PSC 03 Wieza A5.doc

(6963 KB) Pobierz
Wieża zielonego anioła




Tad Williams

Wieża zielonego anioła

Cykl: Pamięć, smutek i cierń Tom 3

 

Przełożył: Paweł Kruk

Tytuł oryginału To Green Angel Tower

Wersja angielska 1993

Wersja polska 1994

 

Pasowany na rycerza Simon z pospiesznie zebraną armią musi stawić czoło o wiele potężniejszemu przeciwnikowi. Simona i jego sojuszników czeka długotrwała walka, w której wojenne kampanie przeplatają się z czarami, romans z podstępem, a wszystko powiązane jest zaskakującą i wartką akcją.

Trzy miecze nierozerwalnie związane z losem Simona i krainy Osten Ard z coraz większą mocą przyciągają się nawzajem. Ich właściciele, nie mogąc uwolnić się od pieśni, podążają ku Wieży Zielonego Anioła, gdzie ma nastąpić spotkanie trzech wielkich oręży.

 

Spis treści:

Przedmowa.              5

Część 1. CIERPLIWY KAMIEŃ.              13

Część 2. KRĘTA DROGA.              535

Część 3. TOCZĄCE SIĘ KOŁO.              842

Część 4. PŁONĄCA WIEŻA.              1327

Posłowie.              1678

Dodatek: Osoby, miejsca, wyrażenia.              1687

Nota autora.              1707


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Całą trylogię dedykuję mojej mamie, Barbarze Jean Evans, która nauczyła mnie szukać innych światów i dzielić się tym, co w nich znajduję. Ostatni tom, Wieża Zielonego Anioła, który sam w sobie jest światem pełnym smutku i radości, dedykuję Nancy Deming-Williams, którą bardzo kocham.


Przedmowa.

Guthwulf, hrabia Utanyeat, zaniepokojony nienaturalną ciszą, przesunął dłońmi po porysowanym blacie Wielkiego Stołu Prestera Johna. Choć dwunastu ludzi jadło tu kolację, w sali panowało prawie zupełne milczenie, nie licząc charczącego oddechu podczaszego Króla Eliasa i pobrzękiwania łyżek o talerze. Cisza szczególnie mocno przytłaczała ślepego Guthwulfa, chociaż nie była ona niczym niezwykłym; w tych dniach niewielu zasiadało do królewskiego stołu, a ci, którzy spożywali z Królem posiłek, myśleli tylko o tym, by jak najszybciej odejść, nie kusząc losu nieostrożną rozmową podczas kolacji. Kilka tygodni wcześniej kapitan o imieniu Ulgart, jeden z najemnych Thrithingów z Łąk, popełnił błąd, żartując na temat lekkich obyczajów nabbańskich kobiet. Większość jego rodaków podzielała ten pogląd, gdyż nie potrafili oni zrozumieć kobiet, które malowały swoje twarze i ukazywały bezwstydnie dużo odkrytego ciała. Żart Ulgarta przeszedłby nie zauważony w męskim towarzystwie; w zamku pozostało już tak niewiele kobiet, że przy stole Eliasa zasiadali tylko mężczyźni. Lecz kapitan zapomniał - jeśli w ogóle kiedykolwiek wiedział o tym - że żona Wielkiego Króla, zabita strzałą Thrithinga, była nabbańską szlachcianką. I tak, zanim podano deser po kolacji, głowa Ulgarta wisiała już u siodła jednego z gwardzistów Króla, który jechał, by, ku uciesze kruków, zatknąć ją na szczycie Bramy Nearulagh.

Guthwulf pomyślał, że dawno już zaprzestano rozmów przy królewskim stole i teraz posiłki mijały nieomal w grobowej ciszy, przerywane tylko stękaniem uwijających się służących, wykonujących pracę swoją i zbiegłych towarzyszy, albo nerwowymi komplementami rzucanymi przez nielicznych szlachciców, którym nie udało się uniknąć zaproszenia Króla.

Guthwulf słyszał teraz ciche rozmowy i rozpoznał głos Sir Fluirena, szepcącego coś do Króla. Stary rycerz powrócił właśnie ze swego rodzinnego kraju Nabbanu, dokąd jeździł jako emisariusz Eliasa. Tego wieczoru zajmował honorowe miejsce po prawej ręce Wielkiego Króla. Starzec zapewnił wcześniej Guthwulfa, że jego poprzednia rozmowa z Królem przebiegła bardzo spokojnie, lecz Elias wydawał się rozdrażniony w czasie całej kolacji.

Guthwulf nie mógł już naocznie tego ocenić, lecz całe lata spędzone u boku Króla pomogły mu rozumieć teraz każdą zmianę w jego głosie, każdą uwagę. Ponadto dotyk, węch i słuch Guthwulfa, znacznie wrażliwsze od czasu, kiedy stracił wzrok, były jeszcze sprawniejsze w obecności straszliwego miecza Eliasa, Smutku.

Od chwili, kiedy Król zmusił hrabiego do tego, by go dotknął, szary miecz wydawał mu się nieomal żywym stworzeniem, czymś, co go znało, co czaiło się z niezwykłą cierpliwością i czujnością niczym skradający się zwierz, który trafił na trop ofiary. Sama obecność oręża wywołała u Guthwulfa gęsią skórę i drżenie mięśni. Czasami, kiedy hrabia Utanyeat leżał nie śpiąc, pogrążony w ciemności ślepca, wydawało mu się, że wyczuwa miecz poprzez grube mury oddzielające go od królewskiej komnaty, jakby był ogromnym sercem, którego bicie tylko on słyszał.

Elias odsunął nagle swe krzesło, tak że jego skrzypienie natychmiast uciszyło pozostałych. Guthwulf wyobraził sobie, jak wszystkie dłonie trzymające puchary i łyżki zamierają w powietrzu.

- Do diabła, starcze - warknął Król. - Czy ty służysz mnie, czy temu szczeniakowi Benigarisowi?

- Powtarzam ci tylko, Wasza Wysokość, słowa księcia - odparł drżącym głosem Sir Fluiren. - Ale sądzę, że on nie chciał cię obrazić. Klany Thrithingów niepokoją jego granice, a ponadto Wrannańczycy zaczynają się stawiać...

- A czy to moje zmartwienie? - Tyle razy Guthwulf widział, jak twarz Eliasa zmienia się, gdy ten się złości, że bez trudu wyobraził sobie teraz zmrużone oczy Króla. W takich chwilach jego blade oblicze stawało się prawie białe i pojawiały się na nim kropelki potu. Guthwulf słyszał, jak służący mówili, że Król chudł coraz bardziej. - Niech mnie przeklnie Aedon, przecież to ja pomogłem Benigarisowi zdobyć tron! I ja dałem mu Lektora, który nie będzie sprawiał kłopotów!

Po tych słowach Elias zamilkł. Tylko Guthwulf był w stanie usłyszeć gwałtowny wdech Pryratesa, który siedział po drugiej stronie stołu. Król zdał sobie chyba sprawę z tego, że posunął się za daleko, gdyż rzuciwszy jakiś kiepski dowcip, przeprosił zebranych i podjął cichą rozmowę z Fluirenem.

Guthwulf siedział przez chwilę oniemiały, lecz zaraz uniósł łyżkę i zaczął szybko jeść, by ukryć nagły strach. Zastanawiał się, jak w tej chwili wygląda? Czy wszyscy patrzą na niego, czy widzą zdradziecki rumieniec? Wciąż słyszał słowa Króla dotyczące Lektora i pełen niepokoju syk Pryratesa. Pozostali domyślali się pewnie, że dotyczyły one wyboru uległego Velligisa na następcę Ranessina, ale Guthwulf wiedział najlepiej. Niepokój Pryratesa, że Elias może powiedzieć za dużo, potwierdził tylko przypuszczenia ślepca: Pryrates przyczynił się do śmierci Ranessina. Teraz Guthwulf był pewny, że Elias też o tym wiedział, może nawet sam wydał rozkaz zabicia Lektora. Król oraz jego doradca pokumali się z demonami i zamordowali najwyższego kapłana.

Siedząc wśród innych przy stole, Guthwulf czuł się równie samotnie jak ktoś, kto znalazł się na szczycie smaganej wiatrem góry. Nie potrafił już dłużej znieść ciężaru udawania i strachu. Nadszedł czas, by uciec. Lepiej być ślepym żebrakiem w jakiejś dziurze w Nabbanie niż pozostać choć chwilę dłużej w tej przeklętej i niebezpiecznej twierdzy.

Guthwulf otworzył drzwi swego pokoju i zatrzymał się na progu, by owiało go chłodne powietrze z korytarza. Była północ. Domyśliłby się tego, nawet gdyby nie słyszał żałosnego bicia dzwonu z Wieży Zielonego Anioła; odczuwał zawsze przenikliwy chłód na policzkach i oczach, kiedy słońce chowało się w najdalszych zakamarkach. Dziwne wydawało się to, że mógł dotykać oczami, lecz po oślepieniu go przez Pryratesa, właśnie one okazały się najbardziej wrażliwą częścią jego ciała. Pozwalały mu odczuwać zmiany wiatru czy pogody o wiele lepiej niż, na przykład, palce. Choć rzeczywiście jego niewidzące oczy okazały się bardzo przydatne, fakt, że używał ich w taki sposób, wciąż wydawał mu się przerażający. Przez jakiś czas budził się w nocy zlany potem i przestraszony snem, w którym widział samego siebie jako bezkształtne, pełzające stworzenie o mięsistych mackach wyrastających z twarzy, ślepych bulwach, trzęsących się jak rogi ślimaka. W snach wciąż widział; świadomość tego, że to, na co patrzy jest nim samym, wyrywała go ze snu, z którego budził się i wpadał w prawdziwą ciemność - własny, rzeczywisty świat.

Guthwulf wyszedł na korytarz, zdziwiony jak zawsze, że wciąż znajduje się w mroku, choć przeszedł z jednego pomieszczenia do drugiego. Kiedy zamknął drzwi, zostawiając za sobą rozżarzone ognie paleniska, chłód stał się jeszcze bardziej dotkliwy. Usłyszał dochodzący przez otwarte okno stłumiony brzęk zbroi strażników chodzących po murach, a potem wsłuchał się w pieśń zawodzącego wiatru, zagłuszającego odgłosy kolczug. Gdzieś w mieście zawył pies, w jednym zaś z licznych korytarzy rozległ się odgłos otwieranych i zamykanych cicho drzwi.

Przez chwilę Guthwulf kołysał się niezdecydowanie na piętach, po czym zrobił kilka kroków do przodu. Jeśli miał odejść, musi zrobić to teraz. Nie było sensu wystawać na korytarzu. Powinien pośpieszyć się i wykorzystać odpowiednią porę: noc pogrążyła świat w całkowitej ciemności, co dawało mu równe szansę. Czy miał inny wybór? Nie potrafił dłużej znieść tego, czym stał się Elias. Musi odejść w tajemnicy. Wprawdzie Król nie miał już z niego większego pożytku - co to za Namiestnik Wielkiego Króla, który nie może wyruszyć do walki - lecz wątpił, by jego były przyjaciel pozwolił mu tak po prostu odjechać. Jeśli ślepiec opuszczał zamek, który był dla niego domem, i zostawiał dawnego towarzysza Eliasa, można było podejrzewać go o zdradę, a przynajmniej na pewno tak uważałby władca zasiadający na Smoczym Tronie.

Guthwulf już od pewnego czasu zastanawiał się nad ucieczką. Sprawdzał nawet drogę, jaką miał do przebycia. Postanowił, że pojedzie w głąb Erchesteru i przenocuje u świętego Sutrina; katedra była prawie pusta - pozostali w niej mnisi życzliwie przyjmowali każdego żebraka, który miał odwagę spędzić noc w obrębie murów miasta. Rankiem mógłby wmieszać się w tłum wychodzący na Trakt Starego Lasu i prowadzący na wschód do Hasu Vale. A stamtąd, kto wie? Może w kierunku łąk, gdzie podobno Josua zbiera siły rebelianckie. Albo do opactwa w Stanshire. Gdziekolwiek, byleby tylko schronić się zanim okropne poczynania Eliasa zniszczą wszystko.

Teraz nie było już czasu na myślenie. Noc osłoni go przed wścibskim okiem, a za dnia będzie już u świętego Sutrina. Czas iść.

Lecz kiedy ruszył korytarzem, poczuł czyjąś obecność tuż obok; obecność podobną do opadającego piórka. Oddech, westchnienie, nie dająca się określić bliskość. Odwrócił się i poruszył ramieniem. Czy ktoś próbował go powstrzymać? - Kto...?

Nie było nikogo. A jeśli jednak był tam ktoś, to stał w milczeniu, szydząc z jego ślepoty? Guthwulf miał wrażenie, że podłoga rozstąpiła się pod jego stopami. Zrobił jeszcze jeden krok do przodu i nagle wyczuł bardzo mocno obecność szarego miecza, jego dziwną moc. Przez chwilę wydawało mu się, że mury zamku runęły; gwałtowny wiatr przeleciał obok niego, ale i przez niego, i zaraz ustał.

Cóż to było za szaleństwo? Ślepy i przerażony. - Prawie się rozpłakał. - Przeklęty.

Guthwulf zebrał całą odwagę i ruszył korytarzem, pozostawiając za sobą bezpieczeństwo swej komnaty. Poczucie braku równowagi nie opuszczało go, kiedy szedł przez labirynt korytarzy Hayholt. Jego czujne palce trafiały na niezwykłe kształty; delikatne przedmioty oraz gładkie i dziwnie ukształtowane słupki balustrad, których istnienia w tych korytarzach nie przypominał sobie. Drzwi do pomieszczeń zajmowanych kiedyś przez pokojówki były otwarte. Wiedział, że izby są puste, gdyż przełożona, zanim zaatakowała Pryratesa, wyprowadziła potajemnie wszystkie pokojówki z zamku. Mimo to z wnętrz pomieszczeń dochodziły niewyraźne szepty. Guthwulf wzdrygnął się, lecz szedł dalej. Hrabia zdążył już poznać, jak zmiennym i złudnym miejscem stał się zamek; jeszcze zanim Guthwulf stracił wzrok, Hayholt było już wyjątkowo niesamowitym miejscem. Guthwulf szedł przed siebie licząc kroki. W ciągu ostatnich tygodni przemierzył tę drogę kilkanaście razy: musiał przejść trzydzieści pięć kroków do zakrętu korytarza, potem dwadzieścia cztery do głównego zejścia, a stamtąd już wprost do wąskiego i zimnego Winnego Ogrodu. Po przebyciu kolejnych pięciuset kroków znowu wszedł pod dach i zmierzał korytarzem prowadzącym do pomieszczeń kapelana. Ściana pod jego palcami stała się ciepła, a potem nagle przeraźliwie gorąca.

Hrabia gwałtownie oderwał dłoń od muru, wydając okrzyk bólu i przerażenia, który odbił się echem w korytarzu.

-...Tsi e-isi’ha as-irigu...!

Wyciągnął drżące ramię i znowu dotknął kamiennej ściany, wilgotnej i zimnej. Wiatr szarpnął jego ubraniem; wiatr albo tłum szepcących i niematerialnych istot. Bardzo mocno czuł obecność szarego miecza.

Guthwulf szedł szybko zamkowymi korytarzami, wodząc palcami, najdelikatniej jak potrafił, po zmieniających się ścianach. Był pewien, że jest jedyną żywą istotą w korytarzu.

Wmawiał sobie, że dziwne odgłosy i dotknięcia, delikatne jak skrzydło ćmy, są tylko zjawami i nie mogą go powstrzymać. Są cieniami magicznych poczynań Pryratesa. Nie da się uwięzić w tym złudnym miejscu.

Hrabia dotknął surowego drewna drzwi i z radością stwierdził, że dobrze przeprowadził swoje obliczenia. Z trudem opanował okrzyk triumfu i ogromnej ulgi. Dotarł do małego portalu przy Wielkich Drzwiach Południowych. Za nimi był już tylko dziedziniec przed wewnętrznym murem.

Lecz kiedy otworzył drzwi i przestąpił ich próg, zamiast zimnego, nocnego powietrza poczuł gorący wiatr i żar wielu ognisk. Słychać było szepty, pełne boleści i przerażenia.

- Matko Boża! Czy w Hayholt wybuchł pożar?

Guthwulf cofnął się, lecz nie mógł już znaleźć drzwi. Jego palce trafiły na kamień, który rozgrzewał się coraz bardziej pod jego ręką. Szepty wzmogły się i przerodziły w chór podnieconych głosów, niezbyt głośnych, lecz brzmiących przenikliwie jak odgłos roju pszczół. To szaleństwo, złuda. Nie wolno mu się poddać. Ruszył chwiejnie, wciąż licząc kroki. Teraz szedł przez błotnisty dziedziniec, lecz jednocześnie czuł, że jego buty stukają o gładki kamień. Niewidoczny zamek ulegał jakiejś przeraźliwej przemianie; płonął i drżał w jednej chwili, by w następnej stad się twardym i zimnym kamieniem, a wszystko przebiegało w całkowitej ciszy, gdyż mieszkańcy spali, nieświadomi niczego. Sen i rzeczywistość mieszały się ze sobą. Ciemność oczu wędrowca wypełniały szepty duchów, które przeszkadzały mu w liczeniu kroków, lecz Guthwulf posuwał się pełen ponurej determinacji, która pozwoliła mu przetrwać niejedną okropną kampanię w służbie u Eliasa.

Brnął w kierunku muru środkowego, aż wreszcie zatrzymał się, by odpocząć obok miejsca, gdzie, według jego niepewnych obliczeń, były kiedyś komnaty zamkowego lekarza. Wyczuł gryzący zapach spalonego drewna; wyciągnął ramię, wziął kawałek polana do ręki i skruszył je na proch. Przypomniał sobie pożar, w którym zginął Morgenes oraz kilka innych osób.

Nagle, jakby wywołane jego wspomnieniami, pojawiły się wokół niego trzeszczące płomienie. To nie były rojenia jego umysłu; czuł śmiertelny żar! Gorący pierścień zaciskał się wokół niego niczym pięść, nie pozwalając mu uniknąć bez względu na to, w jakimkolwiek kierunku by się udał. Guthwulf wydał z siebie zdławiony okrzyk rozpaczy. Został schwytany w pułapkę! Zginie w płomieniach!

- Ruakha, ruakha Asu’a! - Spoza płomieni dochodziły przeraźliwe głosy. Czuł obecność szarego miecza, który ogarnął wnętrze i przenikał wszystko. Wydawało mu się, że słyszy jego nieziemską muzykę, a także ciszej brzmiący śpiew jego nienaturalnych braci.

Trzy miecze. Trzy piekielne miecze. Teraz go znały. Usłyszał szelest podobny do trzepotania wielu skrzydeł, a potem nagle wyczuł przed sobą otwór, puste miejsce w ścianie ognia, drzwi, które oddychały chłodnym powietrzem. Nie widząc innej drogi, narzucił płaszcz na głowę i ruszył chwiejnym krokiem przez korytarz pełen cichych i chłodnych cieni.


Część 1. CIERPLIWY KAMIEŃ.

1. POD DZIWNYM NIEBEM.

Simon zmrużył oczy i spojrzał w górę na gwiazdy, które płynęły na czarnym niebie.

Ze wszystkich sił starał się nie zasnąć. Zmęczony, spróbował skupić uwagę na najjaśniejszej konstelacji; gwiazdy tworzyły nieomal koło, unoszące się tuż nad otworem popękanej i zburzonej częściowo kopuły budynku.

Tam jest Toczące się Koło, chyba tak. Gwiezdne koło wydawało się dziwnie eliptyczne, jakby niebo, na którym widniały gwiazdy, zostało rozciągnięte. Jeśli to nie było Toczące się Koło, jaka inna konstelacja mogła ukazać się tak wysoko na niebie w połowie jesieni? Może Zając? Ale Zając miał Ogon - malutką gwiazdę tuż za główną konstelacją. A poza tym nigdy nie był aż tak duży.

Wiatr wsunął łapę do wnętrza zrujnowanego w połowie budynku. Geloe nazwała to pomieszczenie Obserwatorium; Simon uznał to za jeszcze jeden z jej ponurych żartów.

Wiedział, że białą, kamienną kopułę otworzyły na niebo długie wieki opuszczenia, więc nie mogło tam być żadnego obserwatorium. Nawet tajemniczy Sithowie nie potrafili obserwować gwiazd poprzez kamienny sufit.

Wiatr znowu powrócił, tym razem cisnął garść śniegowych płatków, Simon zadrżał pod jego mroźnym dotykiem, lecz przyjął to z wdzięcznością: chłód odegnał częściowo senność. Zepsułby wszystko zasypiając; nie, tej nocy nie wolno mu było zasnąć. Tak więc jestem mężczyzną - pomyślał. - No, prawie mężczyzną. Simon podwinął rękaw koszuli i spojrzał na swe ramię. Napiął mięsień, oczekując wyraźnego wybrzuszenia i zaraz zmarszczył brwi rozczarowany. Przesunął dłonią po przedramieniu, macając zgrubienia po odniesionych ranach: tutaj zostawiły ślad pazury Hunena, tam rozciął rękę o kamień, kiedy pośliznął się na Sikkihoq. Czy były to oznaki dojrzałości? Czy blizny świadczyły o tym, że jest się dorosłym? Pomyślał, że były one też znakiem wiedzy, jaką nabył wraz z odniesionymi ranami. Ale czego właściwie nauczył się w ciągu ostatniego roku?

Nie pozwól zginąć swoim przyjaciołom - pomyślał przygnębiony. - To pierwsza lekcja.

Nie wychodź w świat i nie pozwól, żeby ścigały cię potwory i szaleńcy. Nie rób sobie wrogów.

Tyle jeśli chodzi o mądrość, którą ludzie jakże chętnie mu przekazywali. A przecież żadna decyzja nie była tak łatwa, jak wyglądało to w kazaniach ojca Dreosana, w których człowiek miał do wyboru drogę Zła albo drogę Aedona. Doświadczenie Simona mówiło mu, że zwykle musiał wybierać między dwoma równie nieprzyjemnymi możliwościami, które w niewielkim tylko stopniu wiązały się z dobrem czy złem. Wiatr świszczący w dziurze dachu Obserwatorium stawał się coraz bardziej przenikliwy. Simon zacisnął mocniej zęby. Miejsce to wciąż nie wydawało mu się przyjaznym, choć jego ściany koloru perły pokrywały tak pięknie rzeźbione sceny. Kąty i załamania wydawały mu się dziwne, podobnie jak proporcje, które mogły zadowolić tylko obcą mu wrażliwość. Podobnie jak inne wytwory pracy nieśmiertelnych architektów, Obserwatorium całkowicie należało do Sithów; śmiertelnik nigdy nie czułby się w nim dobrze. Zaniepokojony Simon wstał; słabe echo jego kroków ginęło, zagłuszane wyciem wiatru. Jednym z interesujących szczegółów tego okrągłego pomieszczenia było to, że miało ono kamienną podłogę, niezbyt powszechne zjawisko w architekturze Sithów. Powróciwszy pamięcią na ciepłe, porośnięte trawą łąki Jao e-Tinukai’i, Simon poruszył palcami stóp w butach. Tam chodził boso, bo każdy dzień był gorący. Na wspomnienie minionych chwil skrzyżował ramiona na piersi, szukając ciepła i pocieszenia. Podłoga Obserwatorium składała się z równo wykrojonych i idealnie dopasowanych do siebie płyt, lecz cylindryczna ściana wydawała się wycięta z jednego bloku. Może nawet z samego Kamienia Rozstania, pomyślał. W pozostałych budynkach także nie dostrzegł żadnych spoiw ani wiązań. Jeśli Sithowie wykuli wszystkie budynki znajdujące się na powierzchni bezpośrednio w kamiennym wzgórzu, a także drążyli skałę w jego wnętrzu - wydawało się, że cały Kamień poprzecinany jest licznymi tunelami - to skąd wiedzieli, kiedy przestać kuć? Czy nie bali się, że mogą zrobić o jedną dziurę za dużo i całe wzgórze zawali się? Było to dla niego tak samo zdumiewające, jak pozostała magia Sithów, o której słyszał lub którą sam widział, a także całkiem niepojęte dla śmiertelników - żeby wiedzieć, kiedy przestać!

Simon ziewnął. Usiresie Aedonie, ale ta noc się dłużyła! Spojrzał w niebo na wirujące i żarzące się gwiazdy. Muszę wejść wyżej i popatrzeć na księżyc.

Simon przeszedł przez gładką podłogę w kierunku schodów, które prowadziły do górnych pokoi. Idąc na górę liczył stopnie. Tej nocy robił to już kilkakrotnie. Kiedy dotarł do setnego stopnia, usiadł. Lśniąca diamentowym blaskiem gwiazda, która poprzednio znajdowała się mniej więcej w połowie wyrwy w dachu, teraz była już u jej krawędzi.

Wkrótce zniknie z pola widzenia ukryta za skorupą kopuły. Dobrze. To znaczy, że minęło trochę czasu.

Wstał z trudem i ruszył w górę wąskimi schodami, choć kręciło mu się trochę w głowie; wiedział jednak, że poczuje się lepiej, kiedy wyśpi się porządnie. Wspinał się, aż doszedł do najwyższego podestu; był to podparty kolumną kamienny kołnierz, który kiedyś ciągnął się wokół całego budynku. W większości skruszał i rozpadł się, tak że obecnie pozostał tylko niewielki odcinek, wystający poza połączenie ze schodami. Simon miał teraz tuż nad głową szczyt zewnętrznej ściany. Przesunął się ostrożnie kilka kroków po podeście i dotarł do miejsca, skąd mógł sięgnąć do wyrwy w zapadniętym dachu. Uniósł ramiona i chwyciwszy się mocno, podciągnął do góry. Jedną nogę przerzucił przez mur i zwiesił swobodnie. Księżyc, schowany za poszarpaną wiatrem zasłoną chmur, świecił na tyle jasno, że ruiny białej budowli lśniły jak kość słoniowa. Simon wybrał dobry punkt do obserwacji.

Obserwatorium było jedynym budynkiem stojącym na wysokości muru, dlatego patrząc stamtąd wydawało się, że cały kompleks składa się z jednego rozległego zabudowania. W przeciwieństwie do innych opuszczonych budowli sithijskich, które dotąd widział, tutaj nie było żadnych wież ani smukłych iglic. Patrząc na te budynki można było pomyśleć, że ich budowniczowie stracili ducha albo że wybudowali je dla jakichś praktycznych celów, a nie z czystej dumy i chęci pokazania własnych umiejętności wznoszenia tak wspaniałych budowli, choć trudno było powiedzieć, że ruiny nie robią wrażenia. Sam budulec, biały kamień, miał dziwny migotliwy połysk, otoczone zaś murem budynki rozmieszczono według praw niezrozumiałej, lecz logicznej geometrii. Wprawdzie budowla nie dorównywała rozmiarami tym, które Simon widział w Da’ai Chikiza i Enki-e-Shao’saye, lecz właśnie skromność rozmiarów i jednorodność formy nadawały piękno, które swą prostotą wyróżniało ją od pozostałych.

Wokół Obserwatorium, tak jak i wokół pozostałych większych budynków, takich jak Dom Rozstania i Wodny Dom - ich nazwy podała im Geloe, lecz Simon nie był pewien, czy miały one cokolwiek wspólnego z ich pierwotnym przeznaczeniem - wiły się liczne ścieżki z przylegającymi do nich mniejszymi budynkami czy raczej ich pozostałościami; pętle i spirale wydawały się splątane, a jednocześnie ułożone tak naturalnie, jak płatki kwiatów. Znaczną część terenu wypełniały rozłożyste drzewa, lecz nawet i one sprawiały wrażenie, że rosną według pewnego porządku, gdyż porośnięty trawą środek magicznego kręgu ukazywał, gdzie rozpoczynał się obszar grzybów. W centrum całego niewątpliwie pięknego kiedyś kompleksu znajdował się dziwny, wyłożony płytami płaskowyż. Porastała go w większości trawa, lecz nawet w świetle księżyca widać było jego kunsztowną rzeźbę. Geloe nazwała tę część wzgórza Ogrodem Ognia. Simon, przyzwyczajony do budowli postawionych ręką człowieka, nazwałby ją Placem Targowym. Za Ogrodem Ognia, po drugiej stronie Domu Pożegnania widniały ustawione w szeregu jasne, stożkowe kształty - namioty Josui i pozostałych. Było ich coraz więcej, gdyż wciąż nadciągali nowi przybysze. Na płaskim szczycie Kamienia Rozstania pozostawiono nieco wolnego miejsca, dlatego ci, którzy przybyli ostatnio, ulokowali się w tunelach biegnących pod kamienną częścią wzgórza. Simon wpatrywał się w migocące w oddali ogniska i poczuł, że ogarnia go uczucie samotności. Księżyc wydawał się tak odległy, jego twarz zimna i obojętna.

Nie miał pojęcia, jak długo wpatrywał się w pustą ciemność. Przez chwilę wydawało mu się, że zasnął i śni, lecz zaraz zorientował się, że to dziwne uczucie zawieszenia jest rzeczywiste - rzeczywiste i przerażające. Próbował zebrać siły, ale jego kończyny były jakby obce i bezwładne. Wydawało mu się, że z całego ciała pozostały mu tylko oczy. Jego myśli płonęły teraz blaskiem równie jasnym jak gwiazdy na niebie - wtedy, gdy było niebo i gwiazdy, gdy istniało coś poza nie kończącą się ciemnością. Ogarnęło go przerażenie.

Ratuj mnie Usiresie, czy nadchodzi Król Burz?

Czy już zawsze będzie tak ciemno?

Boże, proszę, przywróć światło!

I, jakby w odpowiedzi na jego modlitwę, w ciemności rozbłysły małe światła. Nie były to gwiazdy, jak początkowo myślał, lecz pochodnie, których płomienie jaśniały coraz bardziej, jakby zbliżały się ze sporej odległości. Z chmury drżących światełek uformowała się nitka, potem grubsza, wijąca się wstęga. Pochód składający się z wielu pochodni piął się w górę krętą drogą, tą samą, którą Simon przybył z Jao e-Tinukai’i. Simon dostrzegł teraz zakapturzone postacie, sunące w milczeniu w rytualnym marszu.

Jestem na Ścieżce Snów - zdał sobie nagle sprawę. - Amerasu powiedziała, że łatwiej mi na nią wchodzić niż innym ludziom. Ale co to jest? Postacie z pochodniami dotarły do płaskiego wierzchołka wzgórza i rozeszły się, tworząc migocący wachlarz, którego brzegi znalazły się na krawędzi wzgórza. Simon nie miał wątpliwości, że widzi Sesuad’rc, lecz był to Sesuad’ra inny niż ten, którego Simon znał w rzeczywistości. Nie było tam ruin, każdy kamień budowli znajdował się na swoim miejscu.

Zastanawiał się, czy widzi przeszłość, Kamień Pożegnania taki, jak był kiedyś, czy raczej dziwną przyszłość, która zostanie odbudowana, może wtedy, gdy Król Burz zajmie już całe Osten Ard.

Przybysze przeszli do przodu na płaski teren, który był Ogrodem Ognia. Znalazłszy się tam, zakapturzone postacie umieściły pochodnie w szczelinach między płytami albo na kamiennych podwyższeniach, tak że rzeczywiście zakwitł tam ogród ognia, pole migocących świateł. Płomienie pochodni tańczyły na wietrze, a ich iskry zdawały się przewyższać swą mnogością gwiazdy na niebie.

Simon poczuł, że coś go ciągnie do Domu Rozstania wraz z sunącym tłumem. Unosił się w rozświetlonej ciemności i przeniknął przez kamienne ściany do jasno oświetlonego holu, jakby był duchem. Nie słyszał żadnych dźwięków poza szumem wirującego powietrza.

Widziane z bliska obrazy zdawały się przesuwać i załamywać na swych krawędziach, wydawało się, że świat ulegał powolnemu zniekształceniu. Zaniepokojony próbował zamknąć oczy, lecz jego jaźń ze snu nie potrafiła uwolnić się od wizji; był teraz bezradną zjawą, która mogła tylko przyglądać się temu, co się działo. Wiele postaci zebrało się wokół ogromnego stołu. W niszach na ścianach umieszczono świecące kule. Blask ich niebieskawych, pomarańczowych i żółtych świateł rzucał długie cienie na pokryte rzeźbami ściany. Jeszcze dłuższe i ciemniejsze cienie rzucał przedmiot umieszczony na stole: składał się on z ułożonych koncentrycznie kul, przez co przypominał wielkie astrolabium, które Simon często czyścił u Doktora Morgenesa. Lecz tamten przyrząd wykonano z mosiądzu i dębu, ten zaś tworzyły w całości linie z żarzącego się światła, jakby ktoś wymalował je w powietrzu ogniem. Poruszające się wokół niego postacie pozostawały zamazane, ale Simon nie miał wątpliwości, że byli to Sithowie. Nie można było nie rozpoznać ich podobnych do ptaków, z wdziękiem poruszających się postaci. Sithijka w błękitnej szacie pochyliła się nad stołem i zręcznie nakreśliła palcem ogniste linie. Jej włosy były ciemniejsze niż nocne niebo nad Sesuad’ra, przypominały mroczną chmurę, która spowijała jej głowę i ramiona. Simon pomyślał, że może jest to Amerasu z czasów młodości. Postać w takim samym stopniu przypominała Pierwszą Babkę, w jakim się od niej różniła. Obok niej stał siwobrody mężczyzna w zwiewnej, purpurowej szacie. Z jego czoła wyrastało coś, co przypominało rogi jelenia. Na ich widok Simon poczuł ogromny niepokój, gdyż pamiętał te rogi z innych, bardziej nieprzyjemnych snów. Brodaty mężczyzna nachylił się i przemówił do kobiety, a ona odwróciła się i dodała jeszcze jeden ognisty zawijas do całej konstrukcji.

Simon nie widział wyraźnie twarzy ciemnowłosej kobiety, nie miał natomiast wątpliwości co do tego, kto stoi naprzeciw niej, po drugiej stronie stołu. Jakby w odpowiedzi na to, co przed chwilą zrobiła czarnowłosa kobieta, Królowa Nornów uniosła ramię i przecięła ognistą linią cały wzór, a potem jeszcze raz ruszyła dłonią i nad kulą pojawiła się cieniutka siec z żarzącego się światła. Stojący obok mężczyzna obserwował ze spokojem każdy jej ruch. Był wysoki i wydawało się, że jest dobrze zbudowany; ubrany był w czarną, najeżoną kolcami zbroję. Jego twarzy nie skrywała żadna maska, a mimo to Simon nie widział wyraźnie jego oblicza.

Co oni robili? - pomyślał. - Czy był świadkiem zawarcia Paktu Rozstania, o którym słyszał, gdyż bez wątpienia miał przed sobą Sithów i Nornów zebranych na Sesuad’ra.

Niewyraźne postacie zaczęły rozmawiać ze sobą z większym ożywieniem. Ogniste pętle i krzyżujące się linie pojawiały się w powietrzu wokół kul i wisiały w nicości, przypominając ślady po ognistych strzałach. Rozmowa wydawała się coraz bardziej gwałtowna: coraz więcej spośród obserwujących postaci podchodziło do stołu, gestykulując z ogromną zaciekłością, o jaką Simon nie podejrzewał nieśmiertelnych, i otaczało pierwszą czwórkę, lecz on wciąż słyszał tylko stłumiony ryk - wiatru albo pędzącej wody. Ogniste kule rozjarzyły się i zafalowały jak smagnięte wiatrem ognisko. Simon żałował, że nie może podejść bliżej, by lepiej przyjrzeć się wszystkiemu. Czy oglądał przeszłość? Czy przeszłość wypełzła z pradawnego kamienia? A może był to tylko sen, fantazja wywołana jego długim czuwaniem i pieśniami, które słyszał w Jao e-Tinukai’i?

Lecz Simon wyczuwał, że nie była to fantazja. Wszystko wydawało się tak prawdziwe, odnosił wrażenie, że wystarczy wyciągnąć... wyciągnąć rękę... i dotknąć... Ryk zaczął słabnąć. Światła pochodni i kul przygasły. Simon zadrżał, powracając do rzeczywistości. Siedział na kruszącej się ścianie Obserwatorium, niebezpiecznie blisko krawędzi. Sithowie zniknęli. W Ogrodzie Ognia nie płonęły żadne pochodnie, a na całym szczycie Sesuad’ry nie było nikogo poza dwoma strażnikami, siedzącymi przy ognisku przed miastem namiotów. Simon (rwał tak jeszcze jakiś czas, wpatrzony w odległe płomienie i próbował zrozumieć to, co zobaczył. Czy miało to jakieś znaczenie? A może to tylko nieistotny okruch z przeszłości, jak imię wypisane na murze ręką podróżnego, pozostałe długo po tym, jak on sam odjechał?

Simon poszedł wolno schodami w dół i wrócił pod swój koc. Próbował ogarnąć myślą to, co zobaczył, aż rozbolała go głowa. Z każdą godziną coraz trudniej było mu skupić myśli.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin