Tad Williams
Kamień rozstania
Cykl: Pamięć, Smutek i Cierń - Tom 2
Przełożył: Paweł Kruk
Tytuł oryginalny: The Stone of Farewell: Memory, Sorrow, and Thorn trilogy.
Wydanie oryginalne 1990
Wydanie polskie 1993
Dopiero, gdy cały kraj znajdzie się w mocy gniewu Inelukiego, resztki niegdyś dumnej armii ludzi wyruszają na poszukiwanie ostatniego sanktuarium i zarazem punktu zbiórki - Kamienia Rozstania, miejsca od pradawnych czasów owianego tajemnicą. A porozrzucani po kraju członkowie klanu podejmą desperacką walkę o wypełnienie misji... Walka zaprowadzi ich od upadłych ludzkich twierdz do ukrytych górskich grot trolli Qanuc... W końcu dotrą do tajemniczej siedziby niemal nieśmiertelnych Sithów, którzy będą musieli zdecydować, czy powinni połączyć się z ludźmi w ostatecznej walce przeciwko istotom swej własnej rasy...
Spis treści:
Słowo wstępne. 6
Część pierwsza - Oko burzy. 10
Rozdział 1. Muzyka gór. 10
Rozdział 2. Maski i cienie. 32
Rozdział 3. Krzywoprzysiężca. 59
Rozdział 4. Czara miętowej herbaty. 92
Rozdział 5. Dom tego który śpiewa. 126
Rozdział 6. Bezimienni polegli. 158
Rozdział 7. Morze ognia. 187
Rozdział 8. Na grzbiecie Sikkihoq. 228
Rozdział 9. Zimno i przekleństwa. 263
Rozdział 10. Lusterko. 310
Część druga - Ręka burzy. 339
Rozdział 11. Kości ziemi. 339
Rozdział 12. Lot ptaka. 375
Rozdział 13. Klan Ogiera. 405
Rozdział 14. Ognista korona. 437
Rozdział 15. Za murami świątyni. 469
Rozdział 16. Bezdomni. 497
Rozdział 17. Bezwartościowy zakład. 538
Część trzecia - Serce burzy. 574
Rozdział 18. Utracony ogród. 574
Rozdział 19. Dzieci Żeglarza. 600
Rozdział 20. Tysiąc kroków. 634
Rozdział 21. Książę stepów. 665
Rozdział 22. Brama Letniego Miasta. 695
Rozdział 23. Głębokie wody. 725
Rozdział 24. Psy Erchesteru. 753
Rozdział 25. Płatki na wietrze. 788
Rozdział 26. Malowane oczy. 824
Rozdział 27. Czarne sanie. 848
Rozdział 28. Iskry. 876
Dodatek. 907
Wyrażam swoją wdzięczność Evie Cumming, Nancy Deming-Williams, Paulowi Hudspethowi, Peterowi Stampfelowi oraz Dougowi Wernerowi, którzy przyczynili się do powstania tej książki. Ich wnikliwe komentarze i sugestie okazały się bardzo przydatne, a w niektórych przypadkach zaowocowały w zaskakujący sposób. Jak zwykle wyrażam swoje podziękowania moim dzielnym wydawcom, Betsy Wollheim oraz Sheili Gilbert, które wspomagały mnie w trudnych chwilach.
(Nawiasem mówiąc, wszyscy wymienieni powyżej stanowią ten rodzaj ludzi, z którymi chciałbym być w chwili ataku Nornów. Niektórzy uważają pewnie, że to wątpliwe wyróżnienie, ale jest to zupełnie niezgodne z moimi przekonaniami.)
Wiatr wył w pustych blankach, zawodząc, jakby tysiąc potępionych dusz wołało o litość. Pomimo przeraźliwego zimna, które wysysało powietrze z jego silnych kiedyś płuc i które wydawało się zdzierać skórę z jego twarzy i dłoni, brat Hengfisk słuchał tego odgłosu z pewną ponurą przyjemnością.
„Tak, tak właśnie będą zawodzić tłumy grzeszników, którzy szydzili z nauki Matki Kościoła – niestety, zaliczali się też do nich ci mniej gorliwi spośród braci Hoderundianów. – Jakże oni będą płakali w obawie przed sprawiedliwym Boskim gniewem, jak będą błagali o pomoc, ale wtedy będzie już za późno...”
Uderzył mocno kolanem w kamień, który spadł z murów, i upadł w śnieg; z jego spękanych warg wydobył się piskliwy jęk. Zakonnik siedział, zawodząc cicho, lecz szczypiące łzy, które natychmiast zamarzały na jego policzkach, zmusiły go do powstania. Ruszył dalej, kulejąc.
Główny trakt, który prowadził do zamku przez miasto Naglimund, ginął pod śniegiem. Stojące po jego obu stronach domy i sklepy były prawie zupełnie niewidoczne pod śmiertelnym, białym całunem, a te, które jeszcze można było dostrzec, przypominały skorupy od dawna już nieżyjących zwierząt. Na drodze był tylko Hengfisk i śnieg.
Kiedy wiatr zmienił kierunek, świst dochodzący z blanków na szczycie wzgórza wzmógł się. Zakonnik zmrużył wybałuszone oczy, spojrzał w górę na mury, potem opuścił głowę. Zapadał zmrok. Brnął przez śnieg, a skrzypienie jego butów przypominało ciche bębnienie w rytm zawodzącej muzyki wiatru.
„Nic dziwnego, że ludzie z miasta uciekli do twierdzy” – pomyślał, drżąc. Wokół niego widać było rozdziawione gęby dziur w dachach i ścianach, które zapadły się pod ciężarem śniegu. Ale oni na pewno siedzą bezpieczni w zamku, chronią ich kamienne ściany i solidne, drewniane dachy. Siedzą przy ogniu, a ich twarze są czerwone, roześmiane – twarze grzeszników, przypomniał sobie z wyrzutem: cholernych, beztroskich grzeszników; zejdą się wokół niego i będą się dziwić, że przeszedł całą drogę w takiej burzy. „Przecież mamy miesiąc Yuven!” – Czyżby tak mu się pomieszało w głowie, że nie pamięta, jaki to miesiąc? Nie, z pewnością jest teraz Yuven. Jeszcze dwie pełnie księżyca temu była wiosna, trochę chłodna, ale to było fraszką dla Rimmersmana, takiego jak Hengfisk, który wychował się w chłodzie Północy. A więc to pogoda była niecodzienna; tak zimno, śnieg i lód w miesiącu Yuven – pierwszym letnim miesiącu.
Czy to nie brat Langrian odmówił opuszczenia opactwa i Hengfisk musiał się nim opiekować? „To coś więcej niż tylko zła pogoda – mówił brat Langrian. – Ta plaga obejmie wszystko, co Bóg stworzył. Jeszcze za życia zobaczymy Dzień Sądu Ostatecznego”.
Langrian uparł się, by zostać. Jeśli chciał siedzieć w spalonych murach klasztoru i jeść jagody i tym podobne – ile można znaleźć jagód przy takiej pogodzie? – niech robi, co chce. Brat Hengfisk nie był takim głupcem. Według niego należało dostać się do Naglimundu. Stary biskup Anodis z pewnością radośnie powita Hengfiska. Na pewno doceni jego bystre oko i to, co Hengfisk będzie miał do powiedzenia na temat wydarzeń w opactwie i niezwykłej pogody. Bez wątpienia Naglimundczycy przyjmą go miło, nakarmią, będą zadawali pytania, posadzą przy ogniu...
„Ale przecież oni muszą wiedzieć o panującym zimnie” – pomyślał ponuro Hengfisk, otulając się szczelniej trzeszczącym od mrozu habitem. Znalazł się już w cieniu muru. Biały świat, przez który wędrował od wielu dni, a nawet tygodni, wydawał się skończyć nagle, jakby napotkał otchłań, która ziała kamienną nicością. „Tak, z pewnością wiedzą o śniegu i całej reszcie. Dlatego pewnie wszyscy opuścili miasto i przenieśli się do twierdzy, chyba dlatego? To przez tę diabelską pogodę, to dlatego nie ma na murach straży, chyba dlatego”.
Stał i przesuwał pełen nadziei wzrok po przysypanych śniegiem gruzach, które kiedyś stanowiły główną bramę Naglimundu. Spod śniegu wystawały olbrzymie filary i potężne kamienie, wszystkie czarne i zwęglone. Dziura w chylącym się murze była tak duża, że ze dwudziestu takich chudych Hengfisków mogłoby w niej stanąć ramię przy ramieniu.
„Patrzcie, jak wszystko zapuścili. Och, będą wrzeszczeć, kiedy nadejdzie czas sądu; ich wrzaskom nie będzie końca i nie będzie już możliwości poprawy. Wszystko w nieładzie: brama, miasto, pogoda”.
Takie niedbalstwo musi zostać ukarane. Z pewnością biskup Anodis ma pełne ręce roboty, by utrzymać w ryzach takie krnąbrne stado. Hengfisk z chęcią pomoże wspaniałemu starcowi pokierować tymi leniami. Ale najpierw ognisko i coś ciepłego do jedzenia. Potem trochę klasztornej dyscypliny. Wkrótce wszystko wróci do normy... Hengfisk stąpał ostrożnie między potrzaskanymi filarami i kamieniami pokrytymi śniegiem.
„Właściwie to w pewnym sensie obraz ten jest dość... piękny” – pomyślał zakonnik. Wszystko, co znajdowało się za bramą, pokrywała delikatna siatka lodu, podobna do cieniutkich nici pajęczej sieci. Zachodzące słońce rzucało na oszronione wieże, mury i całe dziedzińce wąskie pasemka dogasającego ognia.
Tutaj wewnątrz wiatr nie wył już z taką siłą. Hengfisk stał w miejscu zaskoczony niespodziewanym spokojem. Pokrywający wszystko lód ściemniał, gdy słońce skryło się za murami. Rogi dziedzińca wypełniły ciemnofioletowe cienie, które kładły się na ścianach zburzonych wież. Wiatr syczał teraz jak kot, zakonnik o wyłupiastych oczach opuścił głowę, zrozumiawszy wreszcie, co się stało.
„Opuszczone”. – W Naglimundzie nie było nikogo, ani jednej duszy, by powitać zmarzniętego wędrowca. Przeszedł wiele mil przez śnieżne pustkowie, by dotrzeć do miejsca równie martwego jak kamień.
„Ale – pomyślał nagle – skoro tak, co w takim razie mają znaczyć tamte niebieskie światła w oknach wież?”
I kim były postacie, które zbliżały się do niego poprzez zawalony gruzami dziedziniec, poruszając się między oblodzonymi kamieniami ze zwinnością kotów?
Serce zabiło mu gwałtownie. W pierwszej chwili, gdy ujrzał ich piękne, zimne twarze i jasne włosy, pomyślał, że to anioły. Później, dostrzegłszy złowrogi blask ich czarnych oczu, odwrócił się i potykając, zaczął uciekać.
Nornowie schwytali go bez najmniejszego wysiłku i ponieśli w głąb opuszczonego zamku pod pogrążone w cieniu i oblodzone wieże, w których wciąż migotały płomienie. A kiedy nowi władcy Naglimundu zaczęli doń szeptać w swym melodyjnym języku, jego krzyki wzniosły się nawet ponad wycie wiatru.
NAWET W JASKINI, gdzie trzaskający ogień wysuwał szare palce dymu w kierunku dziury w suficie, a jego czerwone płomienie igrały na wymalowanych na ścianach wizerunkach poskręcanych węży i bestii o wybałuszonych oczach i potężnych kłach, Simon nie mógł pozbyć się chłodu, który przenikał jego ciało. Kiedy drżący zapadał w sen i budził się, przenikając zasłonę dziennego światła i chłodu nocy, miał wrażenie, że wypełnia go szary lód, od którego jego kończyny sztywnieją, a jego wnętrze pełne jest szronu.
Uciekając od chłodnej jaskini Yiqanuc i swego chorego ciała, wędrował Ścieżką Snów; bezradnie pozwalając się nieść z jednego snu w drugi. Wielokrotnie śnił, że wrócił do Hayholt, który kiedyś był jego domem i nigdy już nim nie będzie: widział zalane słońcem trawniki, liczne kryjówki i ocienione zakątki. Dla niego był to największy dom, jaki widział, pełen życia, barw i muzyki. Znowu chodził po Ciernistym Ogrodzie, a wiatr śpiewający na zewnątrz jaskini, w której spał, śpiewał także w jego snach, poruszając delikatnie listkami i potrząsając żywopłotami.
W jednym z takich dziwnych snów wydawało mu się, że powrócił do komnaty Doktora Morgenesa. Gabinet Doktora znajdował się teraz na szczycie wysokiej wieży; z jej wysokich, łukowatych okien widać było przepływające chmury. Starzec siedział z ponurą miną pochylony nad dużą, otwartą księgą. Jego surowy wyraz twarzy i milczenie napawały Simona strachem. Wydawało mu się, że Morgenes w ogóle go nie zauważa; starzec wpatrywał się z uwagą w szkic rysunku trzech mieczy widoczny na otwartej stronie księgi.
Simon podszedł do parapetu. Wiatr wzdychał cicho, choć chłopiec nie czuł żadnego powiewu. Spojrzał w dół na dziedziniec. Stamtąd spoglądała na niego mała, ciemnowłosa dziewczynka; patrzyła szeroko otwartymi, poważnymi oczami. Simon uniósł dłoń, jakby chciał do niej pomachać, lecz dziewczynka nagle zniknęła.
Wieża z zagraconym pokojem Morgenesa zaczęła uciekać spod stóp Simona niczym fale odpływu. Na końcu zniknął i sam Doktor. Jego postać zanikała powoli jak cień w...
entlik