Głowacki Maciej - Logarytm (opowiadanie).pdf

(333 KB) Pobierz
Logarytm
Maciej Głowacki
Las był bliżej. Długie, sękate gałęzie zwisały złowieszczo nad szutrową drogą,
prowadzącą do domu letniskowego profesora Piotra Hurwitza. Gdy przyjechał pod koniec
sierpnia, droga była oczyszczona i przejezdna, teraz trzeba by było przedzierać się przez
zalegające jałowce i jeżyny.
Minęły ponad dwa tygodnie, a on nie zbliżył się nawet o krok do rozwiązania
zagadnienia, z którym przybył. Jego biuro przypominało wysypisko, utworzone na skutek
likwidacji jakiegoś monstrualnego oddziału bankowego. Tysiące stron zapisanych
niezłomnym Sailorem o wyjeżdżonym uchwycie zalegały na dziesiątkach stert.
Wiedział, że musi dokonać przełomu za życia albo całego jego istnienie, mogło
równie dobrze nigdy nie się nie wydarzyć.
Zbliżył wieczne pióro do kolejnej strony notesu, oczekującego cierpliwie, aż jego
karty splami następna litania bełkotliwych obliczeń, przekreślanych w furii i obarczanych
złośliwymi dopiskami.
Maszyna balistyczna, dzielniki napięcia, powtarzalność zastosowań.
Kolejne słowa wychodziły spod ręki matematyka, choć nie niosły ze sobą żadnej
wartości. Były to jedynie ślepe uliczki, oczywistości albo wręcz przeciwnie, puste sofizmaty,
którymi Hurwitz starał się nadać sobie pozoru postępu.
Wtem nastało potworne skrzypienie, szelest, jakby dziki ryś wyskakujący spod
podłogi wprost na plecy profesora.
– Pytałam, czy nie chciałby pan herbaty? – powtórzyła spokojnie Krzysiakowa, choć
wchodząc do biura, już niosła posrebrzaną tacę z jedną, samotną filiżanką.
Hurwitz zamrugał szybko, wypuścił długi oddech nosem i wskazał na przypadkowe
miejsce biurka.
Gospodyni przyzwyczajona do dziwactw przełożonego po prostu chwyciła za trzy
leżące na sobie książki i zaczęła ściągać je na podłogę, balansując jedną ręką tacę.
– Te nie! – warknął nagle profesor i dopiero po chwili dodał z udawanym spokojem. –
Są mi potrzebne.
Krzysiakowa spojrzała z niedowierzaniem na matematyka i bez słowa odłożyła
książki z powrotem na ich miejsce, a na książki położyła zastawę.
– Ja mogę sprzątać, ale jak pan profesor ma zamiar mi utrudniać, to równie dobrze
mogę tak stać.
Piotr przetarł zmęczone oczy, spojrzał na zegar naścienny, wskazujący dziewiątą
i wydał z siebie krótki jęk rozpaczy.
2
– Bez sensu, absolutna korozja pojęć.
– Jeszcze pan nie spróbował – zaprotestowała gospodyni.
– Ja nie o tym pani Ireno. Nie o herbacie, tylko o… – zawiesił na moment głos
profesor i spojrzał z politowaniem na służącą.
Irena zaczekała cierpliwie, aż rozmówca zadecyduje sam, czy dokończy zdanie, jak
wypada, czy po prostu znowu odpłynie na godziny gdzieś w swoje rozmyślania, a jej
odwlecze się sprzątanie piętra o kolejny dzień.
– Chodzi o maszynę integrującą i różnicującą, ale też tak naprawdę marzy mi się
urządzenie, które mogłoby bezpośrednio analizować surowe dane i na podstawie wykrytych
prawidłowości oddzielać z pełnym zrozumieniem twory sztuczne i naturalne. Rozumie Irena?
Gospodyni pokiwała uprzejmie głową, myśląc, że trzeba będzie męża nakłonić,
by przepchał wreszcie komin po latach, bo zalęgło się w nim wszystko poza dymem.
– Nawet coś tak banalnego, jak centralne twierdzenie graniczne, wie Irena? Takie…
Rozróżnienie, że są w naturze rozkłady normalne, które świadczą o pewnych
prawidłowościach, scentralizowanych wokół optimum wyjaśniającego.
Irena mruknęła cicho, drapiąc się po szyi. Wychodziło na to, że niedawna burza
zerwała część dachówek, które teraz albo pałętają się po ogrodzie, albo leżą roztrzaskane
w drobny, ceramiczny proch.
– Maszyna, która zdolna byłaby jednoznacznie odróżnić to, co istotne, od tego,
co nieistotne. Wskazać sens tam, gdzie jest, a ułudę, dym, lustra, tam, gdzie nie ma. To jest
właśnie to, czego szukam. Urządzenie, które powie mi, gdzie jest sztuka, a gdzie nauka.
I zrobię to albo nie będę mógł z twarzą wrócić do ministerstwa.
Rozmówczyni przestąpiła z nogi na nogę, wlepiając wzrok w sufit. Nie rozmawiała
z nikim spoza daczy od sierpnia. Nie to, żeby cokolwiek ciekawego miało się zacząć,
ot jesień, plucha, przeziębienia, pewnie komuś wiatr przewrócił drzewo na ogrodzenie.
– Chodzi o kamień, który myśli – powiedział nagle profesor, machając dłonią przed
twarzą Ireny. – W przeciwieństwie do pani.
Kobieta wzdrygnęła się z mieszaniną zdziwienia i zniesmaczenia.
– No co pan mi tu ręką? Przecież słucham, dym, lustra i kamienie, same normalne
rzeczy, tylko po co się tym zajmować?
– By wiedzieć, a nie wierzyć pani Ireno – powiedział w zadumie profesor, upił łyk
herbaty i odstawił z niesmakiem. – Letnia.
3
– Jak przynosiłam, to była gorąca, ja wiem, a pan musi uwierzyć – odpowiedziała
spokojnie służąca i wyszła, przymykając za sobą drzwi.
– Diabeł – mruknął zirytowany profesor i ponownie spojrzał na zegar. – Nie spałem
od wczoraj? I jak ja mam myśleć, jak oczy tak pieką? Może zdrzemnąłbym się na moment,
ale taki tyci tyci, dla dodania sił.
Matematyk położył się na pokrytej wieloletnimi plamami kanapie i złożył dłonie
na mostku. Wiedział, że jeśli mocno się skupi, to obudzi się dokładnie wtedy, kiedy będzie
chciał, nie musiał nawet nastawiać budzika.
– Osiemnaście dni spędzonych na myśleniu, a równie dobrze mógłbym wgapiać się
w ścianę – powiedział Piotr i mimowolnie obrócił twarz na zawieszone pod sufitem trofeum
jelenia, nieudany prezent, który niegdyś kazał wyrzucić Krzysiakowi. – Mógłbym też
oczekiwać, że ty mi coś mądrego powiesz. W końcu rogi to chyba z hebrajskiego mądrość,
a przynajmniej symbol mądrości, prawda? No to powiedz mi, gdzie była twoja mądrość, jak
strzelali? Po co ci rozum, skoro będziesz tutaj wisiał tak do końca świata?
Piotr miał wrażenie, że czaszka rogacza była coraz bliżej, tak jakby do niej płynął
albo leciał. Powoli, ale gładko zmierzał do zakurzonej, pożółkłej nasady między pustymi
oczodołami. Miał wrażenie, że światło igra sobie z nim i stwarza pozory istnienia rzeczy,
których nie ma.
Z rozwartej paszczy zwierzęcia zdawał się dobiegać szum, przypominający radio,
niemogące odebrać czystego sygnału.
– Co z ciebie? – spytał Piotr i włożył ucho między zęby trofeum.
W oddali słyszał zduszone, ludzkie głosy, dobiegające jak z dna głębokiej piwnicy.
Gdzieś na granicy słyszalności grały silniki samolotów, słychać było świst spadających
obiektów i grzmoty, jak w najgorszą burzę. Przez to wszystko przebijał się jeden dźwięk,
miarowy, systematyczny stukot, jakby ktoś pukał palcami w szybę.
Nagle trzask i potworne ukłucie bólu, przypominające rozżarzone igły, przeszywające
twarz na wylot. Głowa jelenia zacisnęła szczęki, odrywając ucho profesora, który padł
natychmiast na ziemię, szamocząc się i krzycząc wniebogłosy.
– Spokojnie! No co pan?!
Hurwitz rozwarł oczy w przerażeniu i dostrzegł górującą nad nim postać służącej,
wraz z mężem umorusanym węglem. Dopiero wtedy zorientował się, że leży na podłodze
i jakby jeszcze dla pewności złapał się za uszy.
4
– Co za czort… – wyszeptał Piotr, zamykając na moment oczy i przełykając ciężko
ślinę. – Sen, nie wiecie? Sen, ale taki głupi… Takie durnoty się człowiekowi śnią.
Krzysiakowa pokiwała głową z politowaniem, jej mąż jedynie przegryzł zwyczajowo
skraj wąsa i rozejrzał się mocno ukrwionymi z przepicia oczami.
– To od tych liczb. Głupotami się profesor zajmuje, to potem głupoty się śnią, bo śni
się zawsze najgłupsza rzecz, którą się widziało za dnia.
– Dziękuję Irenie za tą mądrość, ale gdybym wyśnił najgłupszą rzecz, jaką widziałem,
to… – Hurwitz machnął nagle ręką i zamilkł. W sumie to mógłby się wykłócać ze służbą
o jakieś głupoty, ale coś ważniejszego przykuło jego uwagę. – Słyszycie?
Coś stuknęło o szybę dwa razy, a potem trzy.
Profesor obrócił się w kierunku obszernego, potrójnego okna z szerokim parapetem
wewnętrznym do siedzenia. Za szybą siedział masywny puchacz, wgapiając się wielkimi
oczami w trójkę mieszkańców i wybijając rytm.
Uderzył nagle dziobem pięć razy, niemalże tłukąc szybę.
Krzysiak z mocą walnął o framugę okna, płosząc nocnego drapieżnika, który zaraz
spadł z parapetu, rozłożył skrzydła i bezszelestnie zniknął w podcieniu wysokich lip.
– No i co też Mirek zrobił najlepszego? – spytał z oburzeniem profesor.
– Co? Szkodnik. I jeszcze się prawie zaciąłem o framugę, trzeba uważać.
– Nie szkodnik, tylko rzadki gość. Jak często Mirek widzi sowy za dnia, słucham?
Stary Krzysiak rozłożył ręce obojętnie i bez słowa wyszedł za drzwi, by zejść
na parter. Miał sporo pracy i na pewno nie było czasu na jakieś gapienie się na ptaki. Może
gospodarz mógł sobie na to pozwolić, ale Mirek miał realną pracę do wykonania.
– A Irenka?
– Dla mnie to nawet obojętne, czy pan profesor będzie się patrzył na sowy, czy nawet
motyle, byleby profesor nie dokarmiał myszy, bo się zalęgły w piwnicy.
– W takim razie niech już Irenka idzie, przyjdę dopiero na obiad.
Profesor wpatrywał się jeszcze przez krótki moment w okno i szumiące za nim sosny
na tle kłująco błękitnego nieba, po czym ruszył w dół schodów.
Na zewnątrz było ciepło, druga połowa września oferowała gorące dni i krótkie,
orzeźwiające deszcze. Zdecydowanie był to dobry czas na podróże wzdłuż całego kraju.
– Nie mogę myśleć – powiedział na głos profesor, podwijając rękawy swetra. – Cały
czas mam poczucie, jakby mój własny organizm buntował się przed zbyt długim skupieniem.
Na zmianę odpływam w malignę albo wręcz przeciwnie, nie mogę przestać płytko skrobać
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin