Nocny recepcjonista A5.doc

(2624 KB) Pobierz
Nocny recepcjonista




John Le Carré

Nocny recepcjonista

 

 

Z języka angielskiego przełożył Paweł Korombel

Tytuł oryginału: The Night Manager

Wydanie oryginalne 1993

Wydanie polskie 2016

 

W mrożącej krew w żyłach opowieści o skorumpowanej agencji wywiadu, transakcjach wartych miliardy dolarów i prawdzie o brutalnym biznesie handlu bronią John le Carré tworzy klaustrofobiczny świat, w którym nikomu nie wolno ufać.

 

Schyłek zimnej wojny jest początkiem nowej ery szpiegostwa. Z drugiej strony próżnia władzy powstała po rozpadzie Związku Radzieckiego pozwoliła przemytnikom broni i narkotyków zdobyć coraz większe wpływy i bogactwo. Jednym z najbardziej okrutnych przedstawicieli tej grupy jest Richard Onslow Roper, czarujący i bezwzględny Anglik, handlarz bronią, którego brudne interesy są nie do wytropienia.

Jonathan Pine, były żołnierz brytyjskiej armii, pracuje jako nocny recepcjonista w luksusowym hotelu w Zurychu. Pewnego razu próbuje przekazać brytyjskim władzom informacje o międzynarodowym biznesmenie prowadzącym w hotelu podejrzane interesy. Obraca się to przeciwko niemu i ludziom, którzy z nim współpracują. Przy okazji Pine poznaje Ropera i zdaje sobie sprawę, że będzie go nienawidził do końca życia. Wypowiada walkę jednemu z najbardziej niebezpiecznych ludzi na świecie.

Jego misja zabiera go z klifów zachodniej Kornwalii do północnego Quebecu i na Karaiby a nawet do dżungli Panamy, po obaleniu rządów Manuela Noriegi.


1.

W smagany śnieżną zawieją styczniowy wieczór 1991 roku Jonathan Pine, Anglik, kierownik nocnej zmiany hotelu Meister Palace w Zurychu, opuścił swoje biuro i targany uczuciami, jakich dotychczas nigdy nie zaznał, zajął stanowisko w holu, szykując się na przywitanie znamienitego gościa zapowiedzianego na tę późną godzinę. Właśnie rozpoczęła się operacja Pustynna Burza. Wiadomości o bombardowaniach dokonywanych przez siły koalicji, dyskretnie przekazane Jonathanowi w ciągu dnia przez obsługę, wywołały konsternację na giełdzie w Zurychu. Hotelowe rezerwacje - zawsze w styczniu dość skromne - spadły do poziomu krytycznego. Kolejny raz w swojej długiej historii Szwajcaria znalazła się w stanie oblężenia.

Ale Meister Palace był gotów sprostać wyzwaniu. „Nasz Meister”, jak z uczuciem mówili o nim taksówkarze i mieszkańcy Zurychu, zgodnie z tradycją i z usytuowaniem panował samotnie, spozierając ze swego wzgórza na gorączkowe szaleństwo miejskiego życia niczym stateczna edwardiańska ciotka. Im większe zmiany zachodziły w dole, tym bardziej Meister pozostawał sobą, nieugięcie broniąc swoich standardów, bastion cywilizacji i kultury w świecie chylącym się ku upadkowi.

Punkt obserwacyjny Jonathana stanowiła wąska wnęka pomiędzy dwiema eleganckimi witrynami prezentującymi modę damską. „Adele” z Bahnhofstrasse proponowała etolę z soboli prezentowaną na manekinie, którego reszta stroju składała się ze złotego dołu bikini i koralowych kolczyków. „Oferta cenowa u konsjerża”. W Zurychu równie głośno jak w innych miastach zachodniego świata protestuje się przeciwko noszeniu futer, ale Meister Palace nie poświęca tej wrzawie krzty uwagi. Druga witryna - „Cesara”, też z Banhofstrasse - wychodziła naprzeciw gustom Arabów, prezentując suto wyszywane szaty, turbany ze sztrasami i wysadzane klejnotami zegarki po sześćdziesiąt tysięcy franków. Oskrzydlony przez te relikwiarze zbytku Jonathan nie odrywał bacznego spojrzenia od drzwi obrotowych.

Krępy, a przy tym nieśmiały, zwykle zapobiegawczo uśmiechał się przepraszająco. Nawet jego angielskość stanowiła dobrze strzeżoną tajemnicę. Był zwinny i w kwiecie wieku. Marynarz uznałby go za kolegę po fachu, sądząc po oszczędnych ruchach, kocim kroku i czujności. Miał kręcone, starannie ostrzyżone włosy i gęste brwi. Bladość jego oczu wydawała się zaskakująca. Można by się spodziewać większej zaczepności, czegoś bardziej mrocznego.

I ta łagodność obejścia w połączeniu z muskulaturą pięściarza tworzyły aurę niepokojącej powagi. Żaden z gości hotelu nie pomyliłby Jonathana z nikim innym; ani z Herr Stripplim, kremowowłosym szefem restauracji, ani z żadnym z wyniosłych młodych Niemców Herr Meistera, którzy przemierzali hol niczym bogowie zdążający ku czekającej ich gdzieś chwale. Jako hotelarz Jonathan był ideałem. Nie zastanawiałeś się, kim byli jego rodzice albo czy jest pasjonatem muzyki; czy ma żonę, dzieci lub też psa. Wpatrywał się w drzwi nieruchomym wzrokiem snajpera. W klapie miał goździk. Jak zawsze na nocnej zmianie.

Opady śniegu nawet jak na tę porę roku były niesamowite. Gęste tumany białych płatków hulały po oświetlonym dziedzińcu niczym grzywacze w sztormie. Boye, postawieni w stan pogotowia na wieść o przyjeździe znakomitości, wyczekująco wpatrywali się w zadymkę.

Roper nie doleci za skarby świata - pomyślał Jonathan. Nawet jeśli samolot dostał pozwolenie na start, nie ma mowy, żeby wylądował w taką pogodę. Herr Kasparowi coś się pomieszało.

Ale Herr Kasparowi, głównemu konsjerżowi, nigdy nic się nie mieszało. Gdy szeptał do interkomu: „Gość w drodze”, tylko niepoprawny optymista mógłby sobie wyobrazić, że samolot gościa przekierowano na inne lotnisko. Poza tym kogo Herr Kaspar oczekiwałby o tej porze, jeśli nie wyjątkowo hojnego klienta? „Swego czasu - mówiła Frau Loring Jonathanowi - Herr Kaspar obiłby za dwa franki, a zabiłby za pięć”. Ale z wiekiem ludzie się zmieniają. Dzisiaj tylko wyjątkowe profity odciągnęłyby Herr Kaspara od wieczornego programu telewizyjnego.

„Niestety, hotel pęka w szwach, panie Roper. - Jonathan kolejny raz ćwiczył desperacką próbę zażegnania nieuniknionego. - Herr Meister jest zrozpaczony. Nowy recepcjonista popełnił niewybaczalny błąd. Jednakże udało się nam zarezerwować dla pana pokoje w Baur au Lac” i tak dalej. Ale te pobożne życzenia były daremne. Dzisiejszej nocy nie było takiego hotelu w Europie, który mógłby się pochwalić pięćdziesiątką gości. Najzamożniejsi na tej planecie nie odrywali się od ziemi. Z jednym wyjątkiem - Richarda Onslowa Ropera, biznesmena z Nassau na Bahamach.

Jonathanowi zesztywniały dłonie, instynktownie rozprostował ręce w łokciach, jakby szykował się do walki. Samochód, mercedes, sądząc po atrapie chłodnicy, wjechał na dziedziniec, wirujące płatki zdławiły światła reflektorów. Jonathan ujrzał, jak Herr Kaspar unosi senatorską głowę, światło odbija się w napomadowanych, kunsztownie ułożonych falach włosów. Lecz samochód zaparkował po drugiej stronie dziedzińca. Taksówka, zwykła miejska taksówka, po prostu nikt. Herr Kaspar pochylił głowę okoloną aureolą akrylowego blasku, analizując kursy zamknięcia. W poczuciu ulgi Jonathan pozwolił sobie na cień uśmiechu, w chwili gdy zrozumiał, o co chodzi z tym blaskiem. Peruka, nieśmiertelna peruka, korona Herr Kaspara warta sto czterdzieści tysięcy franków, duma każdego klasycznego konsjerża w Szwajcarii. „Herr Kaspar - mówiła Frau Loring - perukowy Wilhelm Tell”. To dla tej peruki ośmielił się podnieść bunt przeciw madame Archetti, despotycznej milionerce.

Może aby skupić myśli, które rozbiegły się w różnych kierunkach, a może znajdując w tej opowieści ukryte powiązanie ze swoim kłopotliwym położeniem, Jonathan kolejny raz odtworzył ją w pamięci, używając dokładnie tych samych słów co w pierwotnej relacji Frau Loring, gospodyni, podejmującej go wówczas na poddaszu serowym fondue. Miała siedemdziesiąt pięć lat i pochodziła z Hamburga. Kiedyś była nianią Herr Meistra i - jak głosiła plotka - kochanką jego ojca. Stała się strażniczką legendy o peruce, jej naocznym świadkiem.

„W tamtych czasach madame Archetti była najbogatszą kobietą w Europie, mój mały. - Zabrzmiało to tak, jakby Frau Loring sypiała też z tatą Jonathana. - Każdy hotel chciał ją ściągnąć do siebie. Ona jednak najbardziej lubiła Meistra, dopóki Kaspar się nie przeciwstawił. Potem... hm... przyjeżdżać przyjeżdżała, ale to tylko tak, żeby się pokazać”.

Wedle słów Frau Loring, madame Archetti odziedziczyła fortunę, supermarkety Archettich, i żyła z zysków kwitnącego interesu. A ulubionym jej zajęciem, gdy miała pięćdziesiąt parę lat, było podróżowanie po Europie od jednego wielkiego hotelu do drugiego angielskim sportowym kabrioletem, za którym pędziła furgonetka ze służbą i garderobą. Znała z imienia każdego konsjerża i szefa sali od Four Seasons w Hamburgu, przez Cipriani w Wenecji, do Villa d'Este nad jeziorem Como. Stawiała im horoskopy, zalecała diety i leki ziołowe. I jeśli zaskarbili sobie jej względy, nagradzała ich napiwkami niewyobrażalnej wysokości.

Herr Kaspar tych względów zdobył prawdziwe krocie, opowiadała Frau Loring. Zapewniły mu one dwadzieścia tysięcy franków szwajcarskich przy każdej dorocznej wizycie, nie wspominając o szarlatańskich lekarstwach na włosy, magicznych kamykach pod poduszkę łagodzących rwę kulszową i półkilogramowej dostawie kawioru z bieługi dowożonego na Boże Narodzenie oraz imieniny, który to dar Herr Kaspar dyskretnie zamieniał na gotówkę w wyniku porozumienia ze sławnymi delikatesami w centrum miasta. A wszystko to za wystaranie się o kilka biletów do teatru i zarezerwowanie stolika w paru restauracjach, co naturalnie i tak wynagrodzono mu zwyczajowym udziałem. I za te nabożne oznaki czci, które madame Archetti były potrzebne do odgrywania roli pani podległego królestwa.

Aż do dnia, w którym Herr Kaspar kupił sobie perukę.

Nie kupił jej na łapu-capu, mówiła Frau Loring. Najpierw idąc za radą pewnego nafciarza, gościa Meistra, zainwestował w ziemię w Teksasie. Inwestycja okazała się zyskowna. Dopiero wtedy uznał, że podobnie jak jego dobrodziejka osiągnął w życiu etap, na którym ma prawo trochę powstrzymać upływ czasu. Po kilku miesiącach przymiarek i rozterek rzecz była gotowa - peruka cud, symulacja doskonała. Wypróbował ją w trakcie swoich corocznych wakacji w Mykenach i rankiem w pewien wrześniowy poniedziałek stanął za swoim kontuarem opalony i o piętnaście lat młodszy, pod warunkiem że nie patrzyło się na niego z góry.

Nikt tego nie zrobił, mówiła Frau Loring. A jeśli zrobił, to słowem o tym nie wspomniał. Prawdę mówiąc, zadziwiające było to, że nikt ani razu nie napomknął o peruce. Ani Frau Loring, ani André, który w tamtych czasach zasiadał przy fortepianie, ani Brandt, poprzednik maître Berriego w sali restauracyjnej, ani Herr Meister senior, który czujnie śledził wszelkie nieprawidłowości wyglądu u personelu. Cały hotel milcząco postanowił cieszyć się odmłodnieniem Herr Kaspara. Sama Frau Loring poszła na całość i włożyła letnią sukienkę ze śmiałym dekoltem oraz pończochy ze szwem. I sprawy biegły tym szczęśliwym torem aż do wieczora, kiedy to madame Archetti zjawiła się na tradycyjny miesięczny pobyt i jak zwykle jej hotelowa rodzina ustawiła się rządkiem w holu na powitanie: Frau Loring, maître Brandt, André i Herr Meister senior, gotowy poprowadzić ją osobiście do apartamentu z widokiem.

A za kontuarem Herr Kaspar w peruce.

Na początku - mówiła Frau Loring - madame Archetti nie raczyła zauważyć zmiany w powierzchowności swojego faworyta. Mijając go, uśmiechnęła się, lecz był to uśmiech księżniczki na pierwszym balu - skierowany do wszystkich i niewyróżniający nikogo. Podstawiła oba policzki do pocałunku Herr Meistrowi, maître Brandtowi - jeden. Uśmiechnęła się do Frau Loring. Ostrożnie objęła wątłe ramiona pianisty André, który szepnął: „Madame...”. Dopiero wtedy podeszła do Herr Kaspara.

- Co my tu mamy na głowie, Kasparze?

- Włosy, proszę pani.

- Czyje włosy, Kasparze?

- Moje własne - odparł z godnością Herr Kaspar.

- Zdejmij to - rozkazała madame Archetti. - Albo już nigdy nie dostaniesz ode mnie ani grosza.

- Nie mogę ich zdjąć, proszę pani. Moje włosy są częścią mojej osobowości. Jej integralnym elementem.

- To je zdezintegruj. Nie teraz, to zbyt skomplikowane, ale na jutro rano. Inaczej figa z makiem. Na co masz bilety?

- Na Otella, proszę pani.

- Obejrzę cię jutro rano. Kto gra główną rolę?

- Leiser, proszę pani. To nasz najświetniejszy Maur.

- Zobaczymy.

Następnego dnia o ósmej rano, punktualnie co do minuty, Herr Kaspar stawił się do pracy, skrzyżowane klucze lśniły jak wojskowe ordery w klapach jego marynarki. A na głowie triumfalnie pysznił się symbol insurekcji. Przez cały ranek w holu panowała niepewna cisza. Goście hotelowi, jak sławny kaczor fryburski - mówiła Frau Loring - byli świadomi nadchodzącego wybuchu, choć nie znali jego przyczyny. W południe, o zwykłej porze, madame Archetti wyłoniła się z apartamentu i zeszła po schodach, wspierając się na ramieniu swojego ówczesnego amanta, obiecującego młodego fryzjera z Grazu.

- Gdzież to się podział dzisiaj Herr Kaspar? - rzuciła mniej więcej w kierunku Herr Kaspara.

- Na stanowisku, zawsze do usług, proszę pani - odparł Herr Kaspar głosem, który obecnym w pobliżu zawsze będzie przypominał bicie dzwonów wolności. - Ma bilety na Maura.

- Nie widzę żadnego Herr Kaspara - poinformowała madame Archetti osoby towarzyszące. - Widzę włosy. Przekażcie mu, proszę, że będzie nam go brakowało.

„To był jego dźwięk trąb apokalipsy - lubiła dodawać na koniec Frau Loring. - Od chwili gdy ta kobieta weszła do naszego hotelu, los Herr Kaspara był przesądzony”.

A dzisiaj zabrzmią moje trąby - pomyślał Jonathan, czekając na przyjazd najgorszego człowieka na świecie.

 

 

Jonathan martwił się o swoje ręce, nieskazitelne jak zawsze od czasów wyrywkowych kontroli paznokci w szkole wojskowej. Początkowo trzymał je przy zdobnych szwach spodni, z lekko ugiętymi palcami, jak wpojono mu na placu apelowym. Ale teraz nieświadomie połączył je za plecami, miętosząc chusteczkę do nosa, gdyż doskwierała mu bolesna świadomość, że dłonie intensywnie mu się pocą.

Pomimo zatroskania oblókł twarz w uśmiech i zerknął do lustra, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wdzięczny Uśmiech Powitalny wyszlifował podczas wielu lat pracy w zawodzie; uśmiech życzliwy, aczkolwiek roztropnie powściągliwy, gdyż doświadczenie nauczyło Jonathana, że goście, szczególnie bardzo zamożni goście, bywają rozdrażnieni po uciążliwej podróży i ostatnią rzeczą, której im potrzeba do szczęścia, jest nocny recepcjonista szczerzący do nich zęby jak szympans.

Upewnił się, że uśmiech wciąż jest na swoim miejscu. Że nie zaszkodziły mu mdłości, które odczuwał. Krawat, zawiązany w pomysłowy węzeł, na pewno doceniany przez co znamienitszych gości, sygnalizował miłą swobodę. Włosy, chociaż nieporównywalne z włosami Herr Kaspara, za to jego własne, jak zwykle były idealnie przygładzone.

To jakiś inny Roper - powtarzał sobie w duchu. Kompletne nieporozumienie, absolutnie. To nie ma z nią żadnego związku. Jest ich dwóch, obaj są biznesmenami, obaj mieszkają w Nassau.

Ale Jonathan miotał się tak już od siedemnastej trzydzieści, gdy przejmując zmianę, niedbałym gestem sięgnął po listę nocnych przyjazdów przeznaczoną dla Herr Strippliego i wypisane wielkimi literami nazwisko Roper na wydruku poraziło mu oczy.

Roper R.O., szesnaście osób, lot z Aten prywatnym odrzutowcem, oczekiwani o 21.30. A po tym histeryczna adnotacja Herr Strippliego: „WIP!”. Jonathan otworzył na ekranie plik z informacjami: Roper R.O., następnie literki OBG z wewnętrznego kodu, gdzie BG oznaczało ochroniarza, od bodyguard, a O pochodziło od official, którym to terminem oznaczano ochroniarza dysponującego pozwoleniem władz Federacji Szwajcarskiej na noszenie broni palnej. Roper, OBG, adres firmowy: Ironbrand Land, Ore & Precious Metals Company, Przedsiębiorstwo Kopalin i Metali Szlachetnych, Nassau, adres domowy - numer skrytki pocztowej w Nassau, kredyt - poświadczony przez Czyjś Tam Bank w Zurychu. Więc iluż mogło być na świecie Roperów z inicjałem R. i firmami o nazwie Ironbrand? Ile jeszcze zbiegów okoliczności Bóg kryje w rękawie?

- Kim, na litość boską, jest prywatnie R.O. Roper? - spytał po niemiecku Jonathan Herr Strippliego, udając, że zajmuje się innymi sprawami.

- Jest Brytyjczykiem, jak ty.

Strippli miał irytujący zwyczaj odpowiadania po angielsku, choć władał nim gorzej niż Jonathan niemieckim.

- Prawdę mówiąc, zupełnie nie jak ja. Mieszka w Nassau, handluje metalami szlachetnymi, ma konto w Szwajcarii, gdzież tu podobieństwo? - Po wielu miesiącach wspólnego przebywania w tych samych czterech ścianach ich kłótnie nabrały cech małżeńskiej małostkowości.

- Pan Roper jest naprawdę ważnym gościem - odparł powoli śpiewnym głosem Strippli, zapinając przy tym pas skórzanego płaszcza. Szykował się do wyjścia. - W grupie gości prywatnych zajmuje piątą pozycję pod względem wydatków, najwyższą spośród Anglików. Przy ostatniej wizycie wraz z osobami towarzyszącymi generował średnio dwadzieścia jeden tysięcy siedemset franków szwajcarskich przychodu dziennie. Plus napiwki!

Jonathan usłyszał jeszcze terkot motorynki, którą Herr Strippli, nie bacząc na śnieg, odjechał do matki. Siedział przez chwilę przy biurku, kryjąc głowę w drobnych dłoniach, jak ktoś czekający na bombardowanie. Spokojnie - powiedział sobie. Roper się nie spieszy, ty też nie musisz.

Wyprostował się więc i ze spokojnym wyrazem twarzy kogoś, kto nie traci cierpliwości, zajął się pocztą. Wytwórca tekstyliów ze Stuttgartu zgłaszał zastrzeżenia co do rachunku za przyjęcie bożonarodzeniowe. Jonathan udzielił cierpkiej odpowiedzi i przekazał ją do podpisu Herr Meistrowi. Firma PR z Nigerii pytała o zaplecze konferencyjne. Jonathan odpisał, że niestety, brak wolnych miejsc.

Piękna i okazała młoda Francuzka o imieniu Sybille, która gościła w hotelu wraz z matką, kolejny raz narzekała, że Jonathan źle ją potraktował. „Zabierasz mnie na łódkę. Chodzimy po górach. Wspaniale się bawimy. Czy jesteś tak bardzo angielski, że nie możemy być czymś więcej niż przyjaciółmi? Gdy na mnie patrzysz, widzę cień na Twej twarzy, jestem Ci wstrętna”.

Stwierdził, że musi się poruszać. Udał się na obchód prac budowlanych prowadzonych w północnym skrzydle, gdzie Herr Meister urządzał grill room ze starego drewna limbowego pozyskanego z konstrukcji dachowej rozbieranego zabytku w centrum miasta. Nikt nie wiedział, po co Herr Meistrowi grill room, nikt nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ten zaczął go urządzać. Ponumerowane panele leżały pod ścianą skutą do gołej cegły. Jonathan wciągnął w płuca ich piżmowy zapach i przypomniały mu się włosy Sophie w tę noc, gdy weszła do jego biura w hotelu Queen Nefertiti w Kairze, pachnąca wanilią.

Trudno za to winić prace budowlane Herr Meistra. Od siedemnastej trzydzieści, od chwili gdy ujrzał nazwisko Ropera, Jonathan podążał do Kairu.

Zerkał na nią, ale nigdy jej nie zagadnął: leniwa czarnowłosa piękność około czterdziestki o wąskich biodrach, elegancka i nieprzystępna. Przyciągała jego uwagę, gdy przechadzała się po butikach Nefertiti albo gdy muskularny szofer otwierał jej drzwi bordowego rolls-royce'a. Gdy przechodziła przez hol, szofer występował również w roli ochroniarza, stawał za nią z dłońmi skrzyżowanymi na podbrzuszu. Gdy popijała menthe frappé w restauracji Le Pavillon, podsuwając wysoko na czoło okulary przeciwsłoneczne, z francuską gazetą trzymaną w wyciągniętej ręce, szofer popijał napój gazowany przy stoliku obok. Personel zwracał się do niej „madame Sophie”, a madame Sophie należała do Freddiego Hamida, Freddie zaś był beniaminkiem w trójce szpetnych braci Hamid, do których należała spora część Kairu, w tym hotel Queen Nefertiti. Najsłynniejszym postępkiem dwudziestopięcioletniego Freddiego było przepuszczenie w bakarata pięciuset tysięcy dolarów w dziesięć minut.

- Pan się nazywa Pine - powiedziała z francuskim akcentem, przysiadając na brzegu fotela po drugiej stronie jego biurka. Odchyliła głowę do tyłu. Spojrzała z ukosa. - Kwiat Anglii[1].

Była trzecia nad ranem. Madame Sophie miała na sobie jedwabny kostium, na szyi amulet z topazem. Może być podcięta - zdecydował. Zachować ostrożność.

- Hm, dziękuję - odparł uprzejmie. - Dawno nikt tak do mnie nie mówił. Czym mogę pani służyć?

Ale gdy dyskretnie wciągnął mocniej powietrze w nozdrza, poczuł tylko zapach jej włosów. Kryły jakąś tajemnicę, bo miały czarny połysk, a niosły zapach blond - ciepłą woń wanilii.

- A ja jestem madame Sophie z penthouse'u numer trzy - kontynuowała takim tonem, jakby chciała się tego nauczyć na pamięć. - Często pana widuję, panie Pine. Bardzo często. Ma pan nieruchome spojrzenie.

Stare pierścionki na palcach. Zmatowiałe diamenty osadzone w starym złocie.

- I ja panią widuję - odrzekł jak zawsze z uśmiechem.

- Poza tym żegluje pan. - Zabrzmiało to jak oskarżenie o jakąś zabawną dewiację. „Poza tym” było tajemnicą, której nie wyjaśniła. - Mój opiekun zabrał mnie w niedzielę do kairskiego jachtklubu. Gdy piliśmy koktajle, przepłynęła pańska łódka. Freddie pana poznał i pomachał ręką, ale był pan zbyt zajęty żeglowaniem, by zawracać sobie nami głowę.

- Sądzę raczej, że baliśmy się uderzyć w molo - odparł Jonathan, przypominając sobie rozwydrzoną bandę bogatych Egipcjan żłopiących szampana na tarasie klubu.

- To była śliczna niebieska łódka z angielską banderą. Należy do pana? Wyglądała królewsko.

- Och, na Boga, nie! To własność pierwszego sekretarza.

- Ma pan wielu sekretarzy?

- Nie, to drugi w hierarchii pracownik ambasady.

- Wyglądał tak młodo. Obaj wyglądaliście młodo. Byłam pod wrażeniem. Nie wiem czemu, wyobrażałam sobie, że ludzie, którzy pracują nocą, mają niezdrowy wygląd. Kiedy pan chodzi do łóżka?

- To był mój wolny weekend - odparł szybko Jonathan. Na tym wczesnym etapie znajomości nie chciał omawiać szczegółów życia osobistego.

- Zawsze żegluje pan podczas wolnych weekendów?

- Jeśli ktoś mnie zaprosi.

- A jakie zajęcie ma pan do wyboru?

- Trochę gram w tenisa. Trochę biegam. Rozważam nieśmiertelność mojej duszy.

- A jest nieśmiertelna?

- Mam nadzieję.

- Wierzy pan w to?

- Kiedy jestem szczęśliwy.

- A kiedy jest pan nieszczęśliwy, wątpi pan. Nic dziwnego, że Bóg jest tak kapryśny. Czemu On miałby okazywać stałość, gdy my jesteśmy tak wiarołomni?

Patrzyła groźnie na swoje złote sandałki, jakby one również zachowywały się niegrzecznie. Jonathanowi przyszło do głowy, że jednak jest trzeźwa, tylko inaczej odczuwała świat, nadawała na innych falach. A może skosztowała narkotyków Freddiego? Krążyły plotki, że Hamidowie handlują libańskim olejkiem haszyszowym.

- Jeździ pan konno? - spytała.

- Niestety, nie.

- Freddie ma konie.

- Tak, słyszałem.

- Araby. Wspaniałe araby. Ludzie, którzy hodują konie krwi arabskiej, to światowa elita, wie pan o tym?

- Słyszałem takie opinie.

Zamyśliła się na chwilę. Jonathan wykorzystał ten moment:

- Czym mógłbym pani służyć, madame Sophie?

- A ten sekretarz, ten pan...

- Ogilvey.

- Pan Jakiś Tam Ogilvey?

- Po prostu pan Ogilvey.

- To pański przyjaciel?

- Przyjaciel od żagli.

- Chodziliście razem do szkoły?

- Nie, ja nie chodziłem do takiej szkoły.

- Ale jesteście z tej samej klasy społecznej, czy jak się to tam nazywa? Może nie hodujecie koni krwi arabskiej, ale obaj jesteście... no, mój Boże, jak się to mówi...? Obaj jesteście dżentelmenami.

- Pan Ogilvey i ja znamy się z żagli - odparł z jak najbardziej wymijającym uśmiechem.

- Freddie też ma jacht. Burdel pod żaglami. Czy nie tak ludzie na to mówią?

- Na pewno nie.

- Na pewno tak!

Zrobiła kolejną pauzę. Wyciągnęła przed siebie odzianą w jedwab rękę i przyglądała się spodniej stronie bransoletek na nadgarstku.

- Panie Pine, proszę o filiżankę kawy. Egipskiej. A potem poproszę pana o przysługę.

Mahmud, kelner z nocnej zmiany, przyniósł miedziany tygielek i z pełnym ceremoniałem napełnił dwie filiżanki. Jonathan przypomniał sobie, że przed Freddiem Sophie należała do bogatego Ormianina, a poprzednio do Greka z Aleksandrii, który prowadził szemrane interesy nad Nilem. Freddie nie dawał jej spokoju, zasypywał bukietami orchidei w najbardziej niemożliwych porach, spał w swoim ferrari przed jej apa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin