Edward P. Jones
Znany świat
Z angielskiego przełożył Witold Kurylak
Tytuł oryginalny: The Known World
Rok pierwszego wydania: 2003
Rok pierwszego wydania polskiego: 2005
Jest rok 1855. Henry Townsend, czarny farmer, szewc, były niewolnik, staje się właścicielem plantacji, jak również grupy niewolników. Wkrótce jednak zapada ciężko na zdrowiu. Gdy umiera, wdowa po nim, Caldonia, pogrąża się w głębokiej depresji, a dobrze funkcjonująca dotąd plantacja zaczyna podupadać: niewolnicy uciekają pod osłoną nocy, a rodziny, które pokochały się, ciemiężone niewolnictwem, zaczynają nawzajem się zdradzać. Poza posiadłością Townsenda życie nie mniej się komplikuje: słabo opłacani biali członkowie patroli przyglądają się bezczynnie handlowi niewolnikami, a wybuchające raz za razem rebelie powodują agresję białych rodzin wobec Murzynów służących im od lat. To, co było dotąd światem znanym, już nim nie jest...
Spis treści:
1. Związek. Ciepło rodzinne. Burzowa pogoda. 5
2. Prezent ślubny. Najpierw obiad, później śniadanie. Modlitwy przed ofiarowaniem. 40
3. Śmierć w rodzinie. Gdzie jest Bóg. Dziesięć tysięcy grzebieni. 72
4. Osobliwości na południc od granicy. Sztuczki ze sznurkiem w przeklętym mieście. Edukacja Henry’ego Cownsenda. 136
5. Wydarzenia w Arlington. Krowa pożycza życie od kota. Znany świat. 189
6. Zastygła krowa i zastygły pies. Chata na niebie. Smak wolności. 228
7. Praca. Mieszańce. Strzały na pożegnanie. 281
8. Imiennicy. Szeherezada. W oczekiwaniu na koniec świata. 311
9. Stany rozkładu. Skromna propozycja. Dlaczego ludzie z Georgii są mądrzejsi. 349
10. Zeznanie przed wysokim sądem. Spragniona ziemia. Czy muły rzeczywiście są mądrzejsze od koni? 402
11. Muł się podnosi. O zwłokach, pocałunkach oraz kluczach. Amerykański poeta mówi o Polsce i śmiertelności. 433
12. Niedziela. Barnum Kinsey Missouri. Odnalezienie utraconego skarbu. 454
Podziekowania. 490
MOJEMU BRATU JOSEPHOWI V JONESOWI
i, jeszcze raz,
PAMIĘCI NASZEJ MATKI JEANETTE S. M. JONES,
która w lepszym świecie mogłaby osiągnąć znacznie więcej
Moja dusza często rozmyślała nad tym,
jak też sobie poradziłem...
Tego wieczoru, kiedy odszedł jego pan, pracował jak zwykle jeszcze długo po tym, gdy pozwolił innym dorosłym, między innymi żonie, zakończyć dzień pracy i odesłał ich, głodnych i zmęczonych, z powrotem do chat. Młodszym, wśród nich swojemu synowi, pozwolił zejść z pola mniej więcej godzinę przed dorosłymi, aby przygotowali spóźnioną kolację i, jeśli czas na to pozwoli, pobawili się przez kilka minut w ostatnich tego dnia promieniach słońca. Kiedy w końcu on sam, Moses, oswobodził się z wysłużonej i zmurszałej uprzęży, jaka łączyła go z najstarszym mułem jego pana, po słońcu pozostało tylko dziesięciocentymetrowe wspomnienie czerwonej pomarańczy, która leżała wcześniej na nieruchomych falach horyzontu między dwiema górami - po lewej i po prawej. Spędził na polu pełne czternaście godzin. Przed zejściem z pola zatrzymał się na chwilę w spowijającej go wieczornej ciszy Muł drżał na całym ciele, pragnąc powrócić do domu i odpocząć. Moses zamknął oczy, schylił się i wziąwszy szczyptę ziemi, włożył ją do ust, nawet się nie zastanawiając nad tym, co robi, jakby to był tylko okruszek chleba z mąki kukurydzianej. Przeżuwał ziemię w ustach, a później, odchyliwszy głowę do tyłu, przełknął ją. Kiedy otworzył oczy, zdążył jeszcze zobaczyć cienki paseczek słońca gasnący w granacie nieba i po chwili zanikający zupełnie. Był jedynym mężczyzną wśród zamieszkujących tę krainę niewolników i wolnych, który jadł ziemię, ale gdy niewolnice, zwłaszcza te w ciąży, jadły ją z jakichś niezrozumiałych powodów - aby pozyskać to coś, czego ich ciałom nie dawały kukurydziane ciastka pieczone w popiele, jabłka czy też słonina - on jadł ją nie tylko dlatego, żeby poznać zalety i niedostatki pola, lecz także dlatego, że jedzenie jej dawało mu poczucie więzi z tą jedyną rzeczą na tym jego małym świecie, która znaczyła prawie tyle, co jego własne życie.
Był lipiec, a smak lipcowej ziemi jeszcze bardziej przypominał słodzony metal niż w czerwcu czy w maju. Z dojrzewających upraw uwalniało się metaliczne życie, które zaczynało wyczerpywać się dopiero w połowie sierpnia, a w porze żniw zupełnie już znikało, ustępując miejsca cierpkiej stęchliźnie, którą kojarzył z nadejściem jesieni i zimy, z końcem związku, jaki się rodził z pierwszym posmakowaniem ziemi jeszcze w marcu, przed pierwszą wiosenną ulewą. Tego wieczoru, kiedy słońce już zaszło, a księżyc się nie pojawiał, objęty miłym uściskiem ciemności podążył na koniec rzędu, trzymając muła za ogon. Na polanie puścił ogon i mijając muła, poszedł w kierunku stajni.
Zwierzę ruszyło za nim, a kiedy Moses już je oporządził przed nocą i wyszedł na zewnątrz, poczuł w powietrzu zapach deszczu. Wdychał powietrze i czuł, jak przepaja go ten zapach. Uśmiechnął się, sądząc, że jest sam. Ukląkł, aby być bliżej ziemi, i oddychał coraz głębiej, chłonąc więcej i więcej. W końcu, gdy woń zaczęła zanikać, podniósł się i po raz trzeci w tym tygodniu odwrócił się tyłem do ścieżki prowadzącej do chat, w których mieszkali jego ludzie, a także do własnej chaty, z jego kobietą i synem. Zona znała go już na tyle, aby nie czekać, że wróci i zje z nimi posiłek. W księżycowe noce widział dym unoszący się nad tym całym światem, jaki tworzyły chaty ustawione wzdłuż wąskiej dróżki - dom, pożywienie, odpoczynek i to wszystko, co w wielu chatach uchodziło za życie rodzinne. Zwrócił głowę lekko w prawo i zdawało mu się, że słyszy bawiące się dzieci, ale kiedy odwrócił ją z powrotem, jeszcze wyraźniej doszedł go głos ostatniego tego dnia ptaka, jego wieczorny świergot w małym lasku leżącym daleko po lewej.
Ruszył prosto przed siebie, na najdalszy kraniec pola kukurydzy, w kierunku skrawka lasu, bezwartościowego od dnia, gdy jego pan kupił go od białego człowieka, który zbankrutował i wrócił do Irlandii.
- Bardzo dobrze mi się tam wiodło - kłamał ten człowiek swoim ziomkom po powrocie do Irlandii, gdy jego umierająca żona pochylała się nad nim. - Ale tęskniłem za wami wszystkimi i za bogactwem mojej ojczyzny.
Jednak ten skrawek lasu, mierzący nieco więcej niż hektar, rodził jakąś miękką, błękitną trawę, której nie tknęłyby żadne zwierzęta, oraz wiele drzew, których nikt nie potrafił rozpoznać. Na chwilę przed ty, jak Moses wszedł do lasu, zaczęło padać i z każdym jego krokiem deszcz wzmagał się coraz bardziej. W głębi lasu strugi deszczu lały się już między drzewami i przez ogromne, letnie liście, a chwilę później Moses zatrzymał się i wyciągnąwszy ręce, zbierał w nie wodę, która omywała mu twarz. Później rozebrał się do naga i położył na ziemi. Deszcz zaczął wlewać mu się do nosa, zwinął więc koszulę i podłożył ją pod głową, a deszcz spływał po jego pochylonej twarzy. Kiedy był już starym człowiekiem i reumatyzm skuł łańcuchem jego ciało, spoglądał w przeszłość i winą za te łańcuchy obarczał takie wieczory, jak ten, oraz noce, kiedy to zatracał się zupełnie i zasypiał, a przychodził do siebie dopiero rankiem, pokryty rosą.
Ziemia nasiąkła wilgocią. Liście zdawały się łagodzić uderzenia ciężkich kropli deszczu, które lekko spadały na jego ciało i twarz, jak delikatne stukanie palcami. Otworzył usta - nieczęsto mógł obcować w ten sposób z deszczem. Przez cały czas miał otwarte oczy i nie odwracając głowy, chłonął tyle, ile tylko potrafił, a potem wyciągnął swój interes i zrobił to. Kiedy już skończył, po kilku zaledwie ruchach, zamknął oczy, odwrócił się na bok i zapadł w drzemkę. Mniej więcej pół godziny później deszcz nagle przestał padać, pogrążając wszystko w ciszy, która go obudziła. Podniósł się na nogi, jak zawsze niechętnie. Całe ciało oblepiały mu błoto, liście i inne śmieci, zaraz bowiem za deszczem do lasu przybył wiatr. Wytarł się spodniami i przypomniał sobie, że kiedy ostatnim razem był tu w deszczu, padało tak długo, że woda spłukała go do czysta. Ogarnęło go wówczas jeszcze większe szczęście, śmiał się i wirował w kółko, w czymś, co, patrząc z boku, można by nazwać tańcem. Nie wiedział, że Alice, kobieta, o której powszechnie sądzono, że postradała zmysły, patrzyła w tym momencie na niego, napotkawszy go po raz pierwszy od sześciu miesięcy włóczenia się nocami. Gdyby nawet wiedział o jej obecności, do głowy by mu nie przyszło, że była na tyle świadoma, aby móc zrozumieć, co tu zaszło, zważywszy, jak mocno, jak opowiadano, kopnął ją muł na plantacji w odległym kraju, którego nazwę jedynie ona pamiętała. W chwilach, gdy była przy zdrowszych zmysłach, co zdarzało się rzadko od czasu, gdy kupił ją pan Mosesa, Alice potrafiła dokładnie opisać tę niedzielę, kiedy to muł kopnął ją w głowę i wygnał z niej cały zdrowy rozsądek. Nikt jej nie wypytywał; jej historia była tak żywa, tak smutna - jeszcze jeden niewolnik pozbawiony wolności, a teraz jej umysł był tak pomieszany, że wędrowała po nocy jak krowa, która zgubiła dzwonek. Nikt nie wiedział zbyt wiele o miejscu, z którego pochodziła, nie wiedziano, że jej poprzedni właściciel panicznie obawiał się mułów i nigdy nie zgodziłby się trzymać tych zwierząt w swoim gospodarstwie, a nawet wygnał ze swojego małego światka wszystkie obrazy i książki o mułach.
Moses wyszedł z lasu i wkroczywszy w jeszcze większe ciemności, ruszył w kierunku chat, nie potrzebując księżyca, który miałby oświetlać mu drogę. Miał trzydzieści pięć lat i przez cały ten czas zawsze był czyimś niewolnikiem, niewolnikiem białego człowieka, później niewolnikiem innego białego człowieka, a teraz, od dziesięciu blisko lat, niewolnikiem-nadzorcą u czarnoskórego pana.
* * *
Caldonia Townsend, żona jego pana, jedynie drzemała przez ostatnie sześć dni i nocy, kiedy jej mąż mozolnie zmierzał ku śmierci. Lekarz białych ludzi odwiedził ich pierwszego dnia rano, ze względu na matkę Caldonii, która wierzyła w magię białych ludzi, ale orzekł jedynie, że pan Mosesa, Henry Townsend, przechodzi zły okres i wkrótce powróci do zdrowia. Dolegliwości białych i czarnych ludzi różniły się, a człowiek, który specjalizował się w chorobach jednych, wcale nie musiał wiedzieć zbyt wiele o tych drugich. Doktor uważał, że Caldonia powinna to rozumieć bez potrzeby mówienia jej o tym. Jeśli jej mąż umierał, to lekarz nic o tym nie wiedział. Wyszedł w czasie największego upału, po otrzymaniu od Caldonii 75 centów - 60 centów za rzucenie okiem na Henry’ego i 15 centów za fatygę i wykorzystanie powozu oraz jednookiego konia.
Henry Townsend - trzydziestojednoletni Murzyn, właściciel trzydziestu trzech niewolników i ponad dwudziestu hektarów ziemi, dzięki czemu zajmował dużo wyższą pozycję w hierarchii społecznej niż wielu innych, zarówno czarnych, jak i białych mieszkańców hrabstwa Manchester w stanie Wirginia - większą część swoich ostatnich dni spędził w łóżku oparty na poduszkach, jedząc wodnistą owsiankę i patrząc przez okno na ziemię, po której, jak ciągle powtarzała jego żona Caldonia, miał znowu chodzić i jeździć konno. Ale Caldonia była młodziutka i pełna naiwnego optymizmu, a w swoim życiu poznała tylko jedną śmierć: śmierć jej ojca, skrytobójczo otrutego przez własną żonę. Czwartego dnia swojej drogi ku śmierci Henry poczuł, że coraz trudniej jest mu siedzieć, i się położył. Tę noc spędził na podtrzymywaniu żony na duchu.
- Nic mnie nie boli - powtarzał to wiele razy tego dnia, w lipcu 1855 roku. - Nic mnie nie boli.
- A powiedziałbyś mi, gdyby bolało? - zapytała Caldonia. Była już prawie trzecia nad ranem, mniej więcej dwie godziny po tym, jak zwolniła na wieczór Lorettę, osobistą pokojówkę, która pojawiła się w jej życiu wkrótce po zawarciu małżeństwa z Henrym.
- Nie mam w zwyczaju nie mówić ci prawdy - odrzekł Henry tego czwartego wieczoru. - Zatem nie mogę zacząć teraz.
W wieku lat dwudziestu i dwudziestu jeden otrzymał pewne wykształcenie, wystarczające do tego, aby móc docenić taką żonę jak Caldonia, kolorowa kobieta, która urodziła się jako wolny człowiek i kształciła się przez całe swoje życie. Małżeństwo zajmowało jedno z ostatnich miejsc na liście rzeczy, jakie planował w życiu zrobić.
- Kochanie, dlaczego nie położysz się spać? - odezwał się Henry. - Czuję, że sen się zbliża i nie musisz czekać, aż tu dotrze.
Znajdował się w pomieszczeniu, które pracujący w domu niewolnicy nazywali „pokojem chorych i powracających do zdrowia”, dokąd przeniósł się pierwszego dnia choroby, aby zapewnić Caldonii nieco spokoju w nocy
- Jest mi tu zupełnie dobrze - powiedział. Noc robiła się chłodniejsza, a on miał na sobie świeżą bieliznę nocną, ponieważ przepocił tę, którą założono mu około godziny dziewiątej.
- Poczytać ci? - zapytała Caldonia, okryta koronkowym szalem, który Henry zobaczył kiedyś w Richmond. Zapłacił białemu chłopcu, aby ten wszedł do sklepu dla białych i kupił mu go, ponieważ do sklepu nie wpuszczano czarnoskórych klientów.
- Coś z Miltona? A może z Biblii?
Siedziała zwinięta w przystawionym do jego łóżka, wielkim fotelu z końskiego włosia. Po obu stronach łóżka stały stoliki nocne, na których starczało miejsca tylko na książkę i kandelabr na trzy świece, grube jak kobieca ręka. Kandelabr po prawej był zgaszony, a w stojącym po lewej paliła się tylko jedna świeca. W palenisku nie było ognia.
- Zmęczył mnie już Milton - powiedział Henry - A Biblia bardziej mi odpowiada za dnia, kiedy jest słońce i mogę podziwiać to wszystko, co dał mi Bóg.
Dwa dni wcześniej powiedział rodzicom, że czuje się już lepiej i żeby pojechali do domu. Rzeczywiście odczuwał niewielką poprawę, ale następnego dnia, kiedy jego rodzice wrócili już do siebie, Henry’emu znowu się pogorszyło. On i jego ojciec już od ponad dziesięciu lat żyli w pewnym oddaleniu od siebie, ale ojciec był na tyle silnym mężczyzną, aby odsunąć swoje rozczarowanie synem, gdy widział, że choruje członek jego rodziny Ojciec odwiedzał Henry’ego na plantacji jedynie wtedy, gdy syn miał problemy, czyli może siedem razy w ciągu tych mniej więcej dziesięciu lat. Gdy przyjeżdżała sama matka Henry’ego, niezależnie od tego, czy czuł się źle, czy dobrze, zatrzymywała się w jego domu, w pokoju dwa piętra poniżej swojego syna i Caldonii. Tego dnia, gdy Henry odesłał ich do domu, rodzice weszli po schodach i ucałowali na pożegnanie jego uśmiechniętą twarz, matka w usta, a ojciec w czoło, jak zawsze od czasu, kiedy Henry był jeszcze chłopcem. Jeśli rodzice przyjeżdżali razem, nigdy nie spali w domu, który zbudował wraz z niewolnikiem Mosesem, woleli zatrzymywać się w pierwszej lepszej nie zamieszkanej chacie wśród niewolniczych zabudowań. Tak też uczynili, gdy przyjechali pochować swoje jedyne dziecko.
- Mam coś zaśpiewać? - zapytała Caldonia i wyciągniętą ręką dotknęła jego dłoni spoczywającej na krawędzi łóżka. - Czy mam śpiewać, aż zbudzą się ptaki?
Była wykształcona przez wyzwoloną czarnoskórą kobietę, która z kolei kształciła się w Waszyngtonie i w Richmond. Ta kobieta, Fern Elston, trzy dni wcześniej wróciła na swoją plantację po odwiedzinach w domu Townsendów, aby tam dalej dorabiać sobie na życie w hrabstwie Manchester, nauczając wyzwolone czarne dzieci, których rodziców było stać na opłacenie nauki. Caldonia powiedziała:
- Sądzisz, że słyszałeś wszystkie moje piosenki, Henry Townsend, ale to nieprawda. Naprawdę nie słyszałeś.
Fern Elston wyszła za mąż za mężczyznę, który podobno miał być rolnikiem, ale celem jego życia był hazard i - jakFern przyznawała sama przed sobą w tych momentach, gdy była w stanie na krótko zapomnieć o swojej miłości i zobaczyć męża takim, jakim był naprawdę - miała wrażenie, że wiedzie on ich długą drogą, która skończy się w przytułku dla ubogich. Fern i jej mąż byli właścicielami dwunastu niewolników. W 1855 roku w hrabstwie Manchester w stanie Wirginia żyły trzydzieści cztery wolne murzyńskie rodziny, składające się z matki, ojca i przynajmniej jednego dziecka, a osiem z tych wolnych rodzin miało niewolników i wszystkie osiem wiedziało, co się dzieje u innych. Po wybuchu wojny secesyjnej liczba czarnoskórych właścicieli niewolników w hrabstwie Manchester spadła do pięciu, wliczając w to jednego niewiarygodnie posępnego człowieka, który, według amerykańskiego spisu ludności z 1860 roku, prawnie posiadał własną żonę i piątkę dzieci oraz trójkę wnuków. Zgodnie ze spisem ludności z 1860 roku w hrabstwie Manchester było 2670 niewolników, ale prowadzący spis bogobojny urzędnik Stanów Zjednoczonych pokłócił się z żoną tego dnia, gdy wysyłał swoje sprawozdanie do Waszyngtonu, i wszystkie jego wyliczenia były obarczone błędem, ponieważ zapomniał przenieść jedynkę. Henry powiedział:
- Nie, kochanie. Lepiej zachowaj śpiewanie na inną okazję. Jedyne, czego naprawdę pragnął, to kochać ją, wstać z łoża boleści i o własnych siłach pójść wraz z żoną do łóżka, w którym byli szczęśliwi przez całe małżeństwo. Kiedy umierał, późnym wieczorem siódmego dnia, Fern Elston towarzyszyła Caldonii przy jego łożu śmierci.
- Zawsze uważałam, że postąpiłaś słusznie, wychodząc za niego - powiedziała Fern w pierwszym odruchu żalu po Henrym, jej dawnym uczniu. Po wojnie secesyjnej Fern powie autorowi polemicznych broszur, białemu imigrantowi z Kanady, że Henry był najbystrzejszym z jej uczniów, kimś, kogo mogłaby uczyć za darmo. Loretta, służąca Caldonii, również była obecna przy śmierci Henry’ego, ale zachowała ciszę. Jedynie po chwili zamknęła oczy swojego pana i przykryła jego twarz kołdrą, prezentem gwiazdkowym od trzech niewolnic, robionym przez nie czternaście dni.
Moses poszedł dróżką między zabudowaniami niewolników w stronę swojej chaty, położonej najbliżej domu, w którym mieszkali jego pan i pani. Obok chaty Mosesa, na wilgotnym pniaku przed własną chatą, siedział Elias i strugał kawałek drewna sosnowego, z którego miał powstać korpus lalki dla jego córeczki. To była pierwsza rzecz, jaką miał jej dać. Na gwoździu obok drzwi wisiała lampa, ale światło było słabe i pracował prawie na ślepo, zgięty na tyle, na ile tylko pozwalało mu jego własne ciało. Ale jego córka i dwóch synów, z których jeden miał dopiero trzynaście miesięcy, byli dla niego wszystkim, i w jakiś niewiadomy sposób nóż właściwie ciął sosnowe drewno, zaczynając coś, z czego miało powstać prawe oko lalki.
Kiedy Moses znalazł się kilka kroków przed Eliasem, odezwał się:
- Rano masz spotkanie z mułem.
- Wiem - odpowiedział Elias. Moses się nie zatrzymał. - Nikomu tu krzywdy nie robię - dodał Elias. - Tylko majstruję przy kawałku drewna.
W tym momencie Moses stanął i powiedział:
- Możesz sobie nawet naprawiać boski tron, nic mnie to nie obchodzi. Powiedziałem, że rano masz się spotkać z tym mułem. Ten muł teraz śpi, może byś więc poszedł w jego ślady.
Elias nic nie odpowiedział i nie poruszył się. Moses rzekł:
- Człowieku, nawet dwie minuty nie minęły, a ty już jakbyś chciał o tym zapomnieć.
Elias był dla Mosesa sporym strapieniem od dnia, w którym Henry Townsend przywiózł go z targu niewolników, jaki odbywał się na wolnym powietrzu dwa razy w roku, na wiosnę i jesienią po żniwach, na wschodnim skraju miasta Manchester. Tego właśnie dnia, gdy Henry kupił Eliasa, biali ludzie rozmawiali o postawieniu stałej budowli przeznaczonej na targ niewolników - tego roku wiosną, gdy odbywał się targ, deszcz padał codziennie, wielu białych przeziębiło się więc, a jedna kobieta zmarła na zapalenie płuc. Ale jesienią Bóg był łaskawszy i każdego dnia pogoda sprzyjała kupowaniu i sprzedawaniu niewolników, i nikt ani słowem nie wspomniał o stawianiu stałej konstrukcji, tak dobry był dach, jaki sam Bóg zapewnił na targ. Moses odezwał się do Eliasa:
- Jeśli nie będziesz tu na mnie czekał, gdy wstanie słońce, nawet massa Henry ci nie pomoże.
Ruszył dalej, do swojej chaty. Moses był pierwszym niewolnikiem kupionym przez Henry’ego Townsenda - 325 dolarów i akt kupna-sprzedaży od białego człowieka, Williama Robbinsa. Minęły ponad dwa tygodnie, zanim Moses zrozumiał, że nikt z niego nie kpi i że naprawdę czarny człowiek, o dwa tony ciemniejszy niż on sam, był właścicielem jego i każdego rzucanego przez niego cienia. W pierwszych tygodniach po sprzedaży, kiedy spał w jednej chacie z Henrym, Moses rozmyślał nad porządkiem tego świata - jakby mało było tego, że żył na świecie, w którym został niewolnikiem białego człowieka, to jeszcze Bóg musiał kręcić tym światem i wirować nim we wszystkie strony, skoro pozwalał czarnoskórym być właścicielami ludzi swojej rasy. Czy w ogóle Bóg jeszcze zajmował się sprawami tego świata?
Elias jedną stopą starł wióry z drugiej i ponownie zabrał się za struganie. Miał problemy z prawą nogą lalki - chciał, żeby była to figurka biegnącej postaci, ale kolano nadal nie chciało się zginać w odpowiedni sposób. Patrząc na efekt jego pracy, ktoś mógłby pomyśleć, że była to tylko stojąca nieruchomo lalka, a tego nie chciał. Martwił się, że jeśli wkrótce kolano się nie zegnie, będzie musiał zaczynać od początku z nowym kawałkiem drewna. Znalezienie odpowiedniego może być trudne. Ale przecież prawa noga jego własnej żony, Celeste, również nie zginała się tak, jak powinna, może więc na dłuższą metę u lalki nie miało to specjalnego znaczenia. Celeste kulała od pierwszego kroku, jaki zrobiła na ziemi.
Moses wszedł do chaty, w której powitały go ciemności i wygasłe palenisko. Na dworze lampa Eliasa chwiała się na wszystkie strony, a potem jeszcze bardziej przygasła. Elias nigdy nie wierzył, że istnieje Bóg kierujący się zdrowym rozsądkiem, w związku z tym nigdy nie kwestionował świata, w którym kolorowi ludzie mogli być właścicielami niewolników, i gdyby nawet w tej chwili, w zupełnych niemal ciemnościach, wyrosły mu skrzydła, tego również by nie zakwestionował. Po prostu dalej robiłby lalkę. W chacie Eliasa spała jego kulawa żona i trójka dzieci, a w palenisku było tyle żaru, żeby wystarczyło na całą noc, która znowu zapowiadała się zimna. Elias zostawił prawą nogę lalki w spokoju i powrócił do głowy, którą uważał już za tak idealną, jak wszystko, co zostało stworzone przez człowieka. Radził sobie dużo lepiej niż w czasach, gdy strugał pierwszy grzebień dla Celeste. Do główki lalki chciał doczepić wąsy kukurydzy, ale potrzebne mu ciemne wąsy miały być gotowe dopiero wczesną jesienią. Musiały więc wystarczyć niedojrzałe.
Moses nie był głodny, nie miał zatem pretensji do żony i chłopca o panujące ciemności. Położył się na sienniku obok żony, Priscilli. Ich syn leżał po jej drugiej stronie, pochrapując z lekka. Priscilla obserwowała męża, który powoli zapadał w sen, a gdy już usnął, wzięła jego dłoń i przyłożywszy ją do swojej twarzy, chłonęła zapach zewnętrznego świata, jaki przyniósł wraz z sobą, i dopiero wtedy sama zaczęła szukać snu.
Tego ostatniego dnia - dnia, w którym zmarł Henry Townsend - Fern Elston przyjechała wcześniej, w amerykanie powożonym przez sześćdziesięciopięcioletniego niewolnika odziedziczonego przez jej męża po ojcu.
Fern i Caldonia spędziły kilka godzin w saloniku, popijając napój przyrządzany przez matkę Caldonii z mleka i miodu. W tym czasie na górze przy Henrym kolejno siedziały kucharka Zeddie i Loretta, służąca Caldonii. Mniej więcej o siódmej wieczorem Caldonia zaproponowała Fern, żeby położyła się spać, ale Fern miała problemy z zaśnięciem i powiedziała Caldonii, że mogą wspólnie posiedzieć przy Henrym. Fern była nauczycielką nie tylko Caldonii, ale również jej brata bliźniaka. W hrabstwie Manchester nie było zbyt wielu dobrze wykształconych wolnych kobiet, z którymi mogłaby spędzać wolny czas, dlatego Fern zaprzyjaźniła się z kobietą, która, będąc jeszcze dziewczynką, w słowach Williama Szekspira znajdowała aż za dużo powodów do chichotania.
Obie kobiety poszły na górę około ósmej i Caldonia powiedziała Loretcie, że jeśli będzie potrzebna, to ją zawoła, na co Loretta skinęła głową, wyszła z pokoju i poszła na dół, do swojego małego pokoiku na końcu korytarza. Pozostała trójka, Fern, Henry i Caldonia, zaczęła rozmawiać o upale w Wirginii i o tym, jak taki upał potrafi człowieka zmęczyć. Henry był raz w Północnej Karolinie i uważał, że skwar w Wirginii jest nieporównywalny. Tego ostatniego wieczoru znowu było dosyć chłodno. Henry nie musiał zmieniać ubrania, które nałożył o szóstej. Przed dziewiątą usnął, ale wkrótce się obudził. Jego żona rozprawiała z Fern o wierszu Thomasa Graya. Wydawało mu się, że wie, o jakim wierszu mówią, ale gdy w końcu zdołał znaleźć słowa, które pozwoliłyby mu przyłączyć się do rozmowy, do pokoju wkroczyła śmierć i zbliżyła się do niego - Henry wchodził po schodach do maleńkiego domku, z każdym krokiem coraz mocniej zdając sobie sprawę z tego, że nie był jego właścicielem, lecz tylko go wynajmował. Był bardzo rozczarowany; słyszał za sobą kroki, a śmierć powiedziała mu, że to nadchodzi Caldonia, aby uświadomić sobie swoje własne rozczarowanie. Ten, kto wynajął mu dom, obiecał tysiąc pokoi, ale gdy Henry przechodził przez pomieszczenia, nie znalazł nawet czterech, a wszystkie były identyczne i wszędzie dotykał głową sufitu.
- Tak nie można - powtarzał sobie Henry, odwracając się, aby podzielić się swoimi myślami z żoną i powiedzieć: „Żono, żono, spójrz, co oni narobili, co narobili”.
A wtedy Bóg powiedział:
- Nie żono, Henry, ale wdowo.
Stało się to kilka minut przed tym, jak Caldonia i Fern dowiedziały się, że Henry odszedł, kiedy jeszcze wciąż rozmawiały o białej wdowie, właścicielce dwóch niewolników mieszkającej na farmie leżącej w odległej części Wirginii, w pobliżu Montross, gdzie najbliżsi biali sąsiedzi byli oddaleni o wiele mil. Ta wiadomość o młodej kobiecie, Elizabeth Marson, pochodziła już sprzed ponad roku, ale dopiero teraz docierała do mieszkańców hrabstwa Manchester i kobiety siedzące w pokoju z martwym Henrym dyskutowały, jakby to wszystko przydarzyło się Elizabeth tego właśnie ranka. Po śmierci męża tej białej kobiety jej niewolnice, Mirtha i Destiny, opanowały farmę i całymi miesiącami więziły tę kobietę, zamęczając ją na śmierć pracą ponad siły i zezwalając jej tylko na kilka godzin odpoczynku dziennie, aż włosy zupełnie jej posiwiały, a z porów skóry płynęła krew. Caldonia powiedziała, że z tego, co zrozumiała, Mirthę i Destiny sprzedano, aby zrekompensować straty Elizabeth i aby mogła się osiedlić daleko od pełnej bolesnych wspomnień farmy, ale Fern uważała, że niewolnice zostały stracone zgodnie z prawem. Kiedy w końcu Elizabeth uratowano, nie pamiętała już, że to ona była właścicielką majątku, i minęło dużo czasu, zanim ponownie się tego nauczyła. Caldonia, zauważywszy bezruch swojego męża, podeszła do niego. Potrząsnęła nim i krzyknęła. Loretta weszła po cichu do pokoju i z komody wzięła lusterko. Caldonia, patrząc, jak Loretta podsuwa lusterko do ust Henry’ego, miała wrażenie, że on po prostu zemdlał i jeśli tylko wystarczająco głośno go zawoła, przyłoży usta dość blisko jego ucha i zawoła głośno na tyle, że usłyszą ją wszyscy niewolnicy w swoich chatach, on może się odwróci i znowu będzie jej mężem. Wzięła rękę Henry’ego w swoje dłonie i przycisnęła ją do policzka. Zauważyła, że dłoń była ciepła,...
entlik