Historia A5.doc

(2119 KB) Pobierz
Historia kotem się toczy




Renata Górska

Historia kotem się toczy

 

 

Wydanie polskie 2013

 

 

Ada Gawron nigdy nie marzyła o życiu w małej mieścinie, na dodatek pod jednym dachem z teściową.

Byłą teściową.

A jednak rok spędzony w Kasztelowie zmieni w jej życiu dosłownie wszystko...

Naciskana przez córki-bliźniaczki Ada zobowiązuje się zająć przez rok - i ani dnia dłużej! - ich babcią Janiną, z którą nigdy nie miała dobrych relacji. Życie na prowincji, na pozór spokojne i monotonne, nie będzie dla Ady wyłącznie sielanką, bo choć wypadek osłabił nieco żywotność staruszki, nie przytępił jej ostrego języka. Dodatkowo po Kasztelowie grasuje złoczyńca. Czy jest nim odludek spod lasu, którego dom Ada widzi z okna poddasza? Z intrygującym mężczyzną zetknie się za sprawą kota, mającego niemały udział w tej historii.

Powoli Ada odnajduje swoje miejsce w Kasztelowie, poznając coraz to nowych ludzi i zmieniając swoje nastawienie do życia z dala od wielkiego miasta. Czy tu, w miasteczku, gdzie czas w cieniu starego zamku płynie inaczej, odnajdzie wreszcie dawno zagubione szczęście? I jaką rolę w tych poszukiwaniach odegra tajemniczy kot?

 

* * *

 

Spis treści:

Wstęp.              4

I. Jako się rzekło.              9

II. Kacenjamer.              151

III. Pozory i wybory.              252

IV. Co ma wisieć, niech utonie.              350

 

 

 

 

 

 

 

Stojąc w świetle, nie wiesz, ile oczu patrzy na ciebie z cienia...

 

 


Wstęp.

Nadal mógł zawrócić. Ziarna niegodziwości żywiły się jego gniewem, lecz nie dojrzały do zła bezwzględnego. Nie miał siebie za bestię, posiadał swoich wybrańców i tych omijał, niecne czyny planując dla innych. Stopniował je bardzo powoli, z rozmysłem, nie wyzywając losu. W dalszym ciągu miał wybór, jeszcze potrafił przestać, jednak nie chciał już tego.

Rozsmakował się w swojej władzy, adrenalina rozpalała go lepiej od alkoholu i wynagradzała długi czas nudy. Poczuł, że żyje, jak zawsze chciał żyć. Niepotrzebnie tyle lat zwlekał. Lęk ludzi podniecał go, dopingowały ich groźby. Bawiło zamieszanie, jakie wywołał. Panował nad sobą i nad nimi.

Głupcy! Mogą sobie pomstować i spekulować! Przenigdy nie dojdą do tego, kim jest! Bycie bezimiennym postrachem ujmowało jednak nieco z satysfakcji... Korciło go czasem, by pozostawić swój znak, jak podpis twórcy pod dziełem. Być może kiedyś odważy się na to, tymczasem działał przezornie. Metodą prób i błędów wprawiał się w swojej sztuce, odkrywał zakurzone zdolności, na nowo uczył słuchać instynktów. Ćwiczenie rzekomo czyni mistrza.

Kasztelowo jest jedną z tych miejscowości z prawami miejskimi, do której najlepiej pasuje określenie „miasteczko”. Być może wkrótce ulegnie to zmianie, ponieważ w nowym milenium zbudziło się wreszcie z długiego letargu. Demokratycznie wybierane władze gospodarzą Kasztelowem jak należy, nie bez pomocy środków unijnych. Miasteczko odżyło i wypiękniało, a nowopowstała droga, łącząca je z autostradą, ułatwiła dojazd do niego.

Jego nieskażone przemysłem okolice oceniono jako idealne pod rekreację. Przez pola pociągnięto trasy rowerowe; jedną z nich docierało się nad jezioro, inne zataczały koło przez liczne w tych stronach lasy. Na obrzeżach miasteczka powstały prywatne kluby sportowe, realizowano też dalsze projekty. Promocja Kasztelowa przynosiła owoce, po raz pierwszy od lat liczba mieszkańców miała tendencję zwyżkową. Docierali też tutaj turyści; przygodni przyjezdni z reguły kierowali się na zamek.

Widoczny z daleka, gdyż mieszczący się na jedynym tu wzgórzu, dodawał miastu historycznej oprawy. Dzieje siedziby dawnych kasztelanów sięgały piętnastego wieku. Jej mury naruszył najazd husycki, a także pożary i związane z tym przebudowy. W wyniku działań ostatniej wojny zamek utracił trzy z czterech wież narożnych oraz poważną część budynków mieszkalnych. Nie podzielił wprawdzie losu innych, które na trwałe zostały ruiną, lecz poza niezbędnymi naprawami niewiele się przy nim robiło. Wreszcie doceniono zabytek. Zrodził się plan odbudowy, a gdy znaleźli się inwestorzy, przystąpiono do pracy. Pełne przywrócenie dawnej świetności nie było już dzisiaj możliwe, jednak efekt kosztownego i długotrwałego remontu zadowolił nawet największych sceptyków. We wnętrzach budowli siedzibę znalazło lokalne muzeum, Centrum Kultury oraz dwa lokale gastronomiczne. Zamek na powrót stał się dumą Kasztelan.

Widać, jednak nie wszystkich, gdyż ostatnio dotknęły go akty wandalizmu. Na murach pojawiły się obsceniczne napisy, a kamienną rzeźbę na dziedzińcu ktoś oblał farbą. Co gorsza, podobne przykłady celowej dewastacji zauważono też w innych punktach miasteczka. Posądzano o nie miejscową młodzież, lecz nikogo nie złapano na gorącym uczynku. Burmistrz wystosował list do mieszkańców, w którym prosił ich o pomoc. Zapowiadał surowe sankcje wobec osób winnych zniszczeń.

Nie dość tego, ktoś zaczął krzywdzić żyjące tu zwierzęta. Strzelał do nich śrutem, zastawiał sidła, niszczył ptasie gniazda... Nie oszczędzał również zwierząt domowych, kalecząc je lub podrzucając zatruty pokarm. Kasztelowo zatrzęsło się od gniewu, domagano się ujęcia sprawcy. Czujność policji i obywateli nie zdały się na nic, złoczyńca nadal działał bezkarnie. Każda rozmowa prędzej czy później kierowała się ku niemu. Wszyscy pytali: kim jest ten człowiek?

Koty wiedziały. Udomowione, a mimo to nieokiełznane, zachowały instynkt dzikiego zwierzęcia, a przy tym rozeznawały się w świecie ludzkim. Przenikały go, bacznie obserwowały, uczyły się rzeczy widzialnych i wyczuwalnych. Wdzięk miękkich ruchów i leniwa natura stwarzały pozory obojętności. Nic jednak bardziej mylnego. Koty koegzystowały z człowiekiem nigdy mu nie ufając - i na tym polegała ich mądrość.

Jako jedyne z oswojonych zwierząt nie pozwoliły na założenie sobie chomąta, obroży, łańcucha, i zachowały przywilej chodzenia własnymi ścieżkami. Większość ludzi szanowała to lub tolerowała, lecz co niektórych złościła ta sytuacja. Co udawało się z psem, nie sprawdzało się z kotem, a brak posłuchu godził w ich zakompleksione ego. Inni zazdrościli kotom wolności, której sami pozbawili się kiedyś mniej lub bardziej dobrowolnie. Z frustracji okazywali im pogardę bądź nawet szczuli na nie psy. Najgorsi byli jednak ci, którzy w dręczeniu zwierząt odnajdywali przyjemność. Zazwyczaj robili to cichaczem, świadomi, iż przekraczają prawo - karne oraz moralne. Koty zwykle wyczuwały sadystów i omijały ich szerokim łukiem.

Od tego człowieka też trzymały się z dala. Drzemiące w nim zło było dla nich tak samo czytelne, jak dla ludzi barwa czyichś oczu. Na wskroś nikczemny, potrafił się maskować, czaić nawet całymi latami. Koty wiedziały, że prędzej czy później jego podłość wybuchnie i zapragnie ujścia. Czyż nie zawsze tak się działo? I tym razem nie było inaczej.

Chociaż spodziewały się tego i poruszały się bardziej ostrożnie niż zwykle, nie były już bezpieczne. Natura wyposażyła je w szereg pomocnych zmysłów, lecz nie przewidziała konieczności pancerza. Dlatego - ranione śrutem i wnykami dręczyciela - nawet te najsprytniejsze padały jego ofiarą.

Odwieczna równowaga pomiędzy dobrem a złem została zachwiana. Kasztelowo stało się sceną tego dramatu. Zło zyskało tu przewagę nie w sensie ilości, lecz pod względem siły wpływu na ludzi. Zatruwało ich myśli strachem i wzajemną nieufnością, ograniczało ruchy. Było niczym niezlokalizowany nowotwór, który niszczy organizm, a nie sposób dobrać się do niego.

Na pozór miasteczko żyło dawnym życiem, lecz po zmroku jego puls dziwnie zwalniał. Mieszkańcy teraz rzadziej opuszczali domy, chronili w nich siebie i swoje zwierzęta, a kiedy musieli wyjść na zewnątrz, ich krokom towarzyszył lęk. Janina Gawron z ulicy Leśnej była jedną z tych osób, które nie poddały się ogólnej psychozie. Ani myślała zmieniać swoich zwyczajów. Złego diabeł nie weźmie. Kpiła z zagrożenia, gdy zarzucano jej lekkomyślność. Dopiero wypadek, jakiemu uległa, uświadomił jej, że niestety to inni mieli rację.

Rankiem postanowiła udać się na zakupy. Jak zawsze dokładnie zamknęła drzwi domu, po czym żwawo ruszyła przed siebie. Ledwo jednak wkroczyła na schodki przed gankiem, pośliznęła się i upadła. Ból był ogromny; odgadła, że to złamanie i nie da rady podnieść się o własnych siłach. Sąsiadka, która usłyszała wołanie o pomoc, wezwała pogotowie ratunkowe.

Zanim jeszcze karetka dotarła na Leśną, cierpiąca kobieta dokonała pewnej obserwacji. Stopnie schodków przed domem pokrywała warstwa lodu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyż na minioną noc zapowiadano mrozy. Osobliwe wydało jej się coś innego - otóż, poza tym jednym miejscem, wszędzie było sucho i wcale niegładko. Uzmysłowiła sobie, że ktoś umyślnie polał te schodki wodą. Janina Gawron nie należała do osób strachliwych, lecz w tamtym momencie przelękła się nie na żarty.

Niepokój nie opuścił jej nawet w szpitalu. Była stara, samotna, a teraz jeszcze zdana na czyjąś pomoc. Na domiar złego, z jakiejś niejasnej przyczyny stała się celem zamachu. Może przestępca pragnie jej śmierci i nie poprzestanie na jednej próbie? Zamiast rozczulać się nad sobą, Janina zaczęła intensywnie rozmyślać. Ta prosta kobieta odkryła to samo, na co dużo wcześniej wpadł Platon. Mianowicie, że strach jest oczekiwaniem zła.

Wiedziała, że nie ma przed sobą już wielu lat, lecz w żadnym razie nie chciała przeżyć ich w bojaźni. Zaczęła zatem układać plan. Nie było to łatwym zadaniem - plan musiał spełnić dwa podstawowe warunki: po pierwsze, zapewnić jej bezpieczeństwo, po drugie, umożliwić powrót do własnego domu, podsuwano jej bowiem pomysł z ośrodkiem opieki. Dla Janiny Gawron rozwiązanie to nie wchodziło w rachubę. Jedyną przeprowadzkę, na jaką się godziła, była ta na cmentarz. Dotąd myślała, że nastąpi to nagle, jednego dnia jeszcze zdrowa, następnego znajdzie się w zaświatach. Wypadek zaskoczył ją i pokrzyżował szyki. Po raz pierwszy w dorosłym życiu stała się zależna od innych.

Janina Gawron nie znała słowa „kompromis”. Była nieustępliwą, nieufną osobą, polegającą wyłącznie na sobie. Teraz pojęła, że będzie musiała pójść ze złym losem na pewne ustępstwa i zdecydowała się wyjść mu naprzeciw. Akceptując mniejsze zło.


I. Jako się rzekło.

Znałam to porozumiewawcze spojrzenie. Komunikowały się wzrokiem na długo przed tym, zanim nauczyły się mówić. Na przekór temu, co pisano o samoświadomości niemowląt, moje bliźniaczki zawarły komitywę, nim skończyły pierwszy rok życia. Objawiało się to nie tylko identycznym sposobem wyrażania emocji, co można by podciągnąć pod wzorowanie się jednej na drugiej - one rozmyślnie dążyły do wspólnego celu. Zorientowałam się w tym, obserwując je podczas karmienia. Jeżeli coś nie podeszło Mai, nie ruszyła tego też Wika, w odwrotnej kolejności tak samo. Z latami osiągnęły perfekcję w przekazywaniu sobie bezsłownych sygnałów, jednak i ja się wyrobiłam. Teraz też z miejsca odgadłam:

- Ustaliłyście już wszystko beze mnie, nieprawdaż?

Wiktoria zawahała się. Po chwili zabrała głos, wspomagana potakiwaniem siostry. Jak zwykle były zgodne.

- Przedyskutowałyśmy wszystkie możliwe opcje - wykręciła się zręcznie. - Za tydzień znowu jedziemy do babci, wybierz się z nami! Pomożesz nam ją przekonać.

- Pewnie! Może jeszcze mam ją prosić? - zapytałam z ironią.

- Mamuś, najwyższa pora zakopać topór wojenny!

„Po moim trupie!” - odparłam, w - jak dotąd - nadal żywym duchu. Od pamiętnej kłótni z teściową, podczas której wykrzyczała mi, że mnie nie cierpi, a tuż potem wyprosiła ze swojego domu, więcej tam nie wróciłam. Ona była uparta, nie zdobyła się na przeprosiny, a ja także miałam swoją dumę. Nie umiałam zapomnieć afrontu. I tak rok mijał za rokiem. Szczerze powiedziawszy, odpowiadał mi ten układ. Już dużo wcześniej pojęłam, że jej uprzedzenia do mnie nigdy nie znikną. Starania, żeby spodobać się teściowej, spełzły na niczym. W końcu stało się, co się stać musiało - przestało mi na tym zależeć.

- Ona wymaga pomocy! - naciskała Maja.

- Wcale tego nie kwestionuję.

- I właśnie dlatego trzeba działać! W takich momentach waśnie powinny iść na bok! - Osąd w oczach drugiej z córek był jednoznaczny.

- Jeżeli myślicie, że wzbudzicie we mnie wyrzuty sumienia, to jesteście w dużym błędzie! - Ściągnęłam brwi dla podkreślenia efektu.

- Nie wiesz, jakie to, co mówisz, jest dla nas przykre!

- Wierzcie mi, uszczęśliwianie kogoś na siłę z reguły źle się kończy!

- Oj, mamuś... - jęknęła znów Maja.

W odróżnieniu od swojej siostry, miała naturę pokojową i to nie tylko w kontekście pacyfistycznym, toteż wszelkie niesnaski w rodzinie trafiały ją nader boleśnie. Nie mogłam jednak ustąpić. Współczułam ich babci, lecz nie poczuwałam się do obowiązku opieki nad nią. Co najwyżej mogłam pomóc ją zorganizować. Wspierać kogoś można również na odległość.

Córki nie rozumiały mojego oporu. Nie znały bliższych szczegółów naszego konfliktu, składającego się zresztą z kropel goryczy, które w końcu przelały czarę. Nigdy też nie nastawiałam ich przeciw babci, mając świadomość, że względem nich była inna, ciepła i pełna troski. Przepadała za swoimi wnuczkami, jedynie ja zostałam tą obcą „gorolką”, która skradła jej syna. Spłodzone w wyniku tego dzieci miała za krew ze swojej krwi, zapominając o domieszce mojej.

Oczywiście, dziewczyny wiedziały, że byłyśmy poróżnione ze sobą, w końcu od lat jej nie odwiedzałam. Początkowo namawiały mnie do tego, lecz argumentowałam zawsze tak samo:

- Ten, kto zawinił, powinien pierwszy wyciągnąć rękę do zgody!

Mogłam być spokojna; znałam upór teściowej i, jak się tego spodziewałam, żaden gest pojednania z jej strony nie nadszedł. Po czasie nawet wyczułam, że córki chyba wolą nie mieszać się w nasze sprawy. Wymagałoby to od nich zajęcia określonej pozycji, a że kochały i mnie, i babcię, byłoby to dla nich kłopotliwe. Odkąd miałam spokój z teściową, do starych uraz nie doszły już nowe. Gdyby nie Heniek, który nie tracił nadziei, że relacja między jego matką a żoną ulegnie poprawie, rzadko przypominałabym sobie o niej...

I o zawodzie, jakim stałyśmy się wzajemnie dla siebie.

Teściowa nie zaakceptowała mnie i od pierwszych chwil dawała mi to odczuć. Na różne sposoby, choć najczęściej jawnym lekceważeniem. Nawet moje imię wymawiała z największym trudem, zazwyczaj mówiąc o mnie „ona”. Mściłam się za to, nazywając ją „wiedźminą”, choć nigdy przy swoich bliskich.

Wiedziałam, że rozczarowała się mną jako synową, pragnęła innej - Ślązaczki i bardziej zaradnej. Nasz układ nigdy nie stał się rodzinny, choć - co dostrzegłam w relacji do syna i wnuczek - nie brakowało jej uczuć. Mnie jedynej nie dała szansy, nie pomogły nawet upływ czasu ani moje zabiegi zyskania jej aprobaty. Zapewne gdybym miała za sobą inne przeżycia, nie zachowywałabym się tak desperacko. Infantylnie sądziłam, że zastąpi mi matkę. Nic z tych rzeczy. Im bardziej usiłowałam wkraść się w łaski teściowej, tym większą miała nade mną przewagę. Zrozumiałam to o wiele za późno.

I zmieniłam się w stosunku do niej. Nie pozwalałam więcej na traktowanie mnie z góry. Nie spodobało jej się to i kroczek po kroczku doprowadziła do tego, że przestałyśmy się całkiem widywać. W Kasztelowie nie byłam od jakichś dziesięciu lat i wydawało się, że nam obojgu jest to na rękę. Henryk miał o to pretensje, naturalnie, jedynie do mnie. Denerwowało mnie, że zachowanie matki usprawiedliwiał jej wiekiem. Ta kobieta miała po prostu złośliwy charakter.

Dużo później, kiedy w moim małżeństwie zaczęło się psuć, spekulowałam, że i teściowa przyczyniła się do tego. Mało to razy krytykowała mnie w obecności Henryka? Nie kryła też swojej sympatii do Łucji z sąsiedztwa, którą chętnie widziałaby u jego boku. Na dodatek, kiedy w ostatnich latach odwiedzał matkę beze mnie, mogłam przypuszczać, iż podburza go za moimi plecami. Zwykle wracał od niej podrażniony i czepiał się o wszystko. Ironią losu nie zostawił mnie ani dla matki, ani dla owej Łucji, od dawna zresztą mężatki - zakochał się w dziewczynie niewiele starszej od własnych córek.

Mojego małżonka dopadł kryzys wieku średniego, z typowymi tego symptomami, włącznie z ukrywaniem obrączki i przesadną dbałością o siebie. Równolegle nastąpił proces oswobadzania się od rodziny. Najpierw tylko spóźniał się z pracy, potem zarywał wieczory, aż nagle się wyprowadził. Zwodził mnie jeszcze, że separacja jest tylko przejściowa, że potrzebuje czasu do namysłu. Niekiedy nadal wpadał na noc, co dawało mi nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Szukałam winy w sobie, starałam się być dla niego bardziej atrakcyjna. Dopiero kiedy Heniek wystąpił o rozwód, pojęłam, jaka byłam naiwna. Od dawna mieszkał z tamtą kobietą i tylko sprytnie się asekurował na wypadek, gdyby im jednak nie wyszło. Załamałam się, dowiedziawszy o jego oszustwie, straciłam siłę do walki. Nie utrudniałam rozwodu i rok później nasze małżeństwo formalnie przestało istnieć.

Po jakimś czasie dotarło do mnie, że oznacza to także ostateczne zerwanie kontaktu z matką Henryka. Ani mnie to ucieszyło, ani zmartwiło, miałam inne problemy na głowie. Egzystencjalne - ponieważ zwolniono mnie z pracy, natury psychicznej - w reakcji na rozpad związku. Co więcej, dziewczyny właśnie zbliżały się do dyplomów, więc było u nas mocno stresowo.

Druga młodość Henryka nie dorównała młodości jego nowej wybranki i okazała się dla niego zabójcza. W lutym tego roku nagle zmarł na zawał. Trudno orzec, co dokładnie zawiniło, czy fałszywa ocena własnej kondycji, czy predyspozycje rodzinne - jego ojciec także nie przeżył ataku serca, odeszli, mając tyle samo lat. Wiadomość o śmierci Henryka zaszokowała mnie i zasmuciła. Chociaż ze zrozumiałych powodów nie umiałam cieszyć się jego nowym szczęściem, to na pewno nie życzyłam mu źle. Płakałam na równi z córkami.

Pochowany został w swoim rodzinnym miasteczku, śląskim Kasztelowie. Zimny i dżdżysty poranek sprawił, że ceremonia pogrzebowa odbyła się bez przeciągania. Ze względu na okoliczności oddaliłam dawne żale do teściowej i poszłam przywitać się z nią. Nie pozwoliła mi się uścisnąć i gwałtownie przerwała moje kondolencje. Nieopatrznie nazwałam ją „mamą”.

- Mamom to jo była ino do Hyniusia! - syknęła gwarą, gdyż inaczej nie potrafiła. - A tyś już niy moja synowo, to i żodno wdowa po nim!

Ostentacyjnie odwróciła się ode mnie i uczepiła ramion wnuczek, podanych jej chętnie, choć nieco bezmyślnie. Bliźniaczki, w swoim bólu po stracie ojca, na tamtą chwilę zapomniały o moim istnieniu. Nikomu nie przyszło na myśl, by zaprosić mnie na stypę, zatem wsiadłam do auta i wróciłam do Krakowa.

Wyjątkowo zgadzałam się z matką Henryka. Nie będąc więcej jego żoną, nie przysługiwały mi także przywileje wdowy. Szczerze mówiąc, od porzucenia przez męża nie czułam się ani jedną, ani drugą. Odpowiednio do tego moja żałoba po nim nie trwała długo i przebiegła bez dramatyzmu. Nie dała się porównać do tamtej wcześniejszej, gdy Heniek zabił naszą miłość. W istocie chyba już wtedy pożegnałam się z nim, a też pogodziłam z jego odejściem. Kiedy naprawdę umarł, był ogromny żal, było opłakiwanie, lecz nie bezdenna rozpacz. Tę odczuwa się po śmierci kochanej osoby, a ja przestałam go kochać.

Co innego dziewczynki: nie umiały pogodzić się ze stratą taty. Jedno musiałam mu przyznać, do końca wspierał je finansowo i zabiegał o kontakt z nimi. Maja, typowo dla siebie, szybko przebaczyła ojcu, choć nie usprawiedliwiała jego poczynań. Wika zdystansowała się do niego, otwarcie biorąc moją stronę; zmiękła dopiero, gdy tatuś fundnął im mały samochód.

Za to bezwzględny albo - jak wolę myśleć - krótkowzroczny, Henryk okazał się już wobec mojego losu. Wyszło bowiem na jaw, że jeszcze w trakcie naszego małżeństwa wykupione na siebie mieszkanie obciążył hipoteką. Wysoki kredyt, który zaciągnął na potrzeby swojej firmy, nie został spłacony nawet w połowie. Nie byłam w stanie go przejąć, a były wspólnik Henryka umywał ręce. Wyrzucenie mnie z mieszkania stało się kwestią czasu, a wynajęcie podobnego lokum w Krakowie przekraczało moje możliwości finansowe. Ze strachem czekałam na decyzję banku.

Wiktoria i Marianna (lub po prostu Wiki i Maja) zaraz po uzyskaniu dyplomów, rezygnując nawet z zasłużonych wakacji, przeniosły się do Warszawy. Obie dostały się tam na roczną praktykę w renomowanej agencji reklamowej. Na razie zarabiały niewiele, lecz były dobrej myśli, że zaczepią się tam na stałe. Ostro pracowały, więc nie widywałyśmy się często, dobrze, jeśli raz w miesiącu. Nie chcąc ich obciążać kłopotami, ukrywałam powagę sytuacji. Wyniknął jednak kolejny problem, tym razem z ich babcią.

Złamała sobie szyjkę kości udowej, pośliznąwszy się na schodkach ganku. Teściowa była już po operacji, podczas której wszczepiono jej endoprotezę. Moje córki nie tylko rozmawiały z lekarzami, ale i doinformowały się w Internecie i mocno obawiały się powikłań pooperacyjnych. Zamartwiały się także na zapas, co będzie z babcią po opuszczeniu szpitala.

Nie byłam gotowa do poświęceń. Zapamiętałam teściową jako kobietę obrotną, szorstką i zjadliwą. Spotkanie na cmentarzu zdawało się potwierdzać, że upływ czasu nie zmienił jej natury. Od lat mieszkała sama i stan ten jej odpowiadał. Radziła sobie z domem, uprawiała ogródek, wsiadała na rower, więc nie miałam jej za staruszkę.

- Mamo, gdybyś widziała ją teraz! - Maja sugerowała, że teściowa dogoniła metrykę.

- Bardzo cierpi, ale wcale nie narzeka. Mało się odzywa, to do niej niepodobne...

Córki posmutniały. Prosto z wizyty w gliwickim szpitalu przyjechały do mnie, mocno przestraszone. Możliwe, iż bały się, że babcia umrze jak niedawno ich tata, a ze względu na swoją pracę nie mogły prawdziwie się o nią zatroszczyć. Z ich spojrzeń oraz aluzji załapałam wreszcie, że liczą na moje wsparcie. Wymyśliły sobie, że miałabym zabrać teściową do siebie!

- Co?! Jak wy to sobie wyobrażacie?

- Przecież to nie na zawsze... Jak tylko wydobrzeje, wróci do Kasztelowa.

- Zapomnijcie! - żachnęłam się na ten oczywisty absurd.

- Dlaczego? Teoretycznie jest to do zrobienia. Odkąd pracujesz w domu, rzadko z niego wychodzisz. Twoje mieszkanie jest na parterze, więc nie będzie też kłopotu z wózkiem!

- Moje mieszkanie... - nie powstrzymałam westchnienia. - Chyba muszę wyjawić wam wreszcie, jak się rzeczy naprawdę mają.

Dziewczyny zatkało; były pewne, że ich ojciec mnie zabezpieczył. Moje nowiny były dla nich miażdżące... a przecież nie powiedziałam im wszystkiego. Skądinąd wiedziałam bowiem, że wobec swojej kochanki Heniek był już bardziej wspaniałomyślny - nowe mieszkanie kupił na jej nazwisko. Nawiasem mówiąc, nie pojawiła się na jego pogrzebie, czego nie rozumiałam, lecz ze względu na córki byłam jej za to wdzięczna. Również dla mnie jej widok byłby niekomfortowy, może nawet poniżający, podobnie jak fakt, że Henryk zostawił mnie z niczym.

Wyznawszy teraz córkom prawdę, nie poczułam więc ulgi, lecz coś w rodzaju zawstydzenia. One znały ojca z innej strony, toteż mogły wysnuć z całej tej sytuacji fałszywe wnioski. Kto bez powodu postępuje w ten sposób? Większość ludzi zapewne myślała, że sama jestem sobie winna.

W kolejny weekend dziewczyny znów wyruszyły w podróż. Najpierw odwiedziły babcię w szpitalu, a w sobotę wieczór wylądowały u mnie, jak wkrótce się okazało, z nowym projektem w głowach. Skoro teściowa nie mogła zamieszkać u mnie, to ja miałam wprowadzić się do niej! Kompletna paranoja!

Córki nie dały mi dojść do słowa, ucałowały mnie na dobranoc i poradziły:

- Prześpij się z tym, mamuś!

- Pogadamy o tym jutro.

Prześpij? Akurat! Niemalże do rana nie zmrużyłam oka! Wróciłyśmy do tematu po niedzielnym śniadaniu, gdy dobudziłyśmy się wszystkie przy kawie.

- I co z naszym planem? - niby mimochodem spytała Maja.

- Nic z tego nie będzie - pozbawiłam je złudzeń. - Przecież znacie i mnie, i babcię.

- Nie bardzo rozumiem - córka zrobiła zdziwioną minę. - Myślałyśmy, że zobowiązałaś się do pomocy.

- Owszem, ale nie takiej - położyłam nacisk na ostatnie słowo.

- Inaczej się nie da, babcia musi mieć opiekę! - dołączyła Wika.

- Ona plus ja pod jednym dachem równa się tragedii!

- Przesadzasz! - zaprotestowała ponownie Wiktoria.

- Babcia nie jest już tą samą osobą, co dawniej... - łagodziła jej siostra. - Jesteśmy jej najbliższą rodziną. Kto ma zatroszczyć się o nią, jeżeli nie my?!

- Za kilka godzin wracamy do Warszawy, musimy coś postanowić! - druga z bliźniaczek była bardziej konkretna.

- Macie rację, trzeba tym się zająć - przyznałam. - Zadzwonię jutro po poradę do ośrodka pomocy społecznej, zorientuję się też gdzie indziej. Znajdziemy rozwiązanie. Są dochodzące opiekunki albo specjalne miejsca dla samotnych seniorów.

- Sugerujesz dom starców?! - oburzyła się Maja. - To nie wchodzi w rachubę!

- Do siebie żadna z nas jej nie weźmie - przypomniałam.

- Dlatego optymalne jest wyjście z twoją przeprowadzką! O ciebie też się martwimy! Co zrobisz, gdy dostaniesz nakaz eksmisji?

- Bez obaw, poradzę sobie, nie jestem kaleką. Wynajmę jakąś dziuplę. Może w Hucie, tam dużo taniej, a przecież nie muszę codziennie dojeżdżać do pracy.

- No właśnie! Zlecenia możesz wykonywać w Kasztelowie i stamtąd raz na jakiś czas dowozić je Krakowa. Nawet twoim tempem jazdy będziesz tu w dwie godziny!

Skarciłam córki wzrokiem. Ile można tłumaczyć to samo? Rozumiałam ich troskę o babcię, lecz miałam się za życiowo mądrzejszą. Narzucanie komuś towarzystwa, zwłaszcza znienawidzonej ekssynowej, było fatalnym pomysłem. Poza tym nigdy nie marzyłam o mieszkaniu na prowincji.

- Wybaczcie, moje drogie, ale nie jestem altruistką.

- Przynajmniej spróbuj!

- I tak nic z tego nie wyjdzie! Szkoda ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin