KS 02 Kres A5.doc

(1449 KB) Pobierz
Kres królów




Philip Gooden

Kres królów

Cykl: Kod Szekspira Tom 2

 

 

Tłumaczenie: Jacek Żuławnik

Tytuł oryginału: Death of Kings

Opracowanie graficzne okładki Kuba Magierowski

Wydanie oryginalne 2000

Wydanie polskie 2015

 

Na początku każdego nowego stulecia mnożą się pełne grozy przepowiednie. Tak było również w 1601 roku w Londynie. Starzejąca się Elżbieta I nie ma następców. Czy jej śmierć zachwieje imperium, które zbudowała? Kto zyska, a kto straci?

Nick Revill, aktor i miłośnik kryminalnych zagadek, gra w sztuce Ryszard II. Tragedia Szekspira odzwierciedla wszystkie ówczesne obawy. Czy autor próbuje usprawiedliwić królobójcę? Czy Anglię czeka wojna domowa?

Nick zostaje wciągnięty w wir dramatycznych wydarzeń przez zwalczające się dworskie frakcje. Ktoś go śledzi i próbuje zastraszyć. Potem w tajemniczych okolicznościach ginie jego przyjaciel. Nick przeczuwa, że może być następny.

 

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych lub umarłych - jest całkowicie przypadkowe.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przez Boga, siądźmy, panowie, na ziemi,

Królewskich śmierci prawmy smutne dzieje.

„Król Ryszard II”, akt 3, scena 2[1]


NOTA HISTORYCZNA.

W pierwszych miesiącach 1601 roku Anglia stanęła w obliczu największego kryzysu od czasu zakończonego zwycięstwem starcia z hiszpańską Wielką Armadą trzynaście lat wcześniej. Na tronie zasiadała sześćdziesięcioośmioletnia Elżbieta. Większość jej poddanych nie zaznała w swoim życiu innego władcy. Stara panna i dziewica, która nie miała bezpośrednich spadkobierców, wpadała we wściekłość, ilekroć ktoś wspomniał w jej obecności o sukcesji tronu. Ostatni z wielu burzliwych związków monarchini z mężczyznami należącymi do arystokratycznej koterii, związek z Robertem Devereux, zakończył się dla niego niezbyt szczęśliwie.

Robert Devereux, hrabia Essex, był zdecydowanie najgroźniejszym spośród „dworskich kochanków” Elżbiety. Ten wybuchowy paranoik podejrzewał dworską frakcję (której przewodzili Robert Cecil, sekretarz Tajnej Rady, oraz odwieczny wróg Devereux, sir Walter Raleigh) o spiskowanie nie tyle przeciw niemu, co przeciwko samej Anglii. Rzekomy cel spisku? Wprowadzenie hiszpańskiej infantki na angielski tron. Hrabia Essex planował podnieść bunt, ale czy ów bunt miał ocalić królową, czy też wręcz przeciwnie, obalić ją i zwolnić tron dla buntownika? Nie było to jasne chyba nawet dla lorda Essexa, który jednak cieszył się ogromną popularnością wśród londyńczyków, a wielu uważało, że był prześladowany przez frakcję skupioną wokół królowej.

Jego zwolennicy próbowali na różne sposoby wykorzystać to powszechne poparcie mieszkańców stolicy. Wpadli na przykład na pomysł, że zwrócą się do Trupy Lorda Szambelana, zespołu teatralnego Williama Szekspira i braci Burbage'ów, i zaproponują jej wystawienie sztuki „Ryszard II” pióra Szekspira. Spektakl miałby się odbyć w teatrze Globe w Southwark, po południu w sobotę siódmego lutego, na dzień przed planowanym wybuchem powstania. Mając na względzie polityczny kontekst, „Ryszard II” przestawał być zwykłą tragedią, ponieważ osiągał punkt kulminacyjny wraz z detronizacją i śmiercią prawowitego monarchy i zastąpieniem go przez młodszego i odpowiedniejszego (pod różnymi względami) uzurpatora. Biorąc pod uwagę okoliczności: królowa Elżbieta zbliżała się do końca swych rządów, hrabia Essex prawdopodobnie szykował się do przejęcia kontroli nad państwem, lud Londynu z obawą obserwował rozwój wypadków... wystawienie tej sztuki akurat wtedy byłoby niczym innym, jak szukaniem guza.


POCZĄTEK.

Niedziela, 1 lutego 1601 roku - wtorek, 3 lutego 1601 roku.

Kiedy zerknąłem przez ramię, nic nie zauważyłem, ale tym razem miałem pewność. Mężczyźnie, który za mną szedł, sprzyjały nocny mrok i cienie wąskich uliczek, ale zdradzał go odgłos butów na bruku. Dotąd udawało mu się zgrywać swoje kroki z moimi, ale to właśnie owa cicha zgodność z moim tempem marszu wzbudziła we mnie podejrzenia. Kiedy nieoczekiwanie przystanąłem, on też się zatrzymał, tyle że o ułamek sekundy za późno. Usłyszałem stukot obcasów na śliskich kocich łbach. Potem cisza.

Spojrzałem w nocne niebo, jakby potrafiło podpowiedzieć, co mam robić dalej. Między wystającymi balkonami migotały gwiazdy. Ostre, szczypiące powietrze zatopiło zęby w mojej odsłoniętej twarzy. Zobaczyłem obłoczek własnego oddechu. Nocne niebo nie powiedziało mi nic nowego.

Było późno, krótko po zimowej północy. I przejmująco zimno. Było też mało prawdopodobne, aby ktokolwiek przemierzający o tej porze ulice naszej stolicy robił to w cnych celach (poza mną, rzecz jasna). Tym, co mnie zaniepokoiło czy nawet lekko wzburzyło, była pewność, że osobnikowi kryjącemu się w cieniu zależało na utrzymaniu swej obecności w tajemnicy. Po cóż bowiem zrównywałby krok z moim i po co zatrzymywałby się niemal w tej samej chwili co ja? Mógłbym zawołać, że jestem nikim, marnym aktorzyną. I że jeśli chce, to mogę mu oddać tych kilka szylingów, które mam w kieszeni. Powstrzymywała mnie wszakże obawa przed zrobieniem z siebie głupca.

Byłem nieuzbrojony - to znaczy praktycznie nieuzbrojony, bo ozdobny kordzik, nadający się głównie do czyszczenia paznokci, spoczywał schowany głęboko pod ubraniem. Co zaś się tyczy przedstawiciela prawa - jakiegoś, dajmy na to, dziesiętnika albo komornika - to jak zwykle nikt taki nie krążył w pobliżu akurat wtedy, kiedy człowiek najbardziej go potrzebował. Mogłem wrzasnąć, wzywając pomocy, ale sęk w tym, że Mill Street, na której znajdowałem się owej zimowej nocy, choć nie słynęła z nikczemności mieszkańców, to jednak należała do miejsc, gdzie na najmniejszą oznakę kłopotów zamyka się drzwi. Jedyną nadzieję mogłem zatem pokładać we własnych nogach.

Licząc, iż mój prześladowca pomyśli, że zatrzymałem się wyłącznie po to, by podziwiać nieboskłon, ruszyłem dalej. Po przejściu dwóch kroków usłyszałem za plecami znajome echo. Obcasy butów tajemniczego intruza stukały po bruku równo z moimi. Począłem wydłużać krok i z okrutnie walącym sercem szedłem coraz szybciej, zostawiając za sobą gęste obłoki pary. Postanowiłem dotrzeć do rogu Hart Lane po prawej stronie, dzieliło mnie od niego mniej więcej sto jardów. Znalazłszy się tam, pomyślałem, że być może uda mi się zgubić prześladowcę w mrocznym labiryncie wąskich uliczek i przemknąć przez obszar między Mill Street a brzegiem rzeki. W żadnym z domów i sklepów, które mijaliśmy, nie tliła się choćby iskierka życia. Czułem się, jakbyśmy przemierzali wymarłe miasto. Nad naszymi głowami tańczyły lodowate gwiazdy. Ktokolwiek szedł za mną, zadowolił się dopasowaniem swojego tempa do mojego: przyśpieszał, gdy i ja przyśpieszałem, ale wnioskując z echa kroków, nie próbował mnie dogonić.

Zbliżałem się do rogu Hart Lane. Naraz zacząłem się bać, to znaczy bać się bardziej niż do tej pory. Może sprawiło to nieustępliwe podążanie za mną tego kogoś, poczucie, że nie zdołam go zgubić, nie wymanewruję go w plątaninie alejek. I tak, zamiast zmierzać stale rosnącym tempem ku wylotowi Hart Lane, spanikowałem. Puściłem się biegiem. Okazało się, że nieznajomy nie był sam. Z ciemności na rogu Hart Lane wyłonił się cień, spowity w mroku człowiek, który, można by sądzić, doskonale wiedział, dokąd zmierzam.

Zwolniłem. Instynkt podpowiedział mi, żeby skręcić w drugą stronę, oddalając się od nowego zagrożenia. Kiedy jednak ruszyłem w przeciwnym kierunku, niż początkowo zamierzałem, z lewej strony od ściany oderwała się trzecia postać i wtedy już wiedziałem, że wpadłem w sidła.

Zatrzymałem się.

Podjąłem próbę opanowania zadyszki.

Postanowiłem, że nie poddam się tak łatwo. Przecież nawet nożykiem do paznokci można zrobić trochę krzywdy napastnikowi, prawda? Przeklinając grube warstwy odzienia, zacząłem rozpaczliwie szukać broni.

Trzy postaci zbliżyły się do mnie. Nie widziałem skrytej za moimi plecami, ale słyszałem jej szybkie kroki. Odwróciłem się, by stawić czoło nieznajomemu, lecz dostrzegłem jedynie głęboki cień.

Prześladowca przemówił cichym i spokojnym głosem:

- Pan Revill?

Teraz opadł mnie strach innego rodzaju. Ci mężczyźni nie dybali na spóźnionego pasażera łodzi ani na pierwszego lepszego przechodnia. Szukali konkretnej osoby, czyli mnie. Postarałem się zapanować nad strachem i rozdygotaniem i stwierdziłem:

- Masz pan nade mną przewagę.

Nie skomentował, tylko powtórzył moje nazwisko, tym razem nie w formie pytania, a stwierdzenia:

- Pan Nicholas Revill. Aktor.

Jego twarz była ciemną plamą na tle nocy.

- Czego pan ode mnie chcesz?

Poczułem, jak dwaj za moimi plecami podchodzą bliżej.

- Mówiąc za siebie: nic.

- To doskonale się składa, bo nic nie mam.

Byłem zadowolony, że doskonale panowałem nad głosem.

- „Nic” to, zdaje się, typowy stan posiadania aktorów - odezwał się ów człowiek.

Mówił tak cicho, że musiałem wytężać słuch. To, że byłem zmuszony nadstawić uszu, by usłyszeć zniewagę pod swoim adresem, wydało mi się w dwójnasób obelżywe.

- Pozwoli pan, że skoro zatrzymał mnie pan wyłącznie po to, by naigrawać się z mojego ubóstwa - powiedziałem - to ja już sobie pójdę. Gdyby wolał pan mi pochlebić, proszę zapłacić za wstęp do teatru, tak jak wszyscy, i tam to zrobić.

Odwróciłem się i chciałem odejść, ale jak oczywiście mogłem się spodziewać, drogę zagrodziła mi jedna z postaci dotąd kryjąca się za moimi plecami.

- Proszę mnie przepuścić.

- Jest pan potrzebny - powiedział mężczyzna o cichym głosie.

Odwróciłem się z powrotem do niego, jako że widocznie on tu dowodził.

- Potrzebny? Do czego? Kim jesteście?

Kiedy wymawiałem te słowa, zostałem chwycony za ramiona. Uścisk był tak mocny, że naprawdę nieźle zabolało.

- Dostaliśmy polecenie, aby dostarczyć pana w pewne miejsce - rzekł cień. Łagodność głosu kontrastowała z groźbą zawartą w wypowiadanych słowach. - Lepiej będzie i dla naszego, i dla pańskiego bezpieczeństwa, jeśli pozostanie dla pana tajemnicą, dokąd się udajemy. Dlatego zawiążemy panu oczy. Proszę się nie szarpać i nie próbować zdjąć przepaski.

Omal się nie roześmiałem zarówno ze strachu, jak i z autentycznego rozbawienia, względnie z połączenia obu tych emocji.

- Człowieku, na miłość boską, przecież jest ciemno.

- Tak będzie lepiej, proszę pana.

Odnosił się do mnie z szacunkiem, lecz w tonie jego głosu pobrzmiewało szyderstwo.

Jeden z cieni puścił moje ramię i nasunął mi na głowę przepaskę z gładkiego materiału. Po omacku sprawdził, czy dobrze leży - to znaczy czy dokładnie zasłania mi oczy - po czym zawiązał supeł z tyłu głowy. Następnie ponownie złapał mnie za ramię. Opadły na mnie podwójne ciemności.

- Kim jesteście? Złodziejami?

Ulżyłoby mi, gdyby się okazało, że są tylko rabusiami. (Owszem, ulżyłoby, ale byłbym też osobliwie zawiedziony).

- Działamy z upoważnienia.

- Czyjego?

To niewinne słówko zamieniło się w żałosny jęk, a ja nie doczekałem się odpowiedzi. Dwaj trzymający mnie mężczyźni zaczęli - z początku powoli, potem coraz szybciej - obracać mną jak bączkiem. Odruchowo sięgnąłem do opaski, by zerwać ją z oczu, ale cienie stały tak blisko mnie, że czułem ich oddech i ciepło, i nie mogłem podnieść rąk. Po kilku chwilach tak bardzo zakręciło mi się w głowie, że gdyby nie ci dwaj, byłbym się przewrócił. Moje zmysły wirowały razem z ciałem.

Wtedy, niczym dzieci bawiące się w ciuciubabkę, nagle mnie zatrzymali. Mroczny świat nadal w bardzo dokuczliwy sposób kręcił się i w mojej głowie, i dokoła niej, do tego nieprzyjemnie szumiało mi w uszach. Pchnięto mnie do przodu - czyli gdzie? Najwyraźniej w tej idiotycznej dziecięcej zabawie chodziło wyłącznie o to, bym stracił rozeznanie. Więc im się to udało, bo zupełnie nie wiedziałem, w którą stronę mnie wiodą.

Kiedy szliśmy ulicą, popychany i bezbronny jak dziecię miałem przynajmniej czas na rozmyślania. O dziwo, bałem się mniej, niż kiedy odkryłem, że jestem śledzony. Początkowo sądziłem, że stałem się celem bandy zbirów albo rozpustników, ale zachowanie tej trójki (a raczej tego jednego mężczyzny, z którym zamieniłem kilka słów) sugerowało, że ci dżentelmeni nie pożądają niczego tak niewybrednego i pospolitego, jak moje życie albo zawartość pustej sakiewki. „Jest pan potrzebny” - brzmiało to złowieszczo, niemal jakby diabeł w moralitecie przyzywał do siebie duszyczkę, która długo wymigiwała się od płomieni i wiecznego potępienia. Roześmiałbym się na tę absurdalną myśl, gdyby nie zaschło mi w gardle i gdyby serce nie waliło mi w piersi. Nie było mi jednak do śmiechu. Kiedy obcasy moich butów stukały po śliskich kocich łbach, mój umysł próbował znaleźć wyjście z labiryntu.

Na moje wyczucie gdzieś tak po dziesięciu minutach - w trakcie których kilkukrotnie zmieniliśmy kierunek marszu, a raz nawet, o czym jestem przekonany, po prostu zawróciliśmy, by udać się tam, skąd przyszliśmy - wreszcie się zatrzymaliśmy. Kręciło mi się w głowie i było mi niedobrze. Miałem ochotę usiąść. Usłyszałem stukanie do drzwi, potem zgrzyt zawiasów i poczułem, jak omiata mnie ciepłe powietrze.

- Dotarliśmy. Proszę uważać, przed panem dwa niskie stopnie. Ostrożnie.

Ostrzeżenie okazało się zbędne, poczułem bowiem, jak dwa cienie podnoszą mnie i transportują po schodkach. Potem zwolniły uścisk. Zaskoczony zachwiałem się, ale utrzymałem równowagę. Bez namysłu sięgnąłem do przepaski, by zdjąć ją z oczu, ale zostałem uprzedzony.

- Proszę opuścić ręce, panie Revill.

Z ociąganiem postąpiłem, jak kazano. Męczyły mnie już te ciemności.

- Przed panem znajdują się drzwi. Są wąskie, może się w nich zmieścić tylko jeden człowiek. Proszę przez nie przejść.

- Nie.

Uznałem, rozumiecie, że byłoby głupotą - a także czynem niezbyt męskim - wchodzenie prosto w potencjalną pułapkę. Postanowiłem się postawić. Dać się zaprowadzić w nieznane miejsce to jedno, ale z własnej woli przekroczyć próg nieznanego - to drugie. Chciałem przekazać tę myśl nieznajomemu, ale słowa uwięzły mi w gardle. W ciemnej, zimnej uliczce czułem się choć odrobinę bezpieczny, ale tutaj, w czyimś domu, Bóg raczył wiedzieć, co mogło się wydarzyć. Niestety, moje „nie”, które miało być krótką, stanowczą odmową, zabrzmiało niewinnie i drżąco; widać byłem bardziej zastraszony, niż mi się wydawało.

- Nie? - powiedział łagodnie i z nutką znużenia mężczyzna za plecami. - Nie to nie, proszę pana. Sądziłem, że będzie pan wolał zachować godność.

Dłonie schwyciły mnie za ramiona i nakierowały, po czym popchnęły do przodu niczym krnąbrne dziecko. Poczułem pod stopami drewniane deski, a na policzkach ciepło. Był to niejaki postęp w porównaniu z chłodem nocy.

- Teraz jesteśmy na miejscu - znów odezwał się za moimi plecami ten łagodny głos. - Za chwilę będzie pan mógł zdjąć przepaskę. Zobaczy pan przed sobą schody. Bardzo proszę wejść po nich na górę. W pomieszczeniu naprzeciwko schodów znajdzie pan kogoś, kto pragnie z panem pomówić.

- Pewnie mam jeszcze policzyć do dziesięciu, zanim zacznę go szukać - rzuciłem, usiłując dodać coś w materii szyderstwa. Niewykluczone, że towarzyszącego mi mężczyznę dotknęła moja uwaga, choć nie wiem na pewno, bo się nie odezwał. - Kim pan jest? - odważyłem się zapytać. - Chcę wiedzieć, zanim pójdę dalej.

Brak odpowiedzi. Obmacałem przestrzeń dokoła mnie. Pusto, więc cienie musiały rozpłynąć się jak duchy. Ale chyba nie zostawili mnie całkiem samego? Odczekałem chwilę, po czym sięgnąłem do przepaski i uchyliłem nieco, spodziewając się, że zostanę za to zbesztany przez obstawę. Ale nikogo ze mną nie było. Znajdowałem się w pustym, słabo oświetlonym korytarzu z kilkoma parami drzwi. Moi niechciani towarzysze pewnie zniknęli w którymś z pomieszczeń. Miałem poczucie, że jestem obserwowany, ale nie było to owo miłe wrażenie, że cała uwaga skupia się na tobie, kiedy występujesz na scenie, lecz mniej przyjemne doznanie, gdy ktoś śledzi cię wzrokiem przez dziurę po sęku albo przez szparę między deskami. Wciąż trzymałem w ręku opaskę. W teatralnym geście sprzeciwu cisnąłem ją na ziemię.

Przede mną znajdowały się schody, tak jak powiedział mężczyzna o łagodnym głosie, i prowadziły w ciemność. Odwróciłem się i pchnąłem drzwi, przez które tu wszedłem, ale stawiły opór. Niestety, nie znalazłem klucza. Sprawdziłem jeszcze dwa czy trzy inne wyjścia, ale w końcu dałem sobie spokój i po prostu założyłem, że wszystkie są zamknięte. Pomyślałem o przypartej do muru przez myśliwych i ogary zwierzynie, zmuszonej do podążenia ku swemu końcowi jedyną wyznaczoną dla niej drogą. Wszedłem po schodach, poruszając się jak we śnie. Pamiętam, że skrzypiały.

Na szczycie schodów znajdował się niewielki przedpokój, a za nim wejście do pomieszczenia. Drzwi były uchylone, ze środka wylewało się blade światło. Zapukałem nieśmiało.

- Proszę - usłyszałem, wszedłem więc. Na drugim końcu dużego pokoju przy wielkim stole siedział mężczyzna. Pisał. Rzucił mi przelotne spojrzenie. - Pod ścianą stoi krzesło. Proszę spocząć, panie Revill, i chwilę zaczekać. - Wrócił do przerwanego zajęcia.

Zrobiłem, jak kazał, wszak była to noc posłuszeństwa. Poza kilkoma stojącymi na stole świecami w pokoju nie było żadnego innego źródła światła. Usiadłem w ciemności naprzeciwko dobrze oświetlonego dżentelmena, toteż mogłem go sobie obejrzeć. Nie wiem, może specjalnie tak się usadowił, ale nie sądzę. Istnieją ludzie, którzy celowo udają, że piszą albo porządkują dokumenty, a robią to tylko po to, byś musiał na nich zaczekać. Chcą przez to powiedzieć: „Popatrz, jaki jestem ważny i zajęty, a jak mało ty sam znaczysz”. Ale ten bezimienny mężczyzna nie należał do nich.

Pochylony nad stołem skrobał zamaszyście, od czasu do czasu maczając pióro w inkauście albo zaglądając do rozłożonych dokoła papierów. Siedział nieruchomo, jeśli nie liczyć prowadzącej pióro dłoni - i stóp, te bowiem wykonywały osobliwy, współgrający z ręką taniec. Nie drapał się po szerokim białym czole ani nie głaskał się po zwężającej się ku końcowi brodzie; nie przerywał pisania po to, żeby obejrzeć paznokcie albo wąskie złote obrączki, które nosił na obu palcach serdecznych. Nie pozwalał sobie na typowe dla skrybów drobne przerwy w pracy, oznaczające: „A teraz myślę”, lub też: „Ciekawe, jak wyglądam, kiedy tak sobie myślę”. Pisał z werwą, jakby od tego zależało jego życie.

Szerokie blade czoło pochłaniało światło, zamiast je odbijać. Świece rzucały ruchome, sprzeczne desenie na ścianę za plecami mężczyzny. Było w tych rozedrganych cieniach coś, co nie pasowało do siedzącej przy stole masywnej postaci, i dopiero później dotarło do mnie, o co chodziło.

Nieznajomy przez kilka minut pracowicie kreślił litery. Potem nagle, bez żadnego teatralnego gestu, bez uśmiechu czy westchnięcia, które przeważnie oznaczają dotarcie do kresu trudów, odłożył pióro, splótł dłonie i podparł nimi brodę. Spojrzał na mnie otwarcie i poczułem, że mimo iż siedzę w cieniu, jego wzrok ocenia mnie szybko, acz gruntownie.

- Proszę się przysunąć, panie Revill, bliżej światła... o tak.

Mając do czynienia z kimś innym, pewnie bym zaprotestował przeciwko sposobowi, w jaki zostałem zgarnięty z ulicy i zaprowadzony do pokoju na piętrze, teraz bowiem, gdy zyskałem pewność, że nie wpadłem w łapy złoczyńców, zapragnąłem zgłosić parę zastrzeżeń. Ale coś mi podpowiedziało, że sprzeciw byłby daremny, a ja usłyszałbym, że o wszystkim się dowiem, kiedy przyjdzie na to pora. Jasne.

- Pan Nicholas Revill, aktor Trupy Lorda Szambelana, zgadza się?

- Owszem, gram w zespole Lorda Szambelana. Dziś wieczorem mieliśmy próbę...

- Wiem - wpadł mi w słowo.

- ...sztuki, którą wystawimy przed Jej Wysokością...

- To również wiem.

Niełatwo zrobić na nim wrażenie.

Minęło już kilka tygodni, od kiedy po krótkim terminowaniu na dobre rozgościłem się w zespole teatru pana Szekspira i Burbage'a, lecz wciąż rozpierała mnie duma z przyjęcia w poczet najznamienitszych londyńskich aktorów. Psiakrew, przecież każdy młody człowiek, który marzył o teatralnej scenie, od kiedy dorósł na tyle, by klękając w kościelnej ławie, przestać się za nią cały chować - a mówiąc dokładniej, od kiedy jako dziecko usłyszał, jak jego ojciec pastor ciska z ambony, będącej dla niego sceną, gromy na sztuki, aktorów i teatry - otóż powiadam, że każdy taki młodzieniec nie posiadałby się z dumy, gdyby otrzymał propozycję dołączenia do ekipy stołecznego klejnotu w koronie, innymi słowy: do teatru Globe.

- Oglądał nas pan? - spytałem. - Widział pan jakąś sztukę w wykonaniu naszej trupy? - To ciekawe, że pragnienie pochwalenia się swoim rzemiosłem przysłoniło poczucie zagrożenia, już nie wspominając o zniewadze, jaką było porwanie z ulicy i zawleczenie Bóg raczy wiedzieć dokąd. A może to raczej nieodłączna próżność aktora?

- Nie mam zbyt wiele czasu na teatr... - zaczął.

Zatem to purytanin albo jeden z tych pełnych dezaprobaty mieszczan, zdaniem których aktorstwo jest źródłem wszelkiego zła, a także niekorzystnie wpływa na interesy, ponieważ zachęca terminatorów do wagarowania, a zwykłych ludzi do wydawania pieniędzy na mrzonki zamiast na dobra doczesne. Niemniej jednak ani nie wyglądał, ani nie brzmiał jak purytanin czy jakiś fałszywy skromniś.

- ...aczkolwiek dla Trupy Lorda Szambelana robię wyjątek - dokończył.

- Miło mi to słyszeć.

- Cowley, Pope, Gough. Kto jeszcze... Tawyer, Sincklo, Jack Wilson. Są też Rice i Tyler. Wszystko znakomici aktorzy. Teraz do tej listy musimy dopisać również pańskie nazwisko, panie Revill.

Zachwycony tym świadectwem znajomości naszego zespołu, nie mogłem wszakże nie zadać sobie pytania o powód, dla którego ten mężczyzna przechowywał tę wiedzę. Nie umknęło mi również to, że wymienieni przez niego aktorzy nie należeli w żadnym wypadku do najbardziej znanych i najwybitniejszych ludzi Lorda Szambelana. Wszak nie wspomniał o Augustinie Phillipsie, o Arminie klaunie, o braciach Burbage'ach ani o samym panu WS. Większość widzów naszych widowisk najbardziej jest obznajomiona z tymi ostatnimi nazwiskami.

Znów się zaniepokoiłem.

- Zadaje pan sobie pytanie, dokąd zmierzam.

- Kazał mnie pan pochwycić na ulicy, kiedy spokojnie sobie szedłem, nikomu nie wadząc.

- Tak, nikomu nie wadząc - powtórzył w sposób pozwalający sądzić, że zastanawiał się, czy jednak nie jestem czemuś winny. Mój niepokój jeszcze wzrósł. - Muszę pana przeprosić za sposób, w jaki został pan tu doprowadzony, ale nie ma potrzeby, aby wiedział pan, gdzie się znajdujemy, oczywiście poza tym, że nadal jesteśmy w Londynie. Dla mnie to niezwykle ważne...

Widząc, że chcę mu przerwać, rozwarł dłoń, na której opierał brodę, i tym gestem nakazał mi milczenie.

- ...a jeszcze ważniejsze, muszę dodać, dla pańskiego bezpieczeństwa, aby pozostał pan w nieświadomości co do miejsca swojego pobytu.

- To znaczy, że kiedy będę wychodził, znów będę musiał włożyć opaskę?

- Niestety tak. Jeśli jednak prawdziwym celem pańskiego pytania było ustalenie, czy opuści pan ten pokój i budynek cały i zdrowy, to odpowiadam, że tak, opuści pan.

Poczyniłem lekceważący gest, jak gdybym nawet przez chwilę w to nie wątpił. Spoczęły na mnie duże, szczere oczy nieznajomego.

- Nie spadnie panu włos z głowy. Jest pan dla nas zbyt cenny.

- Ja, biedny aktor? - powiedziałem, przypominając sobie uwagę mężczyzny na ulicy.

- Proszę nalać sobie, a także i mnie, wina. Na szafce pod ścianą stoi butelka.

Posłuchałem go. Nie omieszkałem zauważyć, że pominął milczeniem komentarz o biednym aktorze.

Tę chwilę, którą zajęło mi nalewanie wina, wykorzystał na powrót do papierkowej roboty. Stanąłem nad nim niepewnie, patrząc, jak gryzmoli na marginesie gęsto zapisanej obcym charakterem pisma kartki. Było w tej pochylonej nad stołem postaci coś dziwnego, choć nie potrafiłem powiedzieć, co konkretnie.

Wreszcie spojrzał na mnie i gestem polecił postawić kielich, który mu przyniosłem. Przez cały czas uśmiechał się z osobliwą otwartością, która kazała mi bezradnie szczerzyć zęby w rewanżu,

Kiedy wróciłem na miejsce, spytał:

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin