Imiona kwiatow i dziewczat A5.doc

(1757 KB) Pobierz
Imiona kwiatów i dziewcząt




Elizabeth Gilbert

Imiona kwiatów i dziewcząt

Zbiór opowiadań

 

Przełożyły: Marta Jabłońska-Majchrzak, Katarzyna Karłowska

Tytuł oryginalny: Pilgrims

Rok pierwszego wydania: 1997

Rok pierwszego wydania polskiego: 2008

 

Bohaterami Imion kwiatów i dziewcząt są zapadające w pamięć postaci: dziewczyna, która prowokuje kowboja, by uciekł z nią w Góry Skaliste; umierająca staruszka, która z zadowoleniem wspomina swoje rozwiązłe życie; twarda kobieta, która nie boi się życia w amerykańskiej głuszy, i inni - ludzie z krwi i kości, silni, szukający miłości i bez strachu oddający się pasji. I choć zdarza im się dokonywać złych wyborów, postępować głupio i działać na oślep, to jednak walczą o swoje związki z innymi i mają w sobie wiele odwagi.

 

Spis treści:

Pielgrzymi.              4

Rozmowa z wapiti.              23

Alice jedzie na Wschód.              38

Strzelanie do gołębi.              57

Duże jest piękne.              82

A potem lądujesz.              99

Zabierajcie stąd te głupie dzieciaki.              112

Czego Denny Brown (lat piętnaście) nie wiedział.              127

Imiona kwiatów i dziewcząt.              150

Na Giełdzie Owocowo-Warzywnej w Bronksie.              172

Słynna sztuczka z połamanym i odzyskanym w całości palącym się papierosem.              203

Najlepsza żona.              232


 

 

 

 

 

 

Gdy kwiecień deszczu rzęsistym strumieniem

Marcową suszę zmoczy do korzeni

I skąpie żyłę ziemi w takim płynie,

Który kwitnienia moc daje roślinie;

Gdy Zefir ciepłym oddechem owionie

Wiotkie łodygi na polach i błoniach,

A młode słońce na tarczy Zodiaku,

Zbiegnie pół drogi spod Barana znaku

I poczną śpiewać maleńkie ptaszęta,

Których źrenica we śnie nie zamknięta,

Bo w nich tęsknotę budzi przyrodzenie,

Wtedy i ludzi ogarnia pragnienie

Zbożnej pielgrzymki (...)[1]

Geoffrey Chaucer,

Opowieści kanterberyjskie,


Pielgrzymi.

Kiedy mój ojciec powiedział, że ją zatrudnił, byłem zdziwiony:

- Dziewczynę?

Do tej pory kobiety nie mogły pracować na tym ranczu, nawet jako kucharki, bo kowboje za bardzo się o nie strzelali. Strzelali się nawet o brzydkie kucharki. Nawet o te stare.

- Dziewczynę? - powtórzyłem.

- Jest z Pensylwanii - powiedział mój stary. - Będzie w tym dobra.

- Jest z czego?

Kiedy mój brat Crosby się o tym dowiedział, oświadczył:

- Jeśli dziewczyna ma robić to, co ja, czas, żebym sobie znalazł coś nowego.

Stary popatrzył na niego.

- Mówili mi, że w tym sezonie za każdym razem przechodziłeś przez Kocioł, śpiąc na końskim grzbiecie albo czytając jakąś cholerną książkę. Może rzeczywiście już czas, żebyś sobie znalazł inne zajęcie.

Powiedział nam, że przyjechała z tej Pensylwanii najgorszym gównianym rzęchem, jakiego w życiu widział.

Szukała roboty i obiecała, że zajmie mu tylko pięć minut, ale to nie trwało nawet tyle. Napięła biceps, żeby pomacał, ale nie pomacał. Spodobała mu się, powiedział, od razu. W tych sprawach, po tylu latach, ufa swojemu oku, oświadczył.

- Wam też się spodoba - zapewnił nas. - Jest seksowna, tak jak koń jest seksowny. Miła i duża. Silna.

- Masz osiemdziesiąt pięć własnych koni do wykarmienia i wciąż uważasz, że koń jest seksowny - powiedziałem, a mój brat Crosby dorzucił:

- Wydaje mi się, że takiej seksowności mamy tu w bród.

Nazywała się Martha Knox, miała dziewiętnaście lat i była mojego wzrostu. Nogi miała grube, ale nie tłuste, a dopiero co kupione kowbojki wyglądały na najtańsze, jakie udało jej się znaleźć, i na pewno pierwszy raz w życiu nosiła takie buty. Jej wydatna broda współgrała z czołem i nosem, a zęby miała z rodzaju tych, co to zajmują większość twarzy nawet wtedy, kiedy usta są zamknięte.

Przede wszystkim jednak miała ciemnobrązowy warkocz, który sięgał do połowy pleców i był gruby jak dziewczęce ramię.

Na początku tego sezonu tańczyłem któregoś wieczoru z Marthą Knox. Mieliśmy dzień wolny, kiedy to można zjechać z góry, upić się, potelefonować tu i ówdzie, zrobić przepierkę, wziąć udział w bójce. Martha nie miała zwyczaju tańczyć i nie zamierzała tego robić. Powtórzyła mi to kilka razy, a kiedy się wreszcie zgodziła, nie odłożyła nawet papierosa. Trzymała go cały czas w opuszczonej ręce. No to ja nie odstawiłem swojej butelki piwa, żeby nie być gorszym, i obejmowaliśmy się nawzajem jedną ręką. Nie umiała tańczyć i nie miała na to ochoty, ale i tak odnaleźliśmy wspólny powolny rytm, każde z jedną opuszczoną ręką, jak kowboje na rodeo, którym prawe ramię zwisa luźno. Spoglądała wyłącznie ponad moim lewym ramieniem, jakby ta jej połowa, całkiem dobrze radząca sobie w tańcu, była jakąś jej częścią, której jeszcze nie poznała i wcale nie miała zamiaru poznawać.

Mój stary powiedział o niej jeszcze jedno:

- Nie jest piękna, ale wie, jak dobrze sprzedać to, co ma.

Cóż, to prawda, że miałem ochotę potrzymać ten jej warkocz. Miałem na to ochotę od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłem, a już szczególnie podczas tańca, ale nie sięgnąłem po niego i nie odstawiłem swojej butelki z piwem.

Martha Knox niczego nie sprzedawała.

Nie zatańczyliśmy drugi raz tego wieczoru, w ogóle już ze sobą nie tańczyliśmy, ponieważ był to długi sezon i stary za ostro nas gonił do roboty. Nie było już całych wolnych dni na tańce i bójki. A kiedy czasami zdarzyło nam się wolne popołudnie w środku męczącego tygodnia, szliśmy do baraku spać; spaliśmy twardym snem ludzi śmiertelnie wyczerpanych, na swoich pryczach, w butach, jak strażacy albo żołnierze.

Martha Knox spytała mnie o rodeo.

- Crosby mówi, że to najlepszy sposób, żeby dać się ukatrupić - oświadczyła.

- Najlepszy, jaki znam.

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie po dwóch stronach ogniska z płonącą sośniną, tylko my dwoje, zdrowo popijając.

W namiocie za jej plecami było pięciu myśliwych z Chicago, spali albo odpoczywali, wściekli na mnie, że nie wystawiłem im na pewny strzał żadnego z łosi, któreśmy widzieli tego tygodnia. W namiocie za mną była kuchnia i prowiant oraz dwa piankowe materace ze śpiworami dla nas dwojga; ona dodatkowo przykrywała się derkami. Oboje spaliśmy na dżinsach, które mieliśmy włożyć nazajutrz, żeby nam nie zesztywniały od zimna.

Była połowa października, ostatnie polowanie sezonu, i każdego ranka, kiedy siodłaliśmy konie, z ich pysków zwisały długie igły lodu.

- Jesteś pijana? - spytałem.

- Coś ci powiem - odparła. - To cholernie dobre pytanie.

Przyglądała się swoim dłoniom. Były czyste, oczywiście pokaleczone i ze śladami oparzeń, ale czyste.

- Jeździłeś na rodeo, zgadza się?

- O jeden raz za dużo - odparłem.

- Byki?

- Nieujeżdżone konie.

- Dlatego nazywają cię Bryk?

- Nazwali mnie Bryk, bo dużo brykałem, kiedy byłem mały.

- Przygniótł cię kiedyś koń na rodeo?

- Któregoś wieczoru wsiadłem na tego dzikusa i od razu wiedziałem, jeszcze w przejściu, przed otwarciem bramy, że ten to mnie strawi na swoim grzbiecie. Chciał, żebym zniknął, zginął, za to, co próbuję zrobić. Nigdy się tak nie bałem, siedząc na koniu, jak na tym sukinkocie.

- Myślisz, że on to wiedział?

- Wiedział? Skąd niby miał wiedzieć?

- Crosby mówi, że pierwszym zadaniem konia jest odkryć, kto na nim jedzie i kto kim rządzi.

- To odzywka mojego starego. Mówi tak, żeby przestraszyć kolesi. Jakby konie były takie mądre, to one by nas ujeżdżały.

- To odzywka Crosby'ego.

- Nie. - Pociągnąłem z butelki. - To też odzywka mojego starego.

- Więc cię zrzucił.

- Tak, ale nadgarstek zaplątał mi się w uprząż i sukinkot wlókł mnie trzy razy wokół areny pod swoim brzuchem. Tłum był zachwycony. Koń był zachwycony. Niemal rok przeleżałem w szpitalu.

- Mogę? - Sięgnęła po butelkę. - Chcę ujeżdżać właśnie te dzikie - oświadczyła. - Chcę jeździć na rodeo.

- Właśnie o to mi chodziło - powiedziałem. - Chciałem cię do tego namówić, opowiadając tę historyjkę.

- Czy twój tato był wściekły?

Na to nie odpowiedziałem. Wstałem i podszedłem do drzewa, na którego gałęziach wisiał cały nasz ekwipunek, tak jak wiesza się jedzenie dla ochrony przed niedźwiedziami.

Rozpiąłem rozporek i powiedziałem:

- Zasłoń oczy, Martho Knox. Zamierzam spuścić ze smyczy największego zwierza Gór Skalistych Wyomingu.

Milczała, kiedy sikałem, ale gdy wróciłem do ogniska, oznajmiła:

- To odzywka Crosby'ego.

Wyciągnąłem z kieszeni puszeczkę z tytoniem.

- Nie, to też jest odzywka mojego starego.

Postukałem puszeczką o udo, żeby ubić tytoń do żucia, po czym wyjąłem odrobinę. To była moja ostatnia puszeczką, prawie już pusta.

- Mój stary kupił tamtego konia - powiedziałem. - Odnalazł właściciela i dał mu dwa razy tyle, ile drań był wart. Zaprowadził go do baraku kucharza i strzelił mu w łeb, a potem pogrzebał w kupie kompostu.

- Żartujesz - nie kryła zaskoczenia.

- Nie zaczynaj przy nim tego tematu - poradziłem - Jasne że nie. Za cholerę.

- Odwiedzał mnie w szpitalu codziennie. Nawet żeśmy nie rozmawiali, był tak cholernie przybity. Tylko palił. Prztykał niedopałkami nad moją głową - lądowały w muszli klozetowej i gasły z sykiem. Na kilka miesięcy unieruchomili mi szyję w kołnierzu ortopedycznym, tak że nawet nie mogłem odwrócić głowy, żeby na niego spojrzeć.

Cholerna nuda. Właściwie żyłem chyba tylko po to, żeby oglądać, jak te pety fruwają nad moją twarzą do kibla.

- To rzeczywiście nuda - przyznała.

- Czasami pojawiał się też mój brat Crosby, ze zdjęciami dziewcząt.

- Jasne.

- Cóż, na nie też dobrze było sobie popatrzeć.

- Jasne. Fruwające pety i podfruwajki.

Napiła się. Wziąłem butelkę, oddałem, ona jeszcze pociągnęła. Wokół leżał śnieg. Kiedy tu przyjechaliśmy, padał grad, a potem prawie każdej nocy śnieg. Popołudniami wielkie białe łaty na łące kurczyły się do małych kopczyków, przypominających stosy prania, konie je rozdeptywały. Trawy już prawie nie było i nocami konie zaczynały się oddalać w poszukiwaniu lepszej paszy. Powiesiliśmy im na szyjach krowie dzwonki i kiedy się pasły, dzwoniły głośno i monotonnie. Nawet nieźle to brzmiało.

Przyzwyczaiłem się do tego dźwięku na tyle, że zauważałem go, dopiero gdy milkł. Cisza oznaczała, że konie sobie poszły, i potrafiła mnie obudzić w środku nocy. Wtedy musieliśmy ruszać za końmi, tyle że ja na ogół wiedziałem, gdzie poszły. Martha Knox też starała się to odszyfrować i wcale nie narzekała, że musi się ubierać w środku nocy i w tym zimnie, i w ciemnościach nasłuchiwać dzwonków.

Lubiła to. Rozumiała.

- Wiesz, co ci powiem o twoim bracie Crosbym? - spytała. - On rzeczywiście jest przekonany, że wie, jak postępować z dziewczętami.

Milczałem, więc mówiła dalej:

- A niby jak to możliwe, Bryk, skoro wokół nie ma żadnych dziewcząt?

- Crosby zna dziewczyny - odparłem. - Mieszkał w miastach.

- Jakich miastach? W Casper? Cheyenne?

- W Denver. Crosby mieszkał w Denver.

- W porządku, niech będzie Denver.

- No cóż, w Denver znajdą się jedna czy dwie dziewczyny.

- Jasne. - Ziewnęła.

- Więc w Denver mógł się nauczyć, jak postępować z dziewczynami.

- Rozumiem, Bryk.

- Dziewczyny przepadają za Crosbym.

- Na pewno.

- Naprawdę. Którejś zimy pojedziemy z Crosbym na Florydę i rozbijemy wszystkie małżeństwa, jakie się da.

Tam jest mnóstwo bogatych kobiet. Mnóstwo bogatych, znudzonych kobiet.

- Musiałyby być nieźle znudzone - powiedziała Martha Knox i wybuchnęła śmiechem. - Musiałyby być śmiertelnie znudzone.

- Nie lubisz mojego brata Crosby'ego?

- Uwielbiam twojego brata Crosby'ego. Czemu miałabym go nie lubić? Uważam, że Crosby jest najwspanialszy.

- Brawo.

- Ale uważa, że wie, jak postępować z dziewczętami, i to jest upierdliwe.

- Dziewczyny przepadają za Crosbym.

- Kiedyś pokazałam mu zdjęcie swojej siostry. Powiedział mi, że wygląda, jakby zadawała się z samymi kiepskimi fiutami. Jak można coś takiego powiedzieć?

- Masz siostrę?

- Agnes. Pracuje w Missouli.

- Na ranczu?

- Nie na ranczu, nie. Jest striptizerką. Nienawidzi tego, bo to miasto studentów. Mówi, że ci chłopcy z college'ów nie dają napiwków, nieważne, co im się podtyka pod nos.

- Zabawiałaś się kiedyś z moim bratem Crosbym? - spytałem.

- Hej, Bryk - odparła. - Nie bądź taki nieśmiały.

Pytaj, o co tylko chcesz.

- O cholera. Nieważne.

- Wiesz, jak mnie nazywali w szkole średniej? Fort Knox. A wiesz dlaczego? Bo nie wpuszczałam nikogo...

- Czemu nie?

- Czemu nie? - Pogrzebała gałązką w ognisku, potem wrzuciła ją w ogień. Zdjęła dzbanek z kawą znad płomieni i popukała w ściankę łyżką, żeby fusy opadły. - Czemu nie? Bo nie uważałam tego za dobry pomysł.

- Niesamowity przydomek.

- Bryk jest lepszy.

- Ale już zajęty.

Martha Knox wstała i weszła do namiotu, a po chwili wyłoniła się z całym naręczem drew.

- Co ty wyprawiasz? - spytałem.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin