Wstęp
No dobrze, jeśli to moja pierwsza powieść, po którą sięgnęliście, nie czytajcie jej. Zwróćcie ją. Weźcie inną. Nie ma problemu, zaczekam.
Jeżeli jednak dalej czytacie, to musicie wiedzieć, że nie zajrzałem do Kliniki śmierci od dwudziestu lat. Nie chciałem poprawiać tej książki, żeby wydać ją jako nową powieść. Nie cierpię, gdy pisarze tak robią. A więc – źle czy dobrze – jest to dokładnie ta książka, którą napisałem, gdy miałem dwadzieścia kilka lat. Gdy byłem naiwnym chłopakiem pracującym w branży turystycznej, który się zastanawiał, czy powinien iść w ślady ojca i brata, a więc (ciarki na plecach) studiować prawo.
Surowo oceniam tę książkę, ale czy nie jest tak, że wszyscy surowo oceniamy swoje wczesne dokonania? Przypominacie sobie tę rozprawkę, którą napisaliście w szkole – tę, za którą dostaliście piątkę z plusem i którą nauczycielka oceniła „celująco”? Pewnego dnia przetrząsacie szufladę i znajdujecie ten tekst, czytacie go, serce wam zamiera i myślicie: „Rany, ale miałem wtedy siano w głowie”. Tak właśnie bywa z wczesnymi powieściami.
Z pewnych fragmentów tej książki przebija kaznodziejski ton i co nieco wydaje się dziś przestarzałe (choć, prawdę mówiąc, chciałbym, żeby poruszane w niej problemy medyczne bezpowrotnie odeszły w przeszłość, ale to inna sprawa). Być może pomyślicie, że część fabuły osnuta jest na kanwie autentycznych wydarzeń. Nie jest. Książka powstała wcześniej. Nie dodam nic więcej, bo zepsułbym wam zabawę.
Na końcu chciałem wyznać, że kocham tę powieść pomimo jej wad. W Klinice śmierci jest energia i gotowość do podejmowania ryzyka – cechy, które być może zatraciłem. Nie jestem już tym samym facetem, ale to żaden grzech. Zawsze się zmieniamy w naszych pasjach i pracy. I dobrze.
Miłej lektury.
PROLOG
Piątek, 30 sierpnia
Doktor Bruce Grey próbował zwolnić kroku. Najchętniej popędziłby ile sił w nogach po brudnej posadzce hali przylotów międzynarodowego lotniska imienia Kennedy’ego i mijając odprawę celną, wybiegł z terminalu w parną noc. Zwalczył jednak tę pokusę. Szedł równym krokiem, spoglądając nerwowo na boki. Przystawał co chwila i kręcąc głową – jakby miał zesztywniałą szyję – zerkał ukradkiem przez ramię, by się upewnić, że nie jest śledzony.
...
renfri73