Zbigniew Nienacki - Dagome iudex.pdf

(3549 KB) Pobierz
I
Ja, Dago
Nie istnieje człowiek, sprawa, zjawisko, a nawet żadna rzecz, dopóty, dopóki w sposób swoisty nie zostały nazwane.
Władzą jest więc moc swoistego nazywania ludzi, spraw, zjawisk i rzeczy tak, aby te określenia przyjęły się
powszechnie. Władza nazywa, co jest dobre, a co złe, co jest białe, a co czarne, co jest ładne, a co brzydkie, bohaterskie
lub zdradzieckie; co służy ludowi i państwu, a co lud i państwo rujnuje; co jest po lewej ręce, a co po prawej, co jest z
przodu, a co z tyłu. Władza określa nawet, który bóg jest silny, a który słaby, co należy wywyższać, a co poniżać.
Księga Grzmotów i Błyskawic
rozdział: „O sztuce rządzenia ludźmi”
ROZDZIAŁ 1
VINDOS
Czwartego dnia nieśpiesznej jazdy, prowadząc ze sobą konia obładowanego jukami i białego ogiera zdobytego na Sasach, w
samo południe, dotarł wreszcie Dago do brzegu wielkiej rzeki, która na jednej z trzech srebrnych tablic, należących kiedyś do
potężnego cesarza Karola, nosiła nazwę Swebskiej albo Viaduy. Potocznie jednak mówiono o niej Rzeka Zapomnienia,
ponieważ ludy, jakie za nią żyły, dotąd jeszcze nie weszły do historii. A kogo nie odnotuje historia, ten jak gdyby trwał w
pomroce dziejów, był w zapomnieniu. Nie istnieje bowiem coś, co nie zostało nazwane. To zaś, co zostało nazwane może być
bliskie a nawet przyjazne, zostać oswojone, opanowane albo zawładnięte. Tak więc nikt nie znał nazw ziem rozciągających
się na wschód od Viaduy, nie wiedział ile tam mieszkało ludów, jakie miały obyczaje, w jakich bogów wierzyły; czy
posiadały władców, czy też rządziły się każdy po swojemu. Nawet kupcy, przeważnie z państwa Abbasydów, którzy przez
owe ziemie jeździli po glesum zwane też gintaras, zresztą rzadko i ostrożnie, wybierając raczej drogę morską przez ocean
zwany ongiś Wschodnim, potem Sarmackim, a wreszcie Swebskim (dopóki ich piraccy Ascomannowie nie wystraszyli) –
przemykali chyłkiem przez ogromne puszcze i skraje rozległych moczarów, unikając spotkania z ludźmi, bo ani ich mowy, ani
zwyczajów nie znali i dlatego na ogół wieści przywozili bałamutne Opowiadano Dagonowi, że cesarz Karol często myślał z
niepokojem o owych zapomnianych ludach, obawiając się, że kiedyś dla swej liczby urosną w potęgę i zagrożą państwu
Franków. Dlatego zakazał sprzedaży wszelkiej broni na wschód: żelaznych hełmów, kolczug, a przede wszystkim słynnych
frankońskich mieczy, wykonywanych nad środkowym Renem. I słał szpiegów. Ale oni albo nigdy nie wracali, albo przynosili
sprzeczne informacje.
Mistrz z Akwizgranu, Alkuin, wygrzebał ze starych ksiąg wiadomości, że za Viaduą żyją Neurowie, lud potężny i wilczy,
gdyż raz do roku każdy z Neurów miał się zamieniać w wilka, a potem ludzką postać odzyskiwał. Obok Neurów istniał ponoć
Kraj Kwen, czyli Kraj Kobiet, dalej mieszkali Androfagowie pożerający ludzkie mięso, Malenchlajnowie, ubierający się
zawsze na czarno, łysogłowi Agripajowie i Lssedonowie oraz zamieszkujące w odległych górach kozionogie i jednookie
plemiona, które wraz z gryfami strzegły złota. Późniejsze jednak zapiski powiadały, że Neurów można zwać także Sklavinami i
dzielą się oni na wiele potężnych ludów. Tedy Karol bez rezultatu walcząc z Omajadami, gdy ujarzmił Sasów, Bawarów i
rozbił Longobardów oraz podjął wyprawy przeciw Awarom, niszcząc ich potężne państwo – napotkał wreszcie plemiona
Sklavinów, którzy razem z nim przeciw Awarom stanęli do walki. Plemion tych naliczono aż piętnaście: Luczianów,
Lemuzów, Liutomirców, Dieczan, Pszowan, Charwatów, Zliczan Dudlebów, Netoliców, Sedliczan i innych, a wśród nich
najpotężniejszych – Bohemów i Morawian. Od nich wziął Karol daninę i utworzył na dawnych ziemiach awarskich swoją
Marchię Wschodnią, co im się nie spodobało. Zbuntowali się przeciw Frankom i aż dwie wyprawy musiał podjąć cesarz, aby
ich uspokoić, co się jednak nie całkiem udało. Kronikarze – pochlebcy zapisali w żywocie Karola, że trybut płaciły i
zwierzchnictwo Franków uznały także trzy inne ludy na wschód od rzeki zwanej ongiś Albis, co się wydawało
nieprawdopodobnym, ponieważ owe ludy silne związki plemienne tworzyły, jako Sorbowie, Obodryci i Lutycze, zwani także
Wieletami lub Wilkami, i faktycznie granica państwa Franków kończyła się na rzece Albis. Tak więc o Sorbach, Obodrytach i
Lutyczach coś niecoś już wiedziano, szczególnie w czasach Ludwika Pobożnego, kiedy to przybyli na zjazd do Frankfurtu, aby
formalnie uznać władzę Franków. Lecz ziemie tych plemion leżały między rzeką Albis i Viaduą. Co znajdowało się dalej –
wciąż nikt nie miał pojęcia, a po śmierci Ludwika Pobożnego, który miał dość trosk od Omajadów i Ascomannów, znikła
wszelka zależność także Lutyczów, Obodrytów i Sorbów. Na Morawach zaś zaczął rządzić książę Mojmir, samodzielny
władca. Tymczasem Viadua wciąż pozostawała Rzeką Zapomnienia, kryła się za nią tajemnica, a ona zawsze budzi niepokój, a
nawet grozę.
Dago ujrzał więc wreszcie Viaduę i stojąc na wysokiej skarpie mógł spojrzeć na rozciągającą się u jego stóp ogromną
pradolinę, która ryła ziemię przez setki lat, czyniąc z niej nie kończącą się podłużną nieckę. Wiosenny przybór wód już dawno
opadł, główny nurt niebieszczył się gdzieś daleko, osłonięty wierzbami i olchami. Między skarpą a rzeką pozostały duże
rozlewiska wody i małe oczka pokryte rzęsą oraz zielona puszysta jak kobierzec płaszczyzna porośnięta sitowiem, trawą i
turzycą. Wydawało się czymś niezwykle łatwym zjechać po łagodnej pochyłości skarpy i pognać przez ową zieleń aż do
brzegu rzeki, tam napoić konie, dać się im popaść wśród wierzb i olch. Ale Dago pochodził z kraju Spalów, którzy przez
wieki żyli wśród bagien i mokradeł, stawiali domy na palach i pływali po rozlewiskach w lekkich łódkach ze skóry żubrów.
Wiedział więc, że ta dolina wabiąca zielenią kryła otchłanie; wystarczyło stanąć gdziekolwiek, a koń i podróżnik otwierali
pod sobą wciągającą ich na zawsze zdradliwą głębię błota. Tylko człowiek dobrze obeznany z okolicą, jak on był kiedyś w
kraju Spalów, mógł bezpiecznie poprowadzić trzy konie niewidocznymi ścieżkami przez mokradła aż do brzegu rzeki, do
wierzb i olch, a tam wskazać płytki bród. Lecz jeśli znajdował się gdzieś w pobliżu ów bród, zapewne strzegło go obronne
grodzisko Lutyczów. Spotkanie z Lutyczami wymagało zaś ostrożności, okazania pokojowych zamiarów, dogadania się co do
opłaty za przejście przez płyciznę. A on był sam z dwoma końmi, jukami pełnymi bogactwa i białym ogierem. Czy nie mogło
im przyjść do głowy, że zamiast wziąć myto, lepiej zabić go podstępnie i zabrać dobytek?
Lecz Dago nie musiał działać pospiesznie i mógł dokładnie rozejrzeć się po okolicy. Kraj Spalów leżał po drugiej stronie
rzeki, kto wie jak daleko; może o kilkanaście, a może nawet o kilkadziesiąt dni konnej jazdy. Dago nie był pewien, czy w
ogóle zdoła tam trafić, skoro pięć lat temu opuścił ów kraj zupełnie innym szlakiem. Nikt tam na niego nie czekał, niczyja
twarz nie miała się na jego widok rozjaśnić ze szczęścia radością. W zdradzieckim napadzie Estów zginęli wszyscy jego
najbliżsi i tylko on ocalał, ponieważ już wówczas posiadał miecz zwany Tyrfingiem. Nigdy nie zwątpił, że zechce powrócić w
rodzinne strony, gdyż wciąż z nową siłą odzywała się w nim pewna straszna choroba zwana Żądzą Czynów, zapadali na nią ci,
którzy nosili w sobie krew olbrzymów. Lecz jeśli pięć lat go nie było w tamtych stronach, jeśli nie miał spotkać nikogo
bliskiego, co znaczył dzień, tydzień, a nawet miesiąc zwłoki, skoro dopiero spłynęły wiosenne wody i nastała pora zbierania
poczwarek czerwia do barwienia tkanin.
Nie spodziewał się pogoni z powodu białego ogiera. Sas, który uciekł ratując własne życie, nie tak łatwo zdoła trafić na
ludzi gotowych do pościgu. Przez cztery dni przebył Dago wiele strumieni i za każdym razem długo jechał wzdłuż koryta, aby
woda rozmyła ślady kopyt jego koni. Jeśli czegoś się wówczas obawiał, to jedynie strzały wypuszczonej z gęstej puszczy albo
oszczepu rzuconego silną ręką, gdyż Lutycze, podobnie jak wszyscy Sklavinowie, nigdy nie stawali do otwartej walki, a
napadali z ukrycia. Biały ogier zwracał uwagę w zieleni krzewów i drzew, a samotny wojownik mógł się wydawać łatwą
ofiarą. Dlatego starał się omijać gęstwiny leśne i samotne sioła, a także grody i osady obronne, szukając drogi przez łąki i
polany, przez skrawki stepów, gdzie z rzadka tylko rosły potężne buki lub dęby. Ale trzeciego dnia musiał jednak zagłębić się
w puszczę, która mimo wielu kryjących się w niej niebezpieczeństw, właśnie jemu mogła dać teraz ochronę. Wychował się na
mokradłach i w wielkim lesie, jak mało kto znał jego tajemnice. Otaczający go ludzie na ogół bali się tego, co nazywali
„szmerem lasu”, czyli dziwnych, a niekiedy niesamowitych odgłosów dolatujących z puszczy; nieliczni mieli odwagę samotnie
przemierzać las, a tym bardziej nocować w jego gęstwinie. W lesie mieszkały duchy zmarłych, złośliwe trolle, straszliwi
Waldleuten, czyli Leśni Ludzie, a także dzikie zwierzęta, przede wszystkim krwiożercze i nieustraszone wilki. Czy nie
zdarzyło się, o czym opowiadano szeroko, że pewnej zimy wygłodzony wilk wpadł nawet do kościoła w Senonais i rzucił się
na rozmodlonych ludzi? Dago jednak jeszcze jako dziecko spędził surową zimę zupełnie samotnie w leśnym wykrocie.
Na jego widok, ponieważ był synem Bożym, uciekła groźna wilczyca. U progu młodości zabił Leśnego Człowieka. Puszcza
nie przerażała go więc tak, jak innych, „szmer lasu” był dla niego zrozumiały jak ludzka mowa.
Przez puszczę prowadziło kilka dróg porytych kołami wozów kupieckich karawan, ciągnących od czasu do czasu z Zachodu
na Wschód, przeważnie do kraju Estów. Wybrał najmniej wyraźną, czyli rzadko uczęszczaną, gdyż nie wiodła chyba do
żadnego grodu lub osiedla. Ludzi należało bać się bardziej niż wilków, o czym przekonał się wkrótce. Po kilku godzinach
jazdy przed jakimś zakrętem nagle parsknął ostrzegawczo biały ogier i Dago pojął, że wyczuł on albo drapieżne zwierzę, albo
też człowieka. Natychmiast zeskoczył z siodła, pozwalając, aby konie szły dalej same, on zaś uzbrojony tylko w okrągłą tarczę
i krótki miecz, uskoczył w bok, w krzaki leszczyny. Potem ostrożnie i bezszelestnie dostał się od tyłu poza ów zakręt, właśnie
w chwili gdy dwóch ubranych w wilcze skóry wojowników chwytało jego konie za uzdy i z niepokojem rozglądało się za
jeźdźcem. Uderzył na nich z zaskoczenia. Dwa razy machnął swoim Tyrfingiem odcinając im głowy. Tak znowu spełniła się
klątwa Odyna, na drodze pozostały dwa drgające konwulsyjnie ciała ludzkie. Dago zabrał jedną wilczą skórę, wskoczył na
siodło i trzy konie poprowadził dalej przez samo serce puszczy, przez największą gęstwinę, mimo że posuwał się przez to
bardzo wolno i przez cały dzień atakowały ich ogromne gzy. „Vind, Vindos” – szeptał wtedy czule do białego ogiera, co w
języku Celtów znaczyło „biały”, gdyż jak mówili Sasi, ogier był kupiony od Celtów, tedy celtycka mowa była mu najbliższa.
Jednak biały ogier pozostawał wciąż wrogi. Gdy Dago zbliżał się do niego, ten aż dygotał z gniewu, wyszczerzał zęby i
starał się go ukąsić jak wilk albo też podnosił się na tylnych nogach, aby przednimi zmiażdżyć człowieka. Gryzł też pozostałe
dwa konie i opornie szedł jako ostatni, uwiązany na długiej lince uczepionej do konia z jukami. Od olbrzymki Zely nauczył się
Dago mowy ciała, która była najstarszym z języków i podobno porozumiewali się nią kiedyś ludzie nie tylko między sobą, ale
i ze zwierzętami. Przemawiał więc Dago do ogiera łagodnym ruchem dłoni, lekkim pochyleniem i kołysaniem się tułowia,
stosował grę spojrzeń i uśmiechów, choć to nie na wiele się zdało. Łamał też dumę białego ogiera wykorzystując jego głód i
na każdym postoju karmił go z ręki garściami owsa, który trzymał w jednej ze skórzanych sakw. Czasami wpadał w gniew i
wówczas długo obsypywał Vindosa najgorszymi przekleństwami w języku Rhomajów, Franków, Sklavinów i Ascomannów,
groził, że poderżnie mu gardło, połamie golenie, w pierś wbije straszliwego Tyrfinga. Czy od tego wszystkiego zmiękło choć
na chwilę serce białego ogiera, czy w jego duszy zatliła się odrobina miłości? Tego Dago nie wiedział, a bał się sprawdzić,
ponieważ to mogło oznaczać walkę na śmierć i życie. Pokochał Vindosa od pierwszego wejrzenia i pragnął go jak
najpiękniejszej kobiety, a kiedy biały ogier ostrzegł go przed niebezpieczeństwem, miłość ta stała się jeszcze silniejsza. A
wszystko to być może dlatego, że i jego przez wiele lat, za przyczyną bardzo jasnych włosów i jasnej skóry, nazywano
niekiedy Biały. Dopiero potem, z powodu pragnienia władzy, dał się ochrzcić i przyjął imię Dagobert. Ale ponieważ nie ufał
Bogu, który pozwolił, aby go zamęczono na krzyżu, kazał nazywać się Dago, co się przyjęła. U Rhomajów, a także wśród
Franków wielu było takich, którzy podobnie jak on, znakiem krzyża się żegnali, lecz w głębi duszy wierzyli w swoich
domowych bogów.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin