Gallun_Kosmiczna Oaza 1942 - 22.odt

(1759 KB) Pobierz
John W

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Raymond Z. Gallun

 

Kosmiczna oaza

 

(Space Oasis)

 

 

 

Planet Stories, Fall 1942                                         

Tłumaczenie Witold Bartkiewicz © Public Domain                           

Ilustracja :

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I

 

Spotkałem Nicka Mavrocordatusa jak przeglądał tablicę ogłoszeniową w Biurze Dostawczym Haynesa na Asteroidzie Enterprize, gdy wróciłem tam właśnie spomiędzy rojów meteorów, z ładunkiem rudy.

Popatrzył na mnie, z tym swoim zabawnym grymasem warg, który można by z grubsza określić jako uśmiech i przywitał mnie:

— Cześć, Chet — tak obojętnie, jakbyśmy widzieli się nie dawniej niż dwadzieścia cztery godziny temu. — Strasznie dziwne przepisy mamy w tym Kodeksie Kosmicznym, co? Na przykład ten, który nakazuje publikowanie list ofiar. Można by pomyśleć, że Haynes Company chętnie nie wyciągałoby takich spraw na otwarty widok.

Chwilowo nic mu nie odpowiedziałem, ponieważ mój wzrok przebiegał wąskie, wypisane na maszynie kolumny tekstu na tablicy informacyjnej: Joe Tiffany – nie żyje – awaria skafandra kosmicznego… Hermann Schmidt i Lan Harool – zaginieni – w pobliżu Pallas… Irvin Davidson – hospitalizowany-ślepota kosmiczna…

Pod nagłówkiem ślepoty kosmicznej, umieszczonych było jeszcze ze dwadzieścia nazwisk ludzi, których nie znałem. Poniżej zaś, znajdował się znacznie dłuższy rządek zwykłych, urodzonych na Ziemi oraz Marsie Johnów i Henrych, z lakonicznym dopiskiem przy pierwszym od góry – hospitalizowany-umysłowe. Skrót oznaczenia „jak wyżej” oszczędzał konieczności powtarzania tego dopisku przy każdym kolejnym nazwisku.

Jedno z nazwisk przyciągnęło mój wzrok.

Było to nazwisko Teda Bradleya. Teda Bradleya z St. Louis, miasta rodzinnego mojego i Nicka Mavrocordatusa. To wywołało u mnie lekki skurcz, a potem skręt gdzieś pod jabłkiem Adama. Wiedziałem, w jakim stanie musiał być obecnie Bradley. Już nie był tym samym człowiekiem – utracił energię, pewność siebie. Rok tutaj, w kosmosie, między asteroidami, zmienił to wszystko na zawsze.

Przeskakiwanie z jednego dryfującego skrawka materii meteorowej na drugi, w malutkim statku kosmicznym. Opukiwanie tych ogromnych, szarych brył przy pomocy młotka testowego, który nie wydawał żadnego dźwięku w kosmicznej próżni. Pełzanie po ich skalistej powierzchni, w poszukiwaniu rud radu, tantalu i kiuru – materiałów na tyle drogich aby warto było je zbierać i wysyłać statkami do fabryk na Ziemi, pomimo bajecznie wysokich opłat przewozowych, na statkach rakietowych, których ładowność była taka mała, i gdzie każdy gram masy był dosłownie na wagę złota.

Nie, Ted Bradley już nigdy nie będzie sobą. Tak jak wielu innych. To była dobrze znana sprawa. Niemal zupełny brak siły ciążenia w przestrzeni między asteroidami, zaburzał pracę ośrodków nerwowych człowieka, zaś promieniowanie kosmiczne z wolna przesączające się przez ołowiany hełm, stopniowo uszkadzało mu mózg.

Chodziło tu o coś więcej, niż tylko próżnię, brak ciążenia i promieniowanie kosmiczne. Dodać trzeba było jeszcze całkowitą ciszę, nieruchome gwiazdy i ciemność między nimi, czerń cieni, wbijających się jak diabelskie szpony w oślepiający blask słoneczny. Wszystko to razem wzięte, było silniejsze niż dusza jakiejkolwiek istoty żywej.

A na wierzchołku tego wszystkiego, znajdowała się zazwyczaj poniesiona porażka i zawiedzione nadzieje. Niewiele karier zostało zbudowanych między asteroidami, przez tych, którzy kopali w nich aby zarobić na życie. Ceny rzeczy przywożonych z Ziemi delikatnymi, kosztownymi statkami kosmicznymi były zbyt wysokie. Chwile wolności i towarzystwa były zbyt rzadkie, zaś ciężko zdobyte bogactwo przepływało między palcami jak woda.

Ted Bradley odszedł od nas. Można było nazwać go martwym, naprawdę. W szpitalu, tutaj na Enterprize, był albo szalejącym maniakiem, albo w przeciwnym przypadku – nie wiem czy nie gorszym – zmienił się w małe dziecko, mamroczące nad splecionymi palcami.

Przez chwilę mnie to trafiło. Ale potem wzruszyłem ramionami. Byłem tu w kosmosie już od dwóch lat. Stary wyjadacz. Wiedziałem jak buduje się imperia. Wiedziałem lepiej niż większość, jak współżyć z kosmosem. Trzeba zostać fatalistą i żyć chwilą. Nie przejmować się. Nie planować zbyt wiele. W ten sposób potrafiłem zachować właściwe proporcje. Miałem nawet całkiem sporo zabawy z bycia żądnym przygód ryzykantem, stawiającym czoła gigantycznej, budzącej grozę panoramie przestrzeni kosmicznej.

Nie uznałem swoich myśli na temat Teda Bradleya, za wartych wzmianki Nickowi Mavrocordatusowi. On pewnie też rozmyślał o Tedzie, i to wystarczyło.

— Chodźmy, Nick — powiedziałem. — W pomieszczeniach magazynowych poważyli już moją rudę i przeanalizowali jej zawartość. Idę do biura wypłat po swoją dolę. Potem możemy wypuścić się do Iridium Circle, czy jakiejś innej knajpy, i spędzić przyjemnie trochę czasu, co?

W odpowiedzi Nick zaśmiał się, dobrodusznie, tryumfalnie. Rzuciłem mu ostre spojrzenie, zauważając że pod jego nieco kwaśnym nastrojem zdawało się kryć coś naprawdę poważnego. Coś go na poważnie wzięło, mieszało mu w głowie, nurtowało go. Jego niewielkie, żylaste ciało, było pełne napięcia; ciemne oczy pod kręconymi czarnymi włosami, opadającymi na czoło, jaśniały zapatrzonym gdzieś w oddali spojrzeniem.

Oczywiście, ciągle był jeszcze bardzo młody – miał tylko dwadzieścia dwa lata, co u mnie, dwudziestopięciolatka, z o sześć miesięcy dłuższym niż jego półtoraroczne, asteroidowym doświadczeniem, powodowało że w porównaniu z nim, czułem się stary, pozbawiony złudzeń i do bólu praktyczny.

— W porządku, Chet — powiedział w końcu. — Chodźmy po tę twoją forsę. Świętowanie jest w porządku – przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Myślę jednak, że lepiej będzie jeśli je trochę skrócimy. Mam ci dużo do powiedzenia i jeszcze więcej do zrobienia.

Nie zwróciłem właściwej uwagi na jego słowa, przynajmniej wtedy. Pomaszerowałem do biura wypłat, gdzie paru stenografistów stukało na maszynach do pisania, i gdzie Norman Haynes pełniący obowiązki szefa Haynes Shipping Company, siedział za biurkiem pod portretem olejnym swego wuja, tego posiwiałego starego weterana Arta Haynesa, który parę lat temu przeszedł na emeryturę i teraz mieszkał na Ziemi.

Znałem starego Arta tylko z otaczającej go reputacji. Ale wystarczyła ona, by wzbudzić we mnie głęboki szacunek. Między bratankiem i jego wujem, była jednak różnica równie duża jak między dniem a nocą. Ten drugi, założyciel firmy, nie bał się ubrudzić rąk, stawić czoła śmierci i budował z myślą o przyszłości. Był twardy, tak, ale uczciwy i skłonny do wypłacania premii górnikom, nawet kiedy mozolił się nad rozwojem swojej firmy i otwarciem dla niej ogromnych nowych kosmicznych szlaków. Ten pierwszy był dyrektorem działającym z imponującego fotela, utrzymującym obecnie w mocnym uścisku asteroidowe imperium, pod względem prawnym niepodlegające jego kontroli, ale którego wszystkie zasoby wpadały ostatecznie w jego ręce kosztem innych, ponieważ to on kontrolował wrażliwe, trudne linie zaopatrzeniowe.

Na mój widok, Norman Haynes podniósł się ze swego fotela. Był bardzo wysoki i nosił nieskazitelny garnitur biznesowy. Był gładko ogolony, miał elegancką fryzurę, w przeciwieństwie do moich kudłatych loków i grzywy. Na jego twarzy widniał uśmiech powitalny, równie szeroki, jak fałszywy.

— Proszę… Chet Wallace — oznajmił. — Pański ostatni lot był przykładem doskonałego górnictwa meteorowego. Ruda radowo-aktynowa wartości tysiąca dziewięciuset dolarów! Wspaniale! A następnym razem będzie może nawet jeszcze lepiej!

 

 

Taaaa! Już nieraz widziałem i słyszałem Normana Haynesa zachowującego się i mówiącego w ten sposób. Stosował mniej więcej to samo podejście do wszystkich górników. We mnie budziło to wieczną irytację. Zawsze miałem ochotę podejść i wykręcić mu ten długi nos do tyłu, zakładając go za prawe ucho. Zarówno on jak i jego słowa, sprawiały wrażenie sztucznych i fałszywych. Zawsze używał łaskawego tonu. A ja czułem, że był zwykłym krwiopijcą. Dzisiaj, mój gniew był wyjątkowo silny, z powodu Teda Bradleya.

Zdaje się, że w odpowiedzi zadrwiłem z niego:

— Proszę się tak nie przejmować tym tysiącem dziewięciuset dolarami, panie Haynes — stwierdziłem. — Kiedy kupię żarcie, parę potrzebnych mi rzeczy, i trochę poszaleję, te pieniądze wrócą do pana.

Obok balustrady biurowej stała maszyna – automat sprzedający papierosy. Wsunąłem dwa pięciodolarowe banknoty ze swojej wypłaty, do otworu na pieniądze, na górze urządzenia. Rozległ się delikatny szum, kiedy zrobotyzowany czujnik automatu sprawdził oznaczenia nominałów i potwierdził autentyczność banknotów. Dwie paczki papierosów ześlizgnęły się, spadając do pojemnika odbiorczego.

— Pięć dolców za paczkę, Haynes — stwierdziłem. — Przy uczciwych stawkach przewozowych, przywożone z Ziemi papierosy nie są warte wiele więcej, niż trzy dolce. Ale ty jesteś śmierdzącym oszustem, którego nie zadowalają uczciwe zyski. Koszty tutaj, w asteroidach i tak są cholernie słone; ale ty pogarszasz jeszcze tę fatalną sytuację, żądając co najmniej dwadzieścia pięć procent więcej, niż jest to rozsądne! Wenusjańska cuchnąca-wesz ma w sobie więcej z dżentelmena, niż ty, Haynes!

Och naprawdę, dźwięk tych słów w gardle oraz widok twarzy Haynesa z zaskoczenia i furii zmieniającej kolor najpierw na jaskrawą czerwień, a następnie trupią bladość, sprawiły mi wręcz szatańską satysfakcję. Paru innych górników, którzy właśnie weszli do biura wypłat, ukryło swe szerokie uśmiechy czystej przyjemności pod spracowanymi dłońmi.

W pierwszej chwili, myślałem, że Norman Haynes rzuci się na mnie. Ale nie zrobił tego. Brakowało mu do tego ikry. Zaczął pluć się i kląć pod nosem, tak że aż przywodziło mi to na myśl syczenie węża. Czułem jednak w tym groźbę – groźbę spisków i planów człowieka, który nie staje do otwartej walki, ale czeka na swą szansę do zadania uderzenia znienacka. Wiedząc, że tak jest naprawdę, dym z czupryny Haynesa sprawił mi wielką przyjemność.

Obojętnie rzuciłem jedną z paczek papierosów Nickowi Mavrocordatusowi, który przyszedł ze mną do biura wypłat. Szturchnął mnie łokciem, co miało oznaczać, że lepiej się stamtąd wynosić. Kiedy wyszliśmy z budynku, powstrzymał mnie od pójścia do jednej z paru krzykliwych tandetnych knajp, znajdujących się pod niewielką przeszkloną kopułą Enterprize City, jedynego kiepskiego okruchu cywilizacji i namiastki komfortu.

— Żadnego picia, Chet — szepnął mi Nick. — Nie mogę sobie pozwolić na to ryzyko. Muszę chodzić na paluszkach. W pewnym sensie cieszę się, że tak mu przygadałeś – niezależnie od tego, co chciałeś przez to osiągnąć. Ale narobiłeś nam najgorszych możliwych wrogów jak na tę chwilę.

Wzruszyłem ramionami.

— O czym chciałeś wcześniej ze mną rozmawiać, Nick? — zacząłem się dopytywać. — Jak rozumiem, masz coś naprawdę dużego, na widoku.

Odpowiedział mi, mówiąc tak szybko, że początkowo nie do końca chciałem wierzyć swym uszom.

— Tata, siostra, Geedeh i ja, mieliśmy naprawdę szczęście, Chet — oznajmił. — Znaleźliśmy na planetoidzie 439… nie jakieś tam ochłapy, ale prawdziwą fortunę w rudzie. Złoże jest takie duże, że moglibyśmy kupić swoje maszyny do przetapiania i oczyszczania surowca, oraz wynająć statki pod naszą własną kontrolą, żeby zabrać oczyszczone metale na Ziemię!

— Chyba żartujesz, Nick — powiedziałem ze zdumieniem.

— Ani troszeczkę — odparł.

 

 

Po tych słowach uścisnąłem mu rękę, gratulując sukcesu. Naprawdę duże szczęście, było rzadkim zjawiskiem między asteroidami. To że spośród tych tysięcy poszukiwaczy, w dziesiątkę strzeli akurat któryś z moich przyjaciół, wydawało się wręcz niemożliwe.

— No to, pewnie wkrótce wszyscy nas opuścicie — powiedziałem do niego. — Wrócicie na Ziemię i rozpoczniecie życie milionerów. Cieszę się za was wszystkich, mały. Twój tata, będzie mógł hodować kwiaty i winogrona, zamiast uruchamiać ponownie biznes z uprawą warzyw. Twoja siostra, Irene, będzie mogła zająć się studiowaniem malarstwa i muzyki, jak zawsze to chciała.

Każdy chyba zrozumie kierunek w jakim powędrowały w tej chwili moje myśli. Kiedy człowiek wyrusza między planetoidy, ma w głowie przede wszystkim: wzbogacić się i wrócić na Ziemię.

Nick westchnął ciężko, idąc u mego boku. Ten jego zabawny uśmiech znowu pojawił mu się na ustach. Rozejrzał się dokoła, na jego młodej twarzy widać było szmaragdowy odblask świateł lamp.

Potem powiedział:

— Nie wydaje mi się, żeby dalsza rozmowa tutaj, była zupełnie bezpieczna. Lepiej chodźmy na naszą starą łajbę, Korfu.

Korfu była na stanowisku startowym na zewnątrz kopuły. Żeby się na nią dostać, musieliśmy założyć skafandry. W środku, stara łajba cuchnęła kuchennymi zapaszkami, niektóre z nich pewnie gromadziły się tu przez te osiemnaście miesięcy, w czasie których Mavrocordatus kopał na asteroidach. Stare statki są trudne do wentylacji, przy ich niedoskonałych oczyszczaczach powietrza.

Przyrządy w sterówce były poobijane i połatane; zaś z kabin mieszkalnych na rufie dolatywały odgłosy duetu chrapiących – jednego gardłowo, drugiego grzechotliwie. Bez wątpienia, tata Mavrocordatus; zaś drugie przerywane syczenie, pochodziło niewątpliwie z filtrujących pyły włosów w krtani Geedeha, małego uczonego marsjańskiego, z którym Nick się zaprzyjaźnił.

— Nie mogę cię zrozumieć, Nick — oznajmiłem. — Być bogatym i nie wynosić się z kosmosu, tej piekielnej dziury. Jesteś idiotą.

— I tu cię mam, Chet — odparł porozumiewawczo. — Na moim miejscu, ty też byś nie wrócił – a przynajmniej nie bez żalu. Pomimo tego, że to piekło, tu w kosmosie jest coś wspaniałego, co złapało cię za serce. Człowiek czuje się tutaj nicością. Ale z drugiej strony czuje się tu częścią czegoś strasznie wielkiego i strasznie ważnego. Na Ziemi byłbyś szczęśliwy przez tydzień; potem zacząłbyś się dusić od środka. Planetoidy stały się twoim domem, Chet. Już za późno, na zerwanie tych więzów.

Z wolna zaczęło przebijać się w mym umyśle, że Nick miał rację.

— Nie to, żebym chciał powiedzieć coś złego przeciwko starej Mateczce Ziemi — mówił dalej. — Jestem jak najdalszy od tego! Tego właśnie tutaj nam najbardziej brakuje – małej namiastki naszej rodzimej scenerii. Żeby coś rosło. Może jeszcze skrawka niebieskiego nieba. Dostatecznie dużego ciążenia, żeby człowiek mógł uwierzyć, że ma stały grunt pod nogami.

W tym momencie zacząłem czuć plan Nicka, nie tylko na czym on polegał, lecz także całą tę jego niepraktyczną część marzyciela.

Zacząłem szczerzyć się w uśmiechu, ale w moim sercu również pojawił się cień smutku.

— Pewnie! Pewnie, Nick! — zacząłem go napominać. — Przecież ten pomysł jest równie stary jak świat! Odnowić którąś z asteroid. Sprowadzić na nią glebę, wodę i powietrze z Ziemi. Zainstalować wielką jednostkę generatora grawitacyjnego. Ha! Czy wiesz ilu statków by trzeba, żeby przywieźć w kosmos, te tysiące tysięcy ton materiałów? Nawet tylko tak, na początek?

 

 

Mówiłem głośno. Mój głos huczał w pordzewiałym kadłubie Korfu, wzbudzając dźwięczące echa. Tak więc niemal dokładnie w chwili kiedy skończyłem, wszyscy zebrali się wokół mnie. Tata Mavrocordatus w piżamie i obszarpanym szlafroku, ze swymi krzaczastymi najeżonymi wąsiskami. Geedeh, niewielki Marsjanin, otulony w kraciasty ziemski koc, jego duże oczy mrugały, a małe palce zakończone zamiast paznokci mięsistymi gałkami, przebierały nerwowo w okolicy środka jego dużej, wypukłej klatki piersiowej. No i Irene, sztywno wyprostowana i wyzywająca, ubrana w niebieską bluzę roboczą.

Irene nie spała. Pewnie zmywała naczynia i porządkowała kuchnię po kolacji. Ciągle trzymała w rękach ścierkę do wycierania. Bogactwo nie zmieniło więc jeszcze sposobu życia Mavrocordatusów. Irene wyglądała jak dzielna mała laleczka dla dzieci, z ciemną grzywą potarganych, kręconych włosów, nie sięgając mi nawet do ramienia. Była niesamowicie ładna, ale teraz jakoś wyglądała na mocno poirytowaną.

Pokiwała na mnie palcem, z gniewem.

— Myślisz, że Nick wpadł na głupi pomysł, co, Chetcie Wallace? — zawołała oskarżycielsko. — Tylko dlatego, że nie wiesz o czym mówisz! Nie musimy przywozić z Ziemi nawet kropli wody, ziarnka gleby czy też cząsteczki powietrza! Zapytaj Geedeha!

Odwróciłem się do małego Marsjanina. Ciemne źrenice i żółte tęczówki jego ogromnych oczu, zmierzyły mnie wzrokiem.

 

— Irene mówiła prawdę, Chet — wyjaśnił mi swym powolnym, mozolnie wystudiowanym angielskim. — W Pasie Asteroid wiele setek tworzących go odłamków stanowi pozostałości planety, która została rozsadzona. Na znacznej liczbie asteroid jest więc gleba. Bardzo wysuszona – tak – po tym jak większość wody i powietrza uleciała w kosmos, na skutek katastrofy. Ale ta gleba ciągle może być użyteczna. Jest tu także i woda, nie w wolnej, płynnej formie, ale w związkach występujących warstwach starych skał; szczególnie w gipsie. To tak jak na Marsie, kiedy atmosfera zaczęła robić się dla nas zbyt rzadka do oddychania, a woda na pylistych pustyniach stała się ogromną rzadkością.

Nic nie powiedziałem, żałując że wcześniej nie trzymałem języka za zębami.

— Wypalaliśmy gips w piecach atomowych — dokończył Geedeh, — wydobywając z niego wodę w formie pary i odzyskując ją dla naszych podziemnych miast. To samo można zrobić tutaj, na planetoidach. A ponieważ woda, to tlenek wodoru, można z niej także uzyskać tlen, drogą elektrolizy. Azot i dwutlenek węgla, niezbędne do uzupełnienia składu atmosfery, która będzie powstrzymywana przed ucieczką w kosmos przez siły sztucznej grawitacji, mogą zostać otrzymane z azotanów i innych związków chemicznych. Tylko najważniejsze elementy naszego parku maszynowego muszą zostać wyniesione z Ziemi i Marsa przy pomocy rakiet. Resztę można zbudować tutaj, z miejscowych materiałów.

Głos mówiącego do mnie Geedeha, brzmiał jak delikatny, syczący szept, jak szmer czerwonego pyłu na zimnym, rzadkim marsjańskim wietrze.

— Mogę się założyć — entuzjazmował się tata Mavrocordatus, — że Nick miał doskonały pomysł. Będę hodował moje kwiaty! Będę uprawiał pomidory, kapustę i marchew, i to tutaj, na jednej z tych asteroid!

Wydało mi się to zabawne – asteroidy i kapusta! Nie byłbym w stanie wymyślić niczego, co byłoby bardziej odległe od siebie. Czarna, pozbawiona powietrza próżnia kosmosu, postrzępione skały i surowe, kosmiczne promieniowanie słoneczne! I rzeczy rodem z ogródka warzywnego! To do siebie nie pasowało. Ale przecież, tata Mavrocordatus również nie pasował do asteroid! Miał kiedyś farmę warzywną, w okolicach St. Louis. A teraz był tutaj, w kosmosie, i to był już od półtora roku!

No cóż, nawet jeśli ta idea była możliwa do wykonania, najpierw pomyślałem sobie, że oni ciągle są tylko marzycielami – oszukującymi siebie samych, że jej realizacja, będzie betką. I niezdolnymi do wywalczenia sobie osiągnięcia swoich celów.

Potem jednak, popatrzyłem ponownie na Nicka. Ten wyraz jego twarzy, znowu był na niej widoczny. Ta dziwna mieszanina pewności siebie, zatroskania, surowości i wizji. I dotarło do mnie, że nie było w tym ani odrobiny samooszukiwania.

 

 

Chcecie, żebym wam pomógł przy tej robocie? — spytałem z nadzieją.

— No pewnie! — odparł Nick. — Nie powiedzielibyśmy ci tego wszystkiego, gdybyśmy nie chcieli żebyś wszedł w to razem z nami. To dlatego wróciliśmy na Enetrprize – mieliśmy nadzieję, że będziesz kręcił się tu gdzieś w pobliżu.

Tak więc, wszedłem w to. Stałem się częścią szalonego planu postępu – tym bardziej ekscytującego i inspirującego, że był taki szalony. Asteroida zmieniona w małą, sztuczną Ziemię! Dobrodziejstwo dla znużonych kosmosem ludzi! Źródło tanich zapasów żywności, jak również miejsce do odpoczynku. Nowy etap kolonizacji – budowa imperium!

W tym momencie wydało mi się, że usłyszałem jakiś dźwięk – leciutkie brzęknięcie na zewnątrz kadłuba Korfu. Natychmiast poczułem niepokój – napięcie. Być może moje zaniepokojenie w połowie powodowane było przez intuicję albo przez jakąś formę telepatii. Kiedy człowiek znajdzie się tam, w głębi kosmosu, z dala od jakiejkolwiek innej żywej istoty, czuje wręcz tę ogromną pustkę samotności, która powodowana jest może przez nieobecność ludzkich fal telepatycznych, pochodzących z innych umysłów. A gdy znajdzie się on ponownie w otoczeniu innych ludzi, jego szósty zmysł zdaje się być wyostrzony przez ten okres braku kontaktu z nimi. Dlatego właśnie, byłem pewien pojawienia się podsłuchiwacza, czułem wyraźnie jego obecność. Przy użyciu odpowiedniego sprzętu sub-mikrofonowego, ktoś na zewnątrz statku kosmicznego jest w stanie usłyszeć każde słowo, wypowiedziane w środku.

Nick również to wyczuł.

— Lepiej chodźmy i sprawdźmy — wyszeptał. — Norman Haynes utrzymuje w okolicy całą siatkę szpiegów. I może doszły do niego jakieś pogłoski. Takiego projektu jak nasz, nie da się długo utrzymać w tajemnicy. To zbyt duża sprawa.

Puls mi podskoczył ze niepokoju, kiedy wciskałem się w swój skafander kosmiczny. Ale gdy Nick i ja przeszliśmy przez śluzę powietrzną, w zasięgu wzroku nie było widać nikogo. I tylko kilka śladów stóp w cieniutkiej warstwie pyłu wzbijanego przez silniki rakietowe, który pokrył ślady pozostawione przez nas w czasie kiedy szliśmy na statek, zmierzało w stronę Korfu. Nasze latarki pokazywały je wyraźnie.

— Rewitalizacja asteroidy w tych stronach, produkowanie na niej świeżej żywności, i tak dalej, odebrałoby Haynes Shipping Company całkiem sporą część przewozów, nieprawdaż? — powiedziałem, kiedy znaleźliśmy się z powrotem w kabinie. — Norman Haynes przestałby być praktycznym szefem wszystkich planetoid, co nie? Nie spodobałoby mu się to. Będzie z nami walczył.

— Potrzebujemy twojej pomocy, Chet — poprosiła Irene, patrząc na mnie błagalnym wzrokiem. To mi wystarczyło.

— Lepiej jak najszybciej stąd startujmy — dodał Nick. — Lecimy na asteroidę 487, Chet. Jej nowa nazwa, to Paradise. To ją właśnie wybraliśmy.

 

 

 

II

 

Asteroida 487 wyglądała na zupełnie zwyczajną. Obszarpany, pozbawiony powietrza, najeżony skałami okruch w kosmosie. Jak na razie nie był to jeszcze raj, chyba że chodziło o raj dla diabła. Nick zatrudnił tysiące ludzi – dokerów z portów kosmicznych i techników, w większości świeżo przybyłych z Ziemi. Pewnie, że trudno jest rządzić taką zgrają, ale w problemach z tym związanych nie było niczego, czego byśmy już wcześniej nie poznali, jako części składowej naszej pracy. Niektórzy z tej grupy wybuchali na nasze propozycje końskim śmiechem, ale pracowali. Płaca była dobra.

Przybywały kolejne statki z ładunkami zapakowanych maszyn. Kuźnie atomowe płonęły ogniem, oczyszczając miejscowe żelazo meteorytowe, potrzebne do budowy potężnej maszynerii do generowania grawitacji, zatopionej w szybie, w punkcie środkowym planetoidy, dziesięć mil w dole. Większością prac kierował Geedeh. Nick i ja pilnowaliśmy wykonania poleceń, przeklinaliśmy i denerwowaliśmy się, wygłaszaliśmy bardzo inspirujące, z zamierzenia, mowy.

I wtedy zaczęły się kłopoty.

Rakieta przewożąca żywność i pieniądze na pensje dla naszych ludzi, eksplodowała w kosmosie, podchodząc w pobliże planetoidy. Rozbłysk eksplozji był oślepiający i przerażający, powodując, że nawet jasne gwiazdy na chwilę zdawały się zniknąć. Wybuchło paliwo atomowe rakiety. Kawałki stopionego metalu spadły jak deszcz na powierzchnię gruntu, wyglądając jak prawdziwe meteory, rozgrzane do czerwoności w jeszcze nie istniejącej atmosferze.

To mógł być wypadek. Tytaniczną energię atomową nie zawsze da się do końca kontrolować, a statki kosmiczne dosyć często rozlatują się na kawałki. Ale już wtedy nabrałem podejrzeń, że być może nie była to jednak sprawa przypadku.

Nick i ja byliśmy właśnie na otwartej przestrzeni i widzieliśmy jak to się stało. Właśnie przyszedł z uszczelnionych baraków, które zbudowaliśmy. Jego twarz za kryształem hełmu tlenowego nawet nie zmieniła wyrazu – tylko odrobinę spoważniała. Podczas gdy płonące resztki rakiety ciągle spadały w strzępkach i odłamkach, powiedział, głosem brzęczącym w moich słuchawkach odbiorczych:

— Taaa, Chet… Są też problemy na asteroidzie 439, na której umiejscowione są nasze kopalnie. Właśnie odebrałem wiadomość radiową, kiedy byłem w biurze. Sabotaż, i zginęło paru ludzi. Zdaje się, że niektórzy z robotników, próbują sprawiać nam kłopoty. Harley jest tam szefem. Myślę, że da sobie z tym radę – na razie.

— Nan nadzieję — oparłem gorączkowo. — Jeśli tylko sprawy dalej potoczą się we właściwym kierunku. Po zniszczeniu tego statku, przez tydzień będziemy na zmniejszonych racjach. Straciliśmy też pewne ważne maszyny. Pieniądze na wypłaty były ubezpieczone, ale ludziom nie spodoba się opóźnienie.

Nie spodziewałem się jednak specjalnych kłopotów ze strony pracowników – jeszcze nie. To Irene tak naprawdę najbardziej w tym pomogła – opanowała sytuację. Od początku prowadzonych prac, przejęła zarządzanie kuchniami.

Teraz jednak wzięła na siebie dodatkowe zadania. Porozmawiała z najbardziej niepokornymi ludźmi z naszej ekipy.

— Zwyciężymy, chłopaki! — powiedziała im. — Wiecie przecież, co tutaj budujemy. Nasza praca ma na celu dobro wszystkich – zarówno nas, jak i wielu ludzi, którzy przylecą tu w przyszłości!

Prosta, jasna, inspirująca przemowa. Zabawne, co mężczyźni są w stanie zrobić dla ładnej dziewczyny – choćby nawet całe piekło było przeciwko nim. Ale to jeszcze nie wszystko. Namalowała kilka obrazów, które powiesiła w naszym pomieszczeniu rekreacyjnym, i które pokazywały czym może stać się asteroida 487, kiedy skończymy prowadzone na niej prace.

Ludzie pracujący w kosmosie, to najtwardszy rodzaj poszukiwaczy przygód, jacy kiedykolwiek żyli. Ale poszukiwacze przygód, zawsze są optymistami, sentymentalnymi romantykami, niezależnie od tego, jak trudny jest otaczający ich świat. Zaś pracownicy kosmiczni, z samej natury przerażającego środowiska, w którym żyją, charakteryzują się jeszcze tym, że wierzą w cuda.

 

 

Zaczęli cieszyć się tą myślą – większość tych twardych ludzi. Ja również się cieszyłem. Ale cud jeszcze się nie wydarzył i gdzieś w głębi duszy zawsze prześladowała mnie obawa, że może on nigdy się nie wydarzyć. Te skały nadal były ponurym pustkowiem zalanym światłem gwiazd. Przesiąkniętym śmiercią, bardziej niż jakikolwiek grobowiec! Nie było niemożliwe do pomyślenia – technicznie – aby to wszystko zmienić. Tym niemniej może to jednak okazać się niemożliwe do wykonania – z powodu Normana Hayesa! Był jedynym człowiekiem, który miał siłę i powody do tego, aby zastopować wszystko, co próbowaliśmy tutaj zrobić.

Sabotaż i zabójstwa, musiały być inspirowane przez niego – także część naszych ludzi musiała być na jego garnuszku. Całkiem możliwe, że rakieta, która eksplodowała, została potajemnie zaminowana, również na jego polecenie, przy użyciu materiałów wybuchowych.

Jednak z niczym innym tak trudno się nie walczy, jak z takimi skrytymi metodami. Nie mieliśmy żadnych dowodów jego winy, ani żadnych bezpośrednich środków, umożliwiających ich zdobycie. Jedyne co można było zrobić, to kontynuować dalsze prace. Geedeh i reszta z nas pracowała z nadzieją na poprawę sytuacji. Jeden z fragmentów asteroidy 487, stanowił część powierzchni pradawnej planety, która kiedyś się rozpadła. Z tego miejsca zebraliśmy wysuszoną glebę i rozrzuciliśmy ją po całej skalistej powierzchni planetoidy, rozwożąc ją ciężarówkami atomowymi. Kolejne transporty ziemi zostały sprowadzone z innych asteroid. Zbudowane zostały wielkie piece do prażenia skał. Wypalaliśmy w nich gipsy, uwalniając zawartą w nich wodę, w postaci ogromnych chmur pary, którym przy pomocy sztucznej grawitacji uniemożliwialiśmy ucieczkę w kosmos. Część wody, w wyniku elektrolizy, dawała nam tlen. Azot otrzymywaliśmy z azotanów.

Nasza maszyna do wytwarzania ciążenia, czasami wymagała poprawek. Tysiące części z których była zbudowana, w znacznym zakresie miały charakter elektryczny. Wielkie uzwojenia konwertowały siły magnetyczne na grawitacyjne.

Kolejny statek dotarł do nas bez problemów, przywożąc nam nasiona roślin i żywność. Następny już nie. Wybuchnął w kosmosie, sekundę przed wylotem. Potem ktoś próbował dopaść Marsjanina Geedeha, przy pomocy miotacza promieni cieplnych. Kolejny statek z żywnością również nie zdołał dotrzeć na miejsce.

Wtedy w odwiedziny do nas przyleciał Norman Haynes. Wylądował, zanim mieliśmy szansę odmówić jego przyjęcia. Miał ze sobą ochronę złożoną z dwunastu ludzi. Był naszym wrogiem, ale nie potrafiliśmy tego udowodnić. Zdawał się zapomnieć o niewielkim zgrzycie jaki miał miejsce między nim a mną, w jego biurze.

— Wallace i Mavrocordatus! Realizujecie, panowie, wspaniałe przedsięwzięcie! — powiedział do Nicka i mnie, idealnie wymawiając jego nazwisko. Brzmiał bardzo podobnie do swojego zwykłego „ja”. — Oczywiście, taki projekt skazany jest na trudności. Kłopoty z pracownikami, i tak dalej. Trudno przekonać ludzi, żeby uwierzyli w tak fantastyczne przedsięwzięcie, jak panów. Początkowo, sam również nie za bardzo w nie wierzyłem. Ale fakty są niezaprzeczalne, teraz kiedy położyliście już podstawy dla niego. Panowie, będziecie potrzebowali pomocy. Mogę jej panom udzielić.

Uśmiechał się, ale w jego uśmiechu dostrzegałem wyraźnie chytrość i poczucie wyższości, z czego sam prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy. Czułem jak wewnątrz mnie narasta wściekłość. Próbował przejąć kontrolę nad naszym projektem, teraz kiedy z pewnością uznał, że do czegoś mu się on może przydać. Bał się konkurencji, ale gdyby miał nad nami kontrolę, mógłby wymusić na nas wysokie ceny, jak u niego, utrzymać swoje imperium, i powiększyć majątek o kolejne miliony dolarów. Jego brudna krecia robota musiała stanowić częściowo próbę zmuszenia nas do tego siłą.

— Dziękujemy — spokojnie odrzekł mu Nick. — Ale raczej wolimy zrobić wszystko naszymi własnymi siłami.

Nasz gość wzruszył ramionami, stojąc w wejściu do swojej szalupy kosmicznej.

— W porządku — gładko oznajmił. — Skontaktujcie się panowie ze mną, jeśli uznacie, że do czegoś jestem wam potrzebny.

Kilka godzin później, z ziemi dotarł do nas radiogram.

„Gratulacje!” — brzmiał. — „Trzymajcie się swego. Lubię ludzi z wyobraźnią. Być może wkrótce sam wrócę do zaprzęgu. Art Haynes.”

 

 

Prawdopodobnie jest po prostu sarkastyczny — stwierdziłem z goryczą.

— Stary diabeł — warknął tata Mavrocordatus.

Zaledwie trzydzieści minut po otrzymaniu tej wiadomości, zostało zabitych dwóch ludzi. Zrobił to mały facet, o szczupłej twarzy, o nazwisku Sparr. Ale udało mu się uciec łodzią kosmiczną, zanim zdołaliś...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin