Slaughter Karin_Miasto glin (2014).rtf

(9364 KB) Pobierz
Slaughter Karin_Miasto glin (2014)



Billie, która wszystko zaczęła...

(To byłoby okropnie...)



PROLOG

 

 

Listopad 1974 roku

 

Nad Peachtree Street wschodziło słce. Promienie wdzierały się do centrum miasta i niczym brzytwa rozcinały zasłonę ciemności skrywająwigi, które tylko czekały, żeby ruszyć do pracy i wznosić drapacze chmur, hotele i centra kongresowe. Parki skryły się pod pajęczyną mrozu. Ulicami snuła się mgła. Drzewa powoli rozprostowywały swoje kości. Listopadowe światło budziło do życia wilgotne, odrażające cielsko śpiącego miasta.

ychać było jedynie odgłosy kroków. Ciężkie uderzenia policyjnych butów Jimmyego Lawsona odbijały się echem od okolicznych budynków. Z mężczyzny lał się pot, a nadwerężone lewe kolano w każdej chwili mogło odmówić posłuszeństwa. Bolało go dosłownie wszystko. Czuł każdy mięsień napięty niczym struna. Zaciskałby tak mocno, jakby chciał je zetrzeć w pył. Serce waliło mu jak młotem. Kiedy mijał Pryor Street, zbudowany z czarnego granitu Equitable Building rzucał na ulicę kwadratowy cień. Ile skrzyżowań udało mu się już pokonać? Ile jeszcze zostało?

Jimmy nió Dona Wesleya. Przewiesił go przez ramię jak worek z mą. Tak zwany chwyt strażacki, trudniejszy niż może się wydawać. Bolał go bark i niemal czuł, jak kręgi napierają na kość ogonową. Od przyciskania nóg Dona do klatki piersiowej drża mu ręka. Don być może już nie ż. W każdym razie się nie ruszał. Jimmy biegł przez dzielnicę Edgewood szybciej, niż zwykł biegać z pił po boisku, i czuł tylko, jak głowa Dona uderza o jego plecy. Nie wiedział, czy to, co spływało mu po nogach i wlewało się do butów, to jego własny pot czy krew kolegi.

Don nie miał szans, żeby się z tego wylizać. Nie po czymś takim.

Wszystko stało się nagle. Jimmy zobaczył, jak zza muru z pustaków wysuwa sięka z pistoletem. U wylotu lufy sterczał ostry ząbek celownika. To był Raven MP25. Sześciostrzałowy półautomat z wyjmowanym magazynkiem i zamkiem swobodnym. Po prostu zwykła tania spluwa. W niebezpiecznych dzielnicach można kupić coś takiego za dwadzieścia pięć dolarów.

Tyle włnie kosztowało życie Dona. Dwadzieścia pięć dolców.

Kiedy Jimmy przebiegał obok First Atlanta Bank, zachwiał się i lewym kolanem prawie dotknął asfaltu. Przed upadkiem uchroniły go tylko adrenalina i strach. W jego głowie co chwilę wybuchały kolorowe fajerwerki wspomnień: rękaw czerwonej koszuli marszczący się wokół żółtozłotego zegarka, dł w czarnej rękawiczce ściskająca rękojeść z imitacji masy perłowej. W blasku wschodzącego słca czarny metal wydawał się jaśnieć niebieskawym światłem. Choć to teoretycznie niemożliwe, broń jakby się żarzyła.

I wtedy palec nacisnął spust.

Jimmy wiedział, jak działa ten model, i zorientował się, że pistolet jest odbezpieczony, a magazynek załadowany. Po zwolnieniu spustu sprężyna poruszyła iglicę. Iglica uderzyła w spłonkę. Spłonka zainicjowała wybuch. Pocisk wyleciał z komory, a łuska wyskoczyła przez okno wyrzutowe.

owa Dona eksplodowała.

Jimmy nie musiał sobie tego przypominać. Obraz odcisnął się na jego rogówce i wystarczyło tylko mrugnąć, żeby powrócił. Przez moment Jimmy wpatrywał się w Dona, a potem na chwilę przenió wzrok na pistolet. Nagle część twarzy kumpla całkowicie się zmieniła. Wyglądała teraz jak zgniły owoc.

Klik, klik.

Pistolet się zaciął. Gdyby nie to, Jimmy nie biegłby ulicą, lecz leż obok Dona z twarzą na chodniku, a wokół nich walałyby się zużyte prezerwatywy, niedopałki i brudne igły.

Gilmer Street. Courtland. Piedmont. Jeszcze tylko trzy przecznice. Kolano powinno wytrzymać.

Wcześniej nikt nigdy do Jimmyego nie strzelał. To było jak wybuch supernowej nagle miliony punkcików rozjaśniły ciemną uliczkę. Zaczęło mu dzwonić w uszach, a oczy zapiekły od unoszącego się w powietrzu kordytu. Jednocześnie poczuł krople ciepłej wody, ale niestety wiedział, że to, co znalazło się na jego klatce piersiowej, szyi i twarzy, to wcale nie woda, lecz krew, kości i kawałki ciała. Poczuł dziwny smak w ustach i coś twardego między zębami. Krew Dona Wesleya. Jego kość. Jimmyemu zrobiło się ciemno przed oczami.

Kiedy był dzieckiem, matka kazała mu zabierać siostrę na basen. Maggie była wtedy naprawdę malutka. Jej wystające z kostiumu kąpielowego blade i chude kończyny kojarzyły mu się z odnóżami modliszki. Podczas zabawy w wodzie pokazywał jej złączone dłonie i wił, że złapał robaka. Co prawda była dziewczynką, ale uwielbiała patrzeć na robaki. Podpływała do niego, a on zaciskał mocno ręce i strumień wody opryskiwał jej twarz. Darła się wtedy wniebogłosy, czasami nawet płakała. Mimo to za każdym razem, gdy szli na basen, robił tak samo. Wmawiał sobie, że nie ma w tym nic złego, ponieważ to siostra dawała się w kółko nabierać na ten sam dowcip. To nie on był okrutny, tylko ona głupia.

Gdzie teraz jest? Miał nadzieję, że leży w łóżku i smacznie śpi. Jego siostra wykonywała ten sam co on niebezpieczny zawód. Niewykluczone więc, że pewnego dnia będzie taszczył przez miasto jej bezwładne ciało, z trudem biorąc zakręty, niemal szorując kolanami po asfalcie i słysząc trzaskanie zerwanych więzadeł.

Zobaczył przed sobą podświetlony znak: czerwony krzyż na białym tle.

Szpital Gradyego.

Zbierało mu się na płacz. Miał ochotę poł się na ziemi. Ciało Dona wydawało się coraz cięższe. Pokonanie ostatnich dwudziestu metrów było najtrudniejszym zadaniem w jego życiu.

Pod znakiem stała grupka czarnoskórych mężczyzn. Mieli na sobie ubrania w jaskrawych kolorach, głównie fiolety i zielenie. Obcisłe spodnie rozszerzały się poniżej kolan i opadały na buty z lakierowanej skóry. Gęste bokobrody. Cieniutkie wąsiki. Złote sygnety na palcach. Kilka metrów dalej stały ich cadillaki. To sutenerzy. O tej porze zawsze kręcili się przed wejściem do szpitala. Palili cienkie cygara i obserwowali wschód słca, czekając, aż lekarze doprowadzą ich dziewczyny do porządku jeszcze przed porannym szczytem.

Żaden nie pomó dwóm zbliżającym się do drzwi zakrwawionym policjantom. Tylko się na nich gapili, międląc w palcach tlące się cygaretki.

Jimmy oparł się o szklane drzwi. Ktoś zapomniał je zabezpieczyć i pod wpływem ciężaru nagle się otworzyły. Kolano wygięło się pod dziwnym kątem i Jimmy straciłwnowagę. Wpadł z impetem do poczekalni i zwalił się na podłogę. Ten dziwny manewr wyglądał trochę jak nieudana próba przechwycenia piłki. Biodro Dona wbijało mu się w klatkę piersiową i Jimmy czuł, jak żebra dosłownie zacisnęły mu się na sercu.

Podnióowę. Wpatrywało się w niego przynajmniej pięćdziesiąt par oczu. Nikt się nie odezwał. Gdzieś daleko w części zabiegowej zaczął dzwonić telefon. Dźwięk odbijał się echem w zamkniętym pomieszczeniu.

Szpital Gradyego. Minęło już ponad dziesięć lat od sukcesu Martina Luthera Kinga i ruchu praw obywatelskich, ale tutaj nic się nie zmieniło. Poczekalnia nadal była podzielona na dwie części: biali po jednej stronie, kolorowi po drugiej. Tak jak sutenerzy przed wejściem, również tutaj wszyscy gapili się na Jimmyego. I na Dona Wesleya. I na płyną obok nich rzekę krwi.

Jimmy cały czas leż na Donie. Wyglądało to nieco lubieżnie, jeden gliniarz uwalony na drugim. Jimmy delikatnie poł na twarzy kolegi. Nie na odstrzelonej części, tylko na tej, która ciągle przypominała twarz.

Wszystko w porządku powiedział, chociaż doskonale wiedział, że to nieprawda. Nic nie było w porządku. dzie dobrze.

Don kaszlnął.

W tym momencie Jimmy poczuł skurcz żołądka. Był pewien, że chłopak nie żyje.

Wezwijcie pomoc chciał krzyknąć w kierunku tłumu, ale z jego gardła wydobył się jedynie szept. Brzmiał jak błagająca o ratunek dziewczynka. Niech ktoś wezwie pomoc.

Don jęknął. Próbował coś powiedzieć, ale nie mó. Język zawisł mu między zębami a pogruchotaną kością.

W porządku. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin