczą miasta, wygładzają całe kraje. Przymknąłem oczy i marzyłem, a właściwie zastanawiałem się nad tym całym bezsensem, w jaki świat został wtrącony. Nagle uczułem, jak ziemia, na której spoczywałem, drgnęła niezrozumiale. Nim zdążyłem coś pomyśleć, uszy moje targnął huk, dochodzący od strony morza. Zerwałem się na równe nogi, a za mną inni. „Co to?! Co to?!” Pytania były retoryczne. Nikt nie potrzebował na nie odpowiadać. Sami zrozumieliśmy, o co chodzi. W niedalekiej od nas odległości jeden z poławiaczy min spuszczał łodzie ratunkowe, a jego sylwetka zaczęła nabierać nienormalnego ustawienia w stosunku do powierzchni wody. W kilka minut później poławiacza już nie było i tylko łodzie wyładowane marynarzami zdążały do mola. Niemcy zaminowali już przed pewnym czasem ujście Girondy, blokując dojazd statków do Bordeaux. Kilka holenderskich poławiaczy min wyławiało je i właśnie jeden z nich wyleciał przy tej pracy w powietrze.

Na angielskim torpedowcu rozpoczął się ruch. Po paru chwilach okręt przybliżył się do mola i przycumował.

Trzeba było jeszcze raz spróbować rozmowy z Anglikami. A może teraz nas zabiorą? Podeszliśmy do trapu czekając momentu, gdy ukaże się kapitan. Ale i on odmówił nam pomocy.

Po tej trzeciej bezskutecznej próbie opuszczenia Francji na angielskim okręcie zaczęliśmy nabierać do tych oryginalnych sprzymierzeńców niechęci, wyrażanej za pomocą paru dość popularnych słów: „A to skurwysyny!”

Powlekliśmy się w upale w stronę miasteczka. Zjedliśmy obiad i namówiliśmy jednego Francuza, aby nas odwiózł samochodem do Biarritz albo przynajmniej do Bordeaux. Francuz był przyzwoitym człowiekiem i wcale nie dla chciwości, gdyż za przysługę zażądał tylko zwrotu kosztu benzyny, zgodził się odwieźć nas tak daleko, jak sytuacja pozwoli.

Dnia 19 czerwca przed wieczorem przybyliśmy do Bordeaux i zatrzymaliśmy się przy dworcu kolejowym. Spotkałem tam jednego z kolegów, który przeglądał już od ośmiu godzin każdy przejeżdżający pociąg, wypatrując w nim swej zaginionej młodej i pięknej żony. Jak to żona - znalazła się.

W mieście panował straszliwy bałagan. Spłynęli tu z całego kraju różni cudzoziemcy, którzy nie mieli ochoty dać się ogarnąć przez wojska Hitlera. Uciekinierzy holenderscy i belgijscy byli bodaj najliczniejsi; Polacy jednak najwięcej rzucali się w oczy swymi mundurami i głośnym wykrzykiwaniem.

Widząc tę anarchię i brak najmniejszego przejawu chęci, aby ją opanować, zdecydowaliśmy z Fularskim udać się do Hiszpanii, a może i do Portugalii. Straciliśmy zaufanie do Anglików, do Francuzów już dawno nie mieliśmy, a liczyć na jakąś konsolidację polskich rozbitków - i gdzie? - było chimerą.

Pojechaliśmy dalej. W jakiejś podmiejskiej miejscowości letniskowej, znanej naszemu Francuzowi-szoferowi, postanowiliśmy coś przekąsić.

Zatrzymaliśmy się przed pierwszym z brzegu pensjonatem. Był to porządny, otoczony ogrodem zakład wypoczynkowy. W sali jadalnej siedziało mnóstwo ludzi, kobiet i mężczyzn. Sami Francuzi. Pili wino, grali w karty, flirtowali. Patrzałem na nich nie wierząc własnym oczom. Czyżby nic ich nie obchodziło, że tracili właśnie niepodległość? Jedyny problem, który wydawał się ich zaprzątać, to zagadnienie, czy armia zostanie natychmiast po klęsce zdemobilizowana i czy przypadkiem Anglia lub jakaś Polska nie wplącze Francji w dalszą wojnę. Na nasze mundury spoglądali nieprzyjaźnie. Usłyszałem, jak jedna ładna panienka ze ślicznym, na pół gołym biustem, powiedziała: „Mogliby sobie sami umierać za swój Gdańsk”. Zwróciłem się wtedy do Fularskiego: „Ty mówisz lepiej po francusku ode mnie, więc powiedz tej małpie, że jak Niemcy tu przyjdą, to z takich jak ona porobią kurwy”. Ale Fularski nie chciał. Wcale by się tą groźbą - powiedział - nie przejęła.”

Zjedliśmy kolację i ruszyliśmy niezwłocznie w dalszą drogę. Dobrze zmęczeni przepychaniem się przez zatłoczone szosy, dojechaliśmy o świcie do Bajonny, małego miasteczka w pobliżu Biarritz i hiszpańskiej granicy. Francuz powiedział, że musi już wracać. Wypiliśmy z nim trzy butelki wina i serdecznie go pożegnali.

Bajonna była szczelnie zatłoczona Polakami. Z trudem udało nam się uzyskać kąt w jakimś pokoju hotelowym, natomiast poszukiwanie jedzenia nie dało żadnego rezultatu; musieliśmy zadowolić się resztkami nabytymi w Royan. Staraliśmy się odnaleźć jakiś polski ośrodek dyspozycyjny. Na próżno. Każdy myślał tylko o sobie, karmiąc się nadzieją, że Anglicy przyślą okręty i zabiorą wszystkich do Anglii. Ja jednak straciłem już zupełnie zaufanie do aliantów i postanowiłem starać się o hiszpańską wizę przejazdową i portugalską pobytową. „Stamtąd - przekonywałem sam siebie - łatwiej będzie dostać się do Londynu aniżeli z objętej wciąż jeszcze wojną Francji.”

Nie była to jednak sprawa łatwa te wizy. Przekonałem się o tym, gdy przed konsulatem portugalskim zobaczyłem tłum złożony co najmniej z tysiąca osób. Nie miałem jednak żadnego wyboru. Trzeba było albo pozostać w zajmowanej przez Hitlera Francji, albo też wymknąć się z tej sieci i dotrzeć do jakiegoś kraju, na razie przynajmniej wolnego od Niemców.

Portugalia nie była tak bezwzględnie biurokratyczna jak Stany Zjednoczone czy Kanada, konsul wydawał sporo wiz, kierując się jednak jakimś dla nikogo niezrozumiałym kryterium. Jedni dostawali, inni nie. Mnie poszło stosunkowo gładko dzięki znajomości języka portugalskiego. Urzędnika odbierającego paszporty aż zatkało. Nie był przyzwyczajony do tego, aby cudzoziemcy znali jego język ojczysty.

Do Bajonny wciąż napływały coraz to nowe gromady polskich uchodźców. Szczególnie przykry widok sprawiały setki samotnych bądź z dziećmi kobiet. Były to żony i rodziny wojskowych z frontu, które nic nie wiedziały o swoich ojcach, mężach, braciach. Zapłakane, strwożone i bezradne, zalegały ulice, place i ogrody. Kręcili się pomiędzy nimi nieliczni nasi wojskowi i francuscy dezerterzy. Brał je, kto chciał. Za pokój w hotelu, za kolację, za nadzieję opieki.[2]

Bajonna była zapchana nie tylko ludźmi, ale i samochodami. Wielu porzucało je bądź z braku benzyny, bądź zdobywszy jakoś miejsce na okręcie. Nic dziwnego, że w tej sytuacji udało się nam, to znaczy Fularskiemu i mnie, nabyć za pięć tysięcy franków, czyli właściwie otrzymać w prezencie, niemiecką Olimpię. Pojechaliśmy tedy niezwłocznie przez Biarritz do St. Jean de Luz, gdzie przenocowaliśmy i następnego dnia przybyliśmy do hiszpańsko-francuskiej granicy w Henday. Tutaj chcieliśmy Francję opuścić i udać się do Lizbony, skąd, sądziliśmy, z łatwością przedostaniemy się do Londynu. Dzień 23 czerwca przypadał jednak na niedzielę, przeto komora celna była zamknięta. Wprawdzie Francja upadała, Paryż zajmował najeźdźca, ale, mój Boże, cóż to ma wspólnego z niedzielnym odpoczynkiem!...

Na punkcie przepustowym zgromadziło się już około tysiąca samochodów i tłumy ludzi pieszych. Celnicy jednakże nikogo nie puszczali, a Francuzów wprost zawracali, jeżeli nie mieli legalnie wystawionego paszportu na wyjazd za granicę.

Podobnie jak w Royan przy ferry-boat, tak i tutaj postanowiliśmy przespać się sub jove. W poniedziałek, dnia 24 czerwca, a więc w dniu podpisania rozejmu przez Petaina, celnicy francuscy rozpoczęli w godzinach normalnego urzędowania rewidowanie rzeczy wyjeżdżających, przybijanie im na paszportach stempelków i w ogóle celebrowanie tak zwanej odprawy celnej. Fakt, że Niemcy mogą w każdej chwili całą tę ich zabawę przerwać, wcale nie wydawał się ich przejmować.

Nasza kolej wypadła o dwunastej, więc celnicy przerwali swoje czynności i zaczęli się posilać, popijając gęsto winem. O pierwszej po południu kazali nam ustawić samochód na moście i zażądali dokumentów. Gdy nam je zwrócili, jeden z celników zatarłszy ręce powiedział: „A teraz zrobimy rewizyjkę rzeczy”. Ale my byliśmy już dobrze wściekli i Fularski, nie rzekłszy ani słowa, nacisnął pedał i w jednej chwili znaleźliśmy się na hiszpańskiej stronie mostu. Celnik biegł kilkanaście kroków za nami, ale w końcu machnął ręką i zawrócił. W ten sposób pożegnaliśmy francuskich celników i całą tę - jechał ją sęk! - „la douce France”.


I. Opuszczam Europę.

Hiszpanie mało sobie robili z nami ceremonii. Jakiś wąsaty drągal przybił pieczęć, wpisał datę i „Proszę jechać dalej” - powiedział.

Obejrzeliśmy się na most. Właśnie przeciągano w poprzek gruby sznur. Dalsza ewakuacja była wstrzymana.

Tak to w ostatniej niemal chwili udało nam się uniknąć losu wielu kolegów, którzy dostali się do więzień i obozów we Francji i Niemczech. Ci, co przedostali się do Hiszpanii nielegalnie, odpokutowali swoje zaufanie do tego katolickiego kraju wieloletnim pobytem w obozie w Mirandzie.

Fularski prowadził samochód doskonale, toteż bez przygód i gładko wspinaliśmy się krętą szosą po zboczach Pirenejów i około czwartej po południu przybyliśmy do San Sebastian. Odpoczęliśmy w kawiarni, zjedliśmy cośkolwiek dla pokrzepienia, po czym wróciliśmy do auta już po zapadnięciu zmroku. I nagle uderzył nas widok, od którego prawie od roku odwykliśmy: jasno oświetlone ulice, a okna i oszklone drzwi nie zaklejone czarnym papierem. W San Sebastian nie było wojny, została za nami! Teraz dopiero uświadomiliśmy sobie, że niebezpieczeństwo, przynajmniej na razie, minęło.

Pomimo zmęczenia, nie chcieliśmy nocować w San Sebastian, gdyż ceny hoteli w tej znanej na całym świecie miejscowości wypoczynkowej były dla naszych kieszeni zbyt wygórowane. Postanowiliśmy zatrzymać się na noc w jakimś małym mieście i z mapy wybraliśmy Vitorię.

W Hiszpanii wojna domowa skończyła się zaledwie przed półtora rokiem i wszystko było tu jeszcze pod jej znakiem. Mijaliśmy wsie i miasteczka częściowo lub w zupełności popalone, a kościoły w gruzach.

Caudillo i generalissimus Francisco Franco był już od dwóch lat dyktatorem i rządził twardą ręką. Zniósł ustrój republikański i przywrócił monarchię. Wprawdzie nie ukoronował się na króla, ale i Bourbonów nie przywołał z wygnania. Jego władza była nieograniczona.

Politycznie tkwiła Hiszpania w obozie sprzyjającym hitlerowskim Niemcom i faszystowskim Włochom, ale asekurowała się ostrożnie w Stanach Zjednoczonych i Anglii.

W Vitorii wskazano nam hotel, który miał nie nadwerężyć naszych kieszeni. Zobaczywszy wielkie patio z fontanną, otoczone obdrapanymi murami, posępną kolumnadą z gotyckimi łukami i szerokie, marmurowe, poszczerbione schody prowadzące na piętro, zapytałem, zresztą bez złośliwości:

- No, ten gmach to chyba dość stary?

Właściciel - Hiszpan o demonicznych oczach - odparł z zażenowaniem:

- Tak, ma już prawie tysiąc lat.

Budynek hotelu był w rzeczywistości wspaniałym ongiś pałacem, przebudowanym raz w XVI i raz w XVIII wieku. Odniosłem wrażenie, że jednak później, to znaczy przez dobre dwieście lat, nie dotknęła go już ani razu ręka mularza czy malarza.

Vitoria leży w kraju Basków. W odległym stąd o czterdzieści osiem kilometrów mieście Bilbao urzędował jeszcze niedawno jego własny rząd. Teraz rządu już nie było, a ostatnie resztki narodowych urządzeń, wprowadzonych przez republikę po strąceniu Alfonsa XIII z tronu, Franco wymiatał właśnie pośpiesznie. W Vitorii nie zauważyłem już żadnych śladów niedawnej autonomii, a nawet język tubylczy brzmiał na ulicach jakoś cicho i bojaźliwie...

Po opuszczeniu Vitorii zatrzymaliśmy się na obiad w małej, zapadłej mieścinie, w Mirandzie. Nabrała ona później smutnej sławy, ale wówczas nikomu nawet na myśl nie przychodziło, aby miała tu powstać katownia dla przemykających się przez Hiszpanię ochotników do walki z niemieckim faszyzmem. Obok niej na małym wzniesieniu sterczały ruiny jakiegoś starego zamczyska, w wyschłej fosie pasły się kozy, a z dala połyskiwała w słońcu rzeka Ebro.

Po przejechaniu Ebro znaleźliśmy się w dawnej Castilla la Vieja. Kraj tam górzysty. Wysokie, mało urodzajne płaskowyże nadają się głównie do hodowli owiec, których stada spotykaliśmy na każdym kroku. Chłodne wiatry, brak lasów oraz na pół pustynny krajobraz przypominały mi nieco północną Patagonię.

Następny etap przypadł nam w mieście Burgos. Wojna poczyniła w nim duże spustoszenia. W niektórych dzielnicach trudno było rozróżnić, gdzie kończą się zwaliska z ostatniej wojny, a gdzie zaczynają się naturalne ruiny prastarych kościołów, opactw, klasztorów i pałaców. Nie starczyłoby paru lat, aby wszystkie zabytki Burgos obejrzeć i opisać. Nie dla przyjemności jednak zwiedzania przybyłem do tego miasta. Zjadłem obiad, pogapiłem się chwilę na wspaniały klasztor Huelgas z XII wieku i ruszyliśmy dalej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin