Hałas Agnieszka - Pokłosie pewnego bankructwa.pdf

(1500 KB) Pobierz
Agnieszka Hałas "Pokłosie pewnego
bankructwa"
Cintryjka
Od redakcji: niniejsze opowiadanie to świetna okazja do zaznajomienia się z głównym bohaterem
cyklu Teatr Węży - Brune Keare, Krzyczącym w Ciemności, obdarzonym darem (lub, jak chcą inni,
przekleństwem) Czerni magiem, który stara się nie ulegać mrocznym instynktom i przestrzegać
własnych zasad. A warto nawiązać z nim znajomość, bo już 12 września Dom Wydawniczy Rebis
wznawia pierwszy tom trylogii Agnieszki Hałas - Dwie karty. Książkę będzie można niebawem
wygrać w naszym konkursie, a pytanie konkursowe będzie dotyczyło treści Pokłosia pewnego
bankructwa. Miłej lektury!
Czyż istnieje na świecie istota bardziej chytra i podstępna niż czarny mag,
ka-ira?
Umieją oni
przybrać każdą postać i oszukać najmądrzejszego, co wobec faktu, iż wyzuci są z sumienia, litości i
wszelkich ludzkich odruchów, czyni ich podwójnie niebezpiecznymi. Pospólstwo zwie ich żmijami, bo
serca ich są prawdziwie gadzie.
Amaris ar Vanth, „O naturze skazy”
ilustracja: Agnieszka "Achika" Szady
1.
Kiedy pan Lyspis, oficjalnie jeden z najbardziej wziętych adwokatów w Fal Tirra, a nieoficjalnie
człowiek piastujący wysokie stanowisko w strukturach Synów Tarantuli, ni stąd, ni zowąd paskudnie
się rozchorował, szybko zorientowano się, że nie jest to skutek ani nadużycia trunków, ani
nierozważnego objedzenia się czymś ciężkostrawnym.
Gdy gildie przestępcze załatwiały porachunki między sobą, najczęściej po prostu wysyłały
skrytobójców; choć każda miała na swoich usługach kilku czarnych magów, rzadko angażowano ich
do takich zadań. Zbyt szybko skończyłoby się to przyciągnięciem uwagi Elity. Srebrni magowie od
stu kilkudziesięciu lat robili wszystko, aby wytępić czarną szkołę magii, a choć nie byli
wszechwiedzący ani wszechpotężni, pozostawali zagrożeniem na tyle poważnym, że nie należało ich
lekceważyć.
Zawsze jednak istniała możliwość, że ktoś z zewnątrz, wystarczająco bogaty i zdesperowany, wynajął
żmija nienależącego do żadnej z rywalizujących organizacji. Lub też – że jakiś żmij miał własny
prywatny zatarg z Tarantulą. Jasme Grinaldi, sekretarz Lyspisa, nie wątpił, że prawda prędzej czy
później wyjdzie na jaw. Tymczasem wszakże trzeba było ratować życie chorego. Śmierć Lyspisa
byłaby ciężkim ciosem dla organizacji.
Spędziwszy nerwowy ranek w kancelarii i mając już serdecznie dość rozmów z klientami, przed
którymi musiał ukrywać chorobę zwierzchnika, około południa Grinaldi został poproszony na piętro.
Od służącej dowiedział się, kto czeka w gabinecie adwokata.
Od progu uderzył go odór skwaśniałego nabiału, zgniłych ryb, starych onuc i wódki. Westchnąwszy w
duchu, sekretarz wyjął z kieszeni skropioną perfumami chusteczkę i przyłożył do nosa.
Demonolog pracujący dla Synów Tarantuli, niejaki mistrz Raspahl, skłonił się nisko i wymamrotał
powitanie. Wyglądał jak kupa szmat zwieńczona strzechą brudnych kudłów, z nosem niczym
wiśniowa narośl. Przypuszczalnie nie miał styczności z mydłem od dobrych trzydziestu lat. Za to
ewidentnie nie gardził gorzałką.
Wszyscy członkowie Zakonu Mgły wyglądali i cuchnęli podobnie. Grinaldi słyszał kiedyś, że szkolenie
psuje im coś w głowie, przez co cierpią na różne dziwactwa, między innymi panicznie boją się wody.
Profesjonalnie opanowany i uprzejmy jak zawsze, powitał starca, który wyjaśnił z niezadowoleniem,
że choć domagał się, by go wpuszczono do chorego, pani Lyspis stanowczo się na to nie zgodziła.
Musiał więc zadowolić się kosmykiem włosów adwokata oraz szklanym naczyniem pełnym jego
moczu.
– Panie Grinaldi, zajrzałem w kryształową kulę, zbadałem włosy tudzież mocz metodą profesora
Fulpa – wychrypiał – i dla pewności dwa razy rozłożyłem jeszcze potem karty. To nie jest ani
choroba, ani trucizna, ani klątwa. Pana Lyspisa dręczy demon. Z Otchłani.
Sekretarz natychmiast pomyślał, że ten przemądrzały cudzoziemski medyk, co pierwszy zajmował się
adwokatem, jednak zna się na rzeczy. Wprawdzie dla porządku zaordynował środki na wymioty i na
przeczyszczenie, a później laudanum, ale od samego początku twierdził, że to nie jest sprawa dla
niego.
– Znaczy, opętał go?
– Nie. Tylko go dręczy.
– Tylko go dręczy – powtórzył Grinaldi. Pomyślał z rezygnacją, że w całej sytuacji kryje się szczypta
wisielczego humoru, ale nie było mu do śmiechu.
– Zapłacono mu – kontynuował posępnym tonem demonolog. – Demona można wynająć, tak jak, nie
przymierzając, wynajmuje się zucha z rapierem. Składa się w ofierze, dajmy na to, wołu. Albo
dwadzieścia wołów. Albo dziewicę. Następnie zadano go panu Lyspisowi w pokarmie.
– Jak proszę? – zdumiał się sekretarz.
– W pokarmie – powtórzył starzec. – Można ofierze zadać demona z dowolną potrawą. Zanieczyszcza
się pożywienie odrobiną jego krwi, śliny albo...
– W porządku, rozumiem. – Grinaldi w duchu podziękował swej szczęśliwej gwieździe, że nigdy go
nie kusiło, aby studiować nauki tajemne.
Potem zdrętwiał, bo przypomniał sobie uroczysty proszony obiad u bogatego kupca, którego obaj z
pryncypałem odwiedzili tydzień wcześniej, by uczcić pomyślne zakończenie długiej i skomplikowanej
sprawy sądowej. Znów ujrzał w myślach zastawiony stół – zabielaną zupę z borowików, pasztet z
truflami, tłustą pieczoną gęś – i nasuwające się podejrzenie przyprawiło go o mdłości. Świadomość,
że gdyby miał się rozchorować, to pewnie już byłby chory, nieco podniosła go na duchu. Ale nie
przesadnie.
– Mogę spróbować odkryć imię demona, a potem z nim negocjować – kontynuował mistrz Raspahl. –
Ale potrzebne mi będą środki.
– Złoto?
– Komponenty do rytuałów, młodzieńcze. Nie wszystko można kupić za rozsądną cenę, nawet w tak
pięknym i bogatym mieście jak Fal Tirra.
– Proszę mi przedłożyć do dzisiejszego wieczora listę tego, czego potrzebujecie – odrzekł Grinaldi.
Nielegalny handel różnego rodzaju rzadkimi i kosztownymi substancjami, pochodzącymi z przemytu,
a nierzadko i zakazanymi przez Elitę, stanowił znaczące źródło dochodów Tarantuli.
Zapłacił demonologowi za konsultację, po czym z ulgą polecił służącej, by odprowadziła mistrza
Raspahla do drzwi.
– Pani Lyspis prosiła, żebyście teraz przyszli do sypialni – nieśmiało odezwała się dziewczyna. – Tam
czeka ten drugi.
Sekretarz przypomniał sobie, że faktycznie mowa była o dwóch specjalistach, nie o jednym. Zaklął w
duchu. Rozmowa z drugim demonologiem to zdecydowanie nie było to, czego potrzebował przed
obiadem.
W sypialni też śmierdziało – inaczej, ale równie ohydnie. Nie pomagał nawet zapach octu
lawendowego, którym obficie skropiono wyszorowaną podłogę. Czerwone aksamitne zasłony
małżeńskiego łoża były odsunięte. Adwokat ku uldze sekretarza już nie wymiotował ani żółcią, ani
kałem, ani żywymi żabami i jaszczurkami. Jego twarz nadal miała niepokojąco zielonkawy odcień, ale
trzymał kubek, z którego ostrożnie popijał.
Pani Lyspis przyciszonym głosem rozmawiała ze szczupłym, niepozornym mężczyzną, ubranym
raczej biednie. Teraz przerwali rozmowę, a nieznajomy skinął głową sekretarzowi, który omiótł go
podejrzliwym spojrzeniem.
Przybysz beztrosko wszedł tu w zabłoconych wysokich butach. Ale przynajmniej był trzeźwy i na tyle
zadbany, że nie współgrało to z wytartą, znoszoną odzieżą. Jego ciemne włosy nie lepiły się w strąki,
koszula była czysta. Cerę miał śniadą, a krój stroju nietutejszy.
– Brune Keare – przedstawił się, widząc, że Grinaldi go nie rozpoznaje. – Krzyczący w Ciemności.
Sekretarz przełknął ślinę i skłonił się, pełen ulgi, że
ka-ira
nie wyciągnął do niego dłoni na
przywitanie.
Dobrze znał to imię. Od czasu do czasu przewijało się w korespondencji, jaka przechodziła przez jego
ręce.
Krzyczący w Ciemności... Niegdyś sługa żebraczego króla w Shan Vaola nad Zatoką Snów, a od co
najmniej dwóch lat wolny strzelec współpracujący z Tarantulą. Nie należał do struktur organizacji,
lecz z jakichś względów nie wątpiono w jego lojalność. Elita oferowała bajeczne pieniądze za
wydanie go żywego lub martwego – fakt, że dotąd jeszcze chodził wolny, zamiast gnić w którejś z
katowni srebrnych magów, najlepiej świadczył o jego umiejętnościach.
Pan Lyspis odstawił pusty kubek, westchnął z ulgą.
– I co? – zagadnął
ka-ira.
– Haszysz pomógł?
Haszysz?! Ale zwierzchnik czuł się ewidentnie lepiej, więc Grinaldi postanowił nie komentować
pomysłów maga. Tymczasem Krzyczący zwrócił się do żony adwokata, która cierpliwie czekała z
boku.
– Za godzinę, dwie możecie już spróbować podać mu coś innego niż woda. Rosół albo rzadki kleik,
ale nie za dużo. Gdyby znów zaczął wymiotować, dawajcie mu do ssania lód. Jeśli wszystko będzie
dobrze, wieczorem może się napić trochę wina na wzmocnienie. Byle dobrego i ostrożnie.
– Haszysz i wino, to mi się podoba. – Chory uśmiechnął się blado. Jednak kiedy
ka-ira
popatrzył na
sekretarza, ten od razu zrozumiał, iż nie jest dobrze.
Adwokat szepnął małżonce kilka słów. Potaknęła i opuściła sypialnię. Kiedy drzwi zamknęły się za
nią, Grinaldi odchrząknął.
– Demonolog mówi...
– Wiem, wiem – przerwał
ka-ira.
– Ten demon to demonica. W przeszłości związana z Doliną
Kwiatów, obecnie wolny duch, chętnie wysługujący się magom. Ma na imię Surhiel.
Sekretarz zauważył, że zwierzchnik ma sceptyczną minę. Nic dziwnego. Mogli żmijowi jedynie
wierzyć na słowo – lub nie.
– Ktoś jej dobrze zapłacił – kontynuował Krzyczący. – Dla niej to nic osobistego, po prostu interes.
Mogę spróbować z nią ponegocjować...
– Mistrz Raspahl się tym zajmie – powiedział Lyspis.
Ka-ira
prychnął wzgardliwie.
– On? Nie poradzi sobie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin