Zorro A5.doc

(1911 KB) Pobierz
Zorro




Isabel Allende

Zorro

Narodziny Legendy

 

Przełożyła Marta Jordan

Tytuł oryginału: El Zorro. Comienza la leyenda

Wydanie oryginalne 2005

Wydanie polskie 2005

 

Pojawia się w najmniej spodziewanym momencie - zamaskowany, w czarnej pelerynie - i równie szybko znika, zostawiając jedynie swoistą wizytówkę: nakreślony trzema precyzyjnymi cięciami szpady znak [...]. Prawie nikt nie wie, że pod czarną maską kryje się młody hiszpański szlachcic Diego de la Vega, w którym otoczenie widzi jedynie zniewieściałego bawidamka, urokliwego, bo urokliwego, ale jednak łamagę. [...]

Isabel Allende postanowiła odkryć i opisać początek legendy. I ujawnić, jak dokonało się przeistoczenie hiszpańskiego szlachcica w kalifornijskiego Zorro.

 

Spis treści:

Część pierwsza - Kalifornia (1790-1810).              4

Część druga - Barcelona (1810-1812).              108

Część trzecia - Barcelona (1812-1814).              196

Część czwarta - Hiszpania (koniec 1814 - początek 1815).              282

Część piąta - Górna Kalifornia (1815).              377

Epilog i końcowa kropka - Górna Kalifornia (1840).              451


Jest to opowieść o losach Diega de la Vegi, człowieka, który stał się legendarnym Zorro. Nareszcie mogę ujawnić jego tożsamość, którą przez tyle lat trzymaliśmy w tajemnicy, i robię to z pewnym wahaniem, albowiem biała kartka onieśmiela mnie nie mniej niż obnażone szpady ludzi Moncady. Zapisując niniejsze stronice, pragnę ubiec tych, którzy nie ustają w wysiłkach, aby oczerniać Zorro. Liczba naszych przeciwników jest znaczna, co zwykle przydarza się tym, którzy nie wahają się, gdy trzeba bronić słabych, ratować dziewice albo też przytrzeć nosa możnym. Oczywiście każdy idealista przysparza sobie wrogów, my jednak wolimy rachować naszych przyjaciół, których jest znacznie więcej. Muszę opowiedzieć o tych przygodach, albowiem bohaterstwo Diega, który narażał życie, broniąc sprawiedliwości, poszłoby na marne, gdyby nikt się o tym nie miał dowiedzieć. Poświęcenie dla innych jest mało opłacalne, w dodatku często prowadzi do przedwczesnego zgonu, dlatego przyciąga fanatyków albo ludzi wykazujących niezdrową fascynację śmiercią. Bohaterów o romantycznym sercu, a przy tym lekkoduchów, jest bardzo niewielu. Powiedzmy to wprost: Zorro nie ma sobie równych.


Część pierwsza - Kalifornia (1790-1810).

Zacznijmy od początku, od zdarzenia, które doprowadziło do tego, że Diego de la Vega mógł przyjść na świat. Działo się to w Górnej Kalifornii, w misji San Gabriel, Roku Pańskiego 1790. W owym czasie na czele misji stał ojciec Mendoza, franciszkanin, szeroki w barach niczym drwal, niewyglądający na swoje czterdzieści intensywnie przeżytych lat, energiczny i lubiący rządzić, któremu w trakcie pełnienia służby bożej najtrudniej przychodziło naśladowanie pokory i łagodności świętego Franciszka z Asyżu. W Kalifornii w dwudziestu trzech misjach żyło jeszcze wielu innych duchownych, których zadaniem było krzewienie chrześcijaństwa wśród tysięcy pogan należących do plemion Czumaszów, Szoszonów i innych, którzy niezbyt chętnie tę wiarę przyjmowali. Rdzenni mieszkańcy wybrzeża Kalifornii od tysięcy lat prowadzili handel wymienny. Ich ziemie były bardzo zasobne w bogactwa naturalne, a poszczególne plemiona specjalizowały się w różnych dziedzinach. Hiszpanie byli pod wrażeniem gospodarki Czumaszów stojącej na tak wysokim poziomie, że można było ją porównywać z gospodarką Chin. Indianie jako monet używali muszli i regularnie urządzali targi, podczas których oprócz handlowania zajmowali się również aranżowaniem małżeństw.

Indianie nie byli w stanie pojąć tajemnicy człowieka umęczonego na krzyżu, którego czcili biali, i nie rozumieli sensu umartwiania się na tym świecie, w nadziei na hipotetyczny dobrobyt na drugim. W chrześcijańskim raju mogliby co najwyżej usadowić się na jakiejś chmurce i pospołu z aniołami grać na harfie, podczas gdy większość z nich wolała po śmierci polować z przodkami na niedźwiedzie na ziemiach Wielkiego Ducha. Podobnie dziwili się, kiedy cudzoziemcy wbijali w ziemię flagę, wytyczali jakieś linie istniejące tylko w ich wyobraźni, zakreślony nimi teren ogłaszali swoją własnością i mieli za złe, kiedy ktoś w pogoni za jeleniem tam się zapędził. Myśl, że można posiadać ziemię, wydawała im się równie niedorzeczna jak idea podziału mórz.

Na wieść o tym, że kilka plemion pod przewodnictwem wojownika z głową wilka wznieciło bunt, ojciec Mendoza pomodlił się za ofiary, jednak nie przejął się zbytnio, gdyż był przekonany, że misji San Gabriel nic nie grozi. Przynależność do jego misji była traktowana jako przywilej; dowodów na to dostarczały mu indiańskie rodziny, które w zamian za chrzest dobrowolnie oddawały mu się pod opiekę i chętnie pozostawały pod jego dachem; do rekrutacji nowych wiernych nigdy nie musiał używać wojska. Przyczyn powstania, które właśnie wybuchło, pierwszego w Kalifornii, upatrywał w brutalności hiszpańskich żołdaków i surowości swoich braci misjonarzy. Plemiona indiańskie były rozbite na małe grupki, miały odmienne zwyczaje i komunikowały się za pomocą znaków; w żadnej sprawie z wyjątkiem handlu nigdy nie potrafiły dojść do porozumienia, a już na pewno nie umiałyby wspólnie wypowiedzieć wojny. W jego oczach owi biedni ludzie byli niewinnymi owieczkami bożymi, które grzeszyły z niewiedzy, a nie ze złych nawyków; skoro powstali przeciwko kolonizatorom, musiały istnieć po temu jakieś poważne powody.

Bez wytchnienia, ramię w ramię z Indianami, misjonarz pracował w polu, przy garbowaniu skór, przy młócce kukurydzy. Wieczorami, kiedy wszyscy odpoczywali, opatrywał im drobne rany albo wyrywał zepsute zęby. Poza tym udzielał lekcji katechizmu i arytmetyki, aby nawróceni Indianie umieli policzyć skóry, świece i krowy; jednak czytać ani pisać już nie uczył, gdyż były to umiejętności niemające tu żadnego praktycznego zastosowania. Nocami wyrabiał wino, prowadził rachunki, pisał coś w swoich zeszytach i modlił się. O świcie bił w kościelne dzwony, wzywając wszystkich na mszę, a po nabożeństwie czujnym okiem nadzorował przebieg śniadania, bacząc, aby dla nikogo nie zabrakło jedzenia. Właśnie z tych względów, a nie przez zbytnią pewność siebie albo próżność, był przekonany, że plemiona, które wkroczyły na ścieżkę wojenną, nie zaatakują jego misji. Niemniej jednak kiedy mijał tydzień za tygodniem, a złe nowiny nie przestawały napływać, zaczaj: przysłuchiwać się im uważniej. W końcu wysłał kilku mężczyzn, do których miał pełne zaufanie, aby dowiedzieli się, co się dzieje w tamtym regionie, ci zaś prędko natrafili na zbuntowanych Indian i dowiedzieli się wszystkiego ze szczegółami, gdyż ci, których mieli szpiegować, wzięli ich za swoich sojuszników. Po powrocie opowiedzieli misjonarzowi, że z głębi lasu wyłonił się jakiś bohater, w którego wstąpił duch wilka, i zdołał zjednoczyć wiele plemion, żeby wspólnymi siłami wypędzić Hiszpanów z ziemi swoich przodków, gdzie zawsze polowali, nie prosząc nikogo o pozwolenie. Nie mają określonej strategii, po prostu napadają na misje i miasteczka, podpalają wszystko, co napotkają, i wycofują się równie niespodziewanie, jak niespodziewanie się pojawili. Zabierają ze sobą nowo nawróconych, których biali nie zdążyli jeszcze pozbawić mocy ducha, i w ten sposób zasilają swoje szeregi. Ludzie ojca Mendozy dodali jeszcze, że wódz Szary Wilk ma na oku misję San Gabriel i nie żywi wobec misjonarza jakiejś szczególnej urazy, ale osada ta leży na obranej przez niego drodze. W obliczu takiego zagrożenia duchowny musiał podjąć jakieś kroki. Nie zamierzał tracić owoców swej wieloletniej pracy ani tym bardziej pozwolić, aby odebrano mu Indian, bo ci, pozbawieni jego opieki, pogrążyliby się w grzechu i powrócili do dzikiego trybu życia. Napisał do kapitana Alejandra de la Vegi, prosząc go o pilną pomoc. Obawia się najgorszego, donosił, ponieważ powstańcy są bardzo blisko i w każdej chwili mogą uderzyć, a bez wsparcia wojska on sam nie będzie w stanie się obronić. Do fortu San Diego wysłał z takim samym pismem dwóch doświadczonych jeźdźców, którzy mieli pojechać dwiema różnymi drogami na wypadek, gdyby jeden wpadł w ręce wroga.

 

* * *

 

Kilka dni później kapitan Alejandro de la Vega przygalopował do misji. Na dziedzińcu zeskoczył z siodła, zrzucił ciężki surdut munduru, chustkę i kapelusz, i zanurzył głowę w kadzi służącej kobietom do namaczania bielizny. Jego koń pokryty był pianą, gdyż przebył wiele staj, niosąc na grzbiecie jeźdźca w pełnym rynsztunku oficera hiszpańskiej armii: z lancą, szpadą, tarczą z dwóch warstw skóry i karabinem, nie licząc samego siodła. De la Vega przybywał w towarzystwie dwóch żołnierzy i prowadził kilka koni z zaopatrzeniem. Ojciec Mendoza przywitał go z otwartymi ramionami, jednak widząc, że przyjechało z nim tylko dwóch obszarpanych dragonów, równie wyczerpanych co ich wierzchowce, nie potrafił ukryć rozczarowania.

- Przykro mi, ojcze, nie mam więcej żołnierzy, tylko tych dwóch śmiałków. Reszta oddziału pozostała w miasteczku La Reina de los Angeles, któremu także zagrażają buntownicy - wyjaśnił kapitan przepraszającym tonem, wycierając twarz rękawem koszuli.

- Niech nas Pan Bóg wspiera, skoro Hiszpania tego nie czyni - wycedził przez zęby duchowny.

- Wiadomo, ilu będzie napastników?

- Bardzo niewielu umie tutaj dokładnie liczyć, kapitanie, jednak jak dowiedzieli się moi ludzie, może ich być nawet pięciuset.

- To znaczy, że nie będzie ich więcej jak stu pięćdziesięciu, ojcze. Możemy się obronić. Kogo mamy do dyspozycji? - dopytywał się Alejandro de la Vega. i

- Mnie, a zanim zostałem księdzem, też byłem żołnierzem, i jeszcze dwóch misjonarzy. A także trzech żołnierzy wyznaczonych do ochrony misji, którzy tutaj mieszkają. No i mamy sporo muszkietów i karabinów, amunicję, kilka szpad i proch, którego używamy w kamieniołomach.

- A ilu neofitów?

- Nie mogę ryzykować życia moich neofitów, kapitanie. Dbam o nich jak o moje własne dzieci, zresztą, synu, bądźmy realistami: większość z nich nie będzie walczyć z ludźmi tej samej rasy - powiedział misjonarz. - Co najwyżej można liczyć na pół tuzina młodych służących, którzy się tutaj wychowali, i kilka kobiet, które mogą nam pomóc przy ładowaniu broni.

- Dobrze, ojcze, bierzmy się do roboty w imię boże. Z tego, co widzę, najsolidniejszym budynkiem misji jest kościół. Tam się będziemy bronić - powiedział kapitan.

W ciągu następnych dni nikt w San Gabriel nie próżnował, nawet małe dzieci zostały zapędzone do roboty. Ojciec Mendoza, znawca ludzkiej duszy, nie wierzył, że gdyby neofici zostali otoczeni przez Indian żyjących poza misją, zachowaliby się wobec niego lojalnie. Już teraz w oczach niektórych zauważył dziki błysk; nie uszła też jego uwagi nieporadność, z jaką wykonywali polecenia: kamienie wypadały im z rąk, worki z piaskiem się rwały, liny plątały, z wiader wylewała się smoła. Zmuszony przez okoliczności pogwałcił własny kodeks postępowania, którego podstawą było miłosierdzie, i niezłomny w swym postanowieniu dwóch Indian kazał zakuć w dyby, trzeciemu zaś, gwoli przestrogi, wymierzył dziesięć batów. Następnie dodatkowymi deskami kazał wzmocnić drzwi do budynku przeznaczonego dla niezamężnych kobiet, a i bez tego owo pomieszczenie sprawiało wrażenie więzienia, skąd nawet najodważniejsze z nich - gdyby nagle zachciało się im pospacerować z ukochanymi przy świetle księżyca - nie były w stanie się wydostać. Była to okrągła zwarta bryła z grubej cegły, bez okien, za to mająca tę dodatkową zaletę, że za pomocą żelaznej sztaby i kłódek można ją było zaryglować z zewnątrz. Tam zamknięto większość neofitów, na wszelki wypadek zakuwszy ich uprzednio w kajdany, aby podczas potyczki nie mogli przyłączyć się do przeciwnika.

- Indianie się nas boją, ojcze. Myślą, że uprawiamy jakieś potężne czary - powiedział kapitan de la Vega, poklepując dłonią kolbę karabinu.

- Ci ludzie aż za dobrze znają broń palną, chociaż jak dotąd nie potrafili odkryć, jak działa. To, czego naprawdę boją się Indianie, to Chrystusowy krzyż - odparł misjonarz, wskazując na ołtarz.

- W takim razie pokażemy im moc krzyża i prochu - roześmiał się kapitan i zaczął objaśniać, na czym polega jego plan.

Znajdowali się w kościele, gdzie na wprost drzwi została wzniesiona barykada z worków z piaskiem, w strategicznych zaś miejscach rozstawiono stanowiska ogniowe. Zdaniem kapitana de la Vegi zwycięstwo może należeć do nich, ale muszą utrzymać napastników na dystans niezbędny do ponownego załadowania karabinów i muszkietów. Jednak w bezpośrednim starciu byli bez szans: Indianie przewyższali ich zarówno pod względem liczebności, jak i sposobów walki wręcz, a ich okrucieństwo było straszliwe.

Ojciec Mendoza podziwiał odwagę tego człowieka. De la Vega miał około trzydziestki i był już doświadczonym żołnierzem, zaprawionym w walkach we Włoszech, skąd powrócił naznaczony bliznami, z których był dumny. Był trzecim z kolei synem w pewnej szlacheckiej hiszpańskiej rodzinie, której rodowód sięgał aż do walecznego Cyda. Jego przodkowie pod sztandarami królowej Izabeli Katolickiej i króla Ferdynanda Katolickiego walczyli z Maurami, jednakże niezwykłe męstwo i krew przelana za Hiszpanię nie zapewniły im fortuny, a jedynie honor. Po śmierci ojca najstarszy syn odziedziczył stuletnią siedzibę rodu oraz spłachetek spalonej kastylijskiej ziemi. Drugi został księdzem, trzeciemu zaś przypadł w udziale los żołnierza; młody człowiek szlachetnej krwi, taki jak Alejandro de la Vega, nie miał wyboru. Jako zapłatę za waleczność otrzymał niewielką sakiewkę złotych dublonów i zgodę na wyjazd do Nowego Świata w poszukiwaniu lepszego losu. Tak trafił do Górnej Kalifornii, dokąd przybył w towarzystwie doñi Eulalii de Callís, żony gubernatora Pedra Fagesa, któremu ze względu na ciężki charakter i częste polowania na grubego zwierza, jakie urządzał, nadano przydomek Niedźwiedź.

Ojciec Mendoza słyszał plotki na temat owej - godnej pióra najlepszego epika - podróży doñi Eulalii, damy obdarzonej temperamentem równie ognistym co jej małżonek. Pokonanie drogi z miasta Meksyk, gdzie wiodła iście książęcy żywot, do Monterrey, niegościnnej fortecy, w której czekał na nią mąż, zajęło jej sześć miesięcy. Posuwała się w żółwim tempie z całym orszakiem wozów zaprzężonych w woły oraz niekończącym się sznurem mułów z ekwipunkiem; ponadto w każdym miejscu, w którym się zatrzymywano na postój, organizowała dla swojej świty fiestę, która zazwyczaj przeciągała się do kilku dni. Powiadano, że była ekscentryczna, kąpała się w mleku oślicy, a sięgające jej do kostek włosy farbowała czerwonawymi pomadami, jakich używały weneckie kurtyzany; że to zwykła rozrzutność, a nie chrześcijańska cnota sprawiała, że swe suknie z jedwabiu i brokatu oddawała nagim Indianom, których napotykała na drodze; i dodawano, iż na domiar wszystkiego zagięła parol na przystojnego kapitana Alejandra de la Vegę. W końcu kimże ja jestem, żebym miał osądzać tę señorę? Tylko biednym franciszkaninem, podsumował swoje refleksje ojciec Mendoza, obserwując de la Vegę spod oka i nie mogąc się powstrzymać, aby - wstydząc się własnej ciekawości - nie zadawać sobie w duchu pytania, ile też w owych pogłoskach mogło być prawdy.

 

* * *

 

W listach do swoich przełożonych w Meksyku misjonarze skarżyli się, że mimo nawrócenia Indianie wolą chodzić nago, mieszkać w chatynkach ze słomy, jako broni używać łuku i strzał, żyć dalej bez wykształcenia, bez rządu i religii, i bez szacunku dla władzy, oddając się jedynie zaspokajaniu swoich bezwstydnych chuci, jakby cudowna woda chrztu wcale nie obmyła ich z grzechów. Upór, z jakim Indianie obstawali przy swoich obyczajach, musiał być dziełem szatana, nie było innego wytłumaczenia, dlatego misjonarze zwykli polować na uciekinierów z lassem, a pragnąc wpoić im głoszoną przez siebie wiarę opartą na miłości i przebaczeniu, od razu po schwytaniu wymierzali im karę chłosty. Jednakże ojciec Mendoza w młodości, zanim został duchownym, prowadził dość swobodny tryb życia, w związku z czym nastawienie na zaspokajanie bezwstydnych chuci nie było mu obce, dlatego też jego sympatia była po stronie Indian. Ponadto skrycie podziwiał metody, jakie wobec tubylców stosowali jego rywale jezuici. Nie był taki jak inni księża, włączając w to większość jego współbraci franciszkanów, którzy z ignorancji czynili cnotę. Kiedy przygotowywał się do objęcia misji San Gabriel, z najwyższym zainteresowaniem przeczytał raport niejakiego Jeana Francois La Perouse'a, podróżnika, który kalifornijskich neofitów opisał jako ludzi smutnych, przygnębionych i pozbawionych osobowości, przywodzących mu na myśl bezwolnych czarnych niewolników z plantacji na Karaibach. Władze hiszpańskie przypisywały opinie La Perouse'a pożałowania godnemu faktowi, iż był on Francuzem, jednak na ojcu Mendozie wywarły one wielkie wrażenie. W głębi duszy w nauce pokładał niemal taką samą ufność co w Bogu, dlatego postanowił, że w jego misji będą panowały dobrobyt i sprawiedliwość. Założył sobie, że adeptów będzie zdobywać metodą perswazji, bez pomocy lassa, i zatrzyma ich przy sobie dobrymi uczynkami, a nie strachem przed chłostą. Jego sukces był spektakularny. Gdyby La Pe-rouse wówczas tamtędy przejeżdżał, bardzo by się zdziwił. Ojciec Mendoza mógł się pochwalić - czego jednak nigdy nie czynił - że w San Gabriel liczba chrztów się potroiła i żaden z nawróconych nie uciekał na dłużej; nieliczni zbiegowie zawsze wracali skruszeni. Wracali, choć czekała ich tu ciężka praca i ograniczenia dotyczące życia seksualnego, ponieważ traktował ich łagodnie i ponieważ nigdy wcześniej nie mieli zapewnionych trzech posiłków dziennie i solidnego dachu nad głową w czasie burz.

Misja przyciągała ciekawych z Ameryki i z Hiszpanii; przybywali do tej odległej krainy, żeby poznać tajemnicę sukcesu ojca Mendozy. Podziwiali pola zbóż i warzyw, winnice dające dobre wino, system nawadniania na wzór akweduktów rzymskich, stajnie i zagrody, ciągnące się aż po horyzont stada owiec pasące się na wzgórzach, magazyny pękające od wyprawionych skór i botas z łojem. Zachwycali się panującym tu spokojem i potulnością neofitów, którzy swoimi wyrobami ze skóry i wikliny zdobywali rozgłos za granicą. Kiedy brzuch pełen, serce radosne - brzmiało motto ojca Mendozy, u którego (od kiedy usłyszał, że marynarze umierają często na szkorbut, podczas gdy chorobie mogła zapobiec zwykła cytryna) kwestia odżywiania przerodziła się w obsesję. Uważał, że łatwiej ratować duszę, gdy ciało jest zdrowe, dlatego pierwsze, co zrobił po przybyciu do misji, to odwieczną papkę z kukurydzy, stanowiącą podstawę wyżywienia Indian, zastąpił tortillą z duszonym mięsem, tłuszczem i warzywami. Z ogromnym trudem sprowadzał dla dzieci mleko, gdyż każde wiadro tego pienistego płynu pochodziło od dzikich krów, z którymi toczono regularne boje. Do wydojenia jednej potrzeba było trzech osiłków, a i tak czasami wygrywała krowa. Mendoza zwalczał niechęć dzieci do mleka tą samą metodą, jaką raz w miesiącu dawał im środek na przeczyszczenie, żeby uwolnić je od robaków: wiązał je, zaciskał im nos i do ust wsadzał lejek. Taka determinacja musiała dawać rezultaty. Karmione przez lejek dzieci rosły zdrowo, były silne i zahartowane. Mieszkańcy San Gabriel nie miewali robaków i nie groziły im zapowiedziane już przez proroków plagi, które dziesiątkowały inne kolonie, chociaż czasami neofici przenosili się na tamten świat z powodu zwykłego przeziębienia albo biegunki.

 

* * *

 

Indianie zaatakowali w środę w południe. Podeszli bezszelestnie, jednak w misji już na nich czekano. Rwącym się do walki wojownikom w pierwszej chwili wydawało się, że misja jest opuszczona; na dziedzińcu powitało ich jedynie kilka wychudzonych psów i jakaś roztargniona kura. Nigdzie nie było żywej duszy, znikąd nie dochodziły żadne głosy, nie było widać dymu, który powinien był się unosić znad ognisk w chatach. Niektórzy Indianie okryci byli skórami i mieli konie, jednak większość była naga i szła piechotą. Byli uzbrojeni w łuki i strzały, maczugi i dzidy. Przodem galopował wymalowany w czerwone i czarne kreski tajemniczy wódz w krótkiej tunice z wilczej skóry i z wilczym łbem na głowie służącym mu za hełm. Jego twarz migająca w otwartej paszczy dzikiego zwierza, zasłonięta długimi ciemnymi włosami, była ledwo widoczna.

W ciągu kilku minut napastnicy rozbiegli się po misji, podłożyli ogień pod słomiane chaty i nie napotykając na żaden opór porozbijali gliniane dzbany, beczki, narzędzia, krosna i wszystko, co tylko wpadło im w ręce. Ich przerażające okrzyki wojenne i ogromny pośpiech sprawiły, że nie usłyszeli wołania neofitów z zaryglowanego budynku dla kobiet. Rozzuchwaleni ruszyli na kościół i wypuścili w jego stronę deszcz strzał, jednak okazało się to daremne, gdyż te odbiły się od mocnych ceglanych ścian. Na rozkaz wodza hurmą rzucili się na grube drewniane wrota, które pod ich naporem zadrżały, ale nie ustąpiły. Kolejne próby ich wyważenia powodowały, że wrzaski Indian przybierały na sile, a kilku silniejszych i odważniej-szych wojowników szukało sposobu, by dostać się do wąskich okienek i na dzwonnicę.

Z każdym uderzeniem w drzwi napięcie wewnątrz kościoła rosło, aż stało się nie do zniesienia. Obrońcy - czterech misjonarzy, pięciu żołnierzy i ośmiu neofitów - rozstawieni po bokach nawy, byli osłonięci workami z piaskiem; do pomocy mieli dziewczęta, gotowe do podawania naładowanej broni. De la Vega przyuczył je najlepiej, jak tylko mógł, jednak od przerażonych młódek, które nigdy nie widziały muszkietu z bliska, nie można było wymagać zbyt wiele. Miały one wykonać kilka prostych czynności, jakie byle żołnierz robił bez zastanowienia, jednak wytłumaczenie ich dziewczętom zajęło kapitanowi kilka godzin. Kiedy broń była już gotowa, dziewczyna miała ją podać żołnierzowi, który oddawał strzał, a ona w tym czasie przygotowywała następną. Po naciśnięciu spustu od iskry na panewce zapalał się ładunek wybuchowy, powodując wystrzał. Zawilgocony proch, zużyte krzesiwo i zatkane lufy sprawiały, że wielekroć broń nie wystrzeliwała, nie mówiąc już o tym, że często przed naciśnięciem spustu zapominano wyjąć z lufy stempel do jej nabijania.

- Nie przejmujcie się, na wojnie zawsze tak jest, nic tylko huk i zamęt. Jeśli jakaś broń się zatnie, natychmiast musi być podana druga, żeby nie przerywać strzelania - brzmiały instrukcje Alejandra de la Vegi.

W pomieszczeniu za ołtarzem były ukryte pozostałe kobiety i wszystkie dzieci z misji, a ojciec Mendoza poprzysiągł bronić ich do ostatniego tchu. Oblężeni obrońcy z palcami zakrzywionymi na spustach i twarzami zasłoniętymi do połowy chustkami nasączonymi wodą z octem czekali w ciszy na rozkaz kapitana, który jako jedyny cały czas zachowywał zimną krew pomimo krzyków Indian i łomotu ich ciał obijających się o drzwi. De la Vega starał się ocenić wytrzymałość drewna. Sukces jego planu zależał od tego, czy do działania przystąpią w odpowiednim momencie i przy pełnej koordynacji. Od czasu kampanii włoskiej, a było to przed wielu laty, nie miał okazji walczyć, jednak zachowywał jasność umysłu i spokój; jedyną oznaką lęku było swędzenie dłoni, jakie zawsze odczuwał przed oddaniem strzału.

Po chwili Indianie zmęczyli się waleniem do drzwi i wycofali się, żeby zebrać siły i wysłuchać rozkazów wodza. Nastąpiła zatrważająca cisza. Ten właśnie moment wybrał de la Vega, żeby dać sygnał do walki. Kościelny dzwon zaczął bić jak oszalały, a czterej neofici podpalili szmaty nasączone smołą, wywołując gęsty i cuchnący dym. Dwaj inni odsunęli ciężki rygiel drzwi. Bicie dzwonu przywróciło energię Indianom, którzy przegrupowali się, aby przystąpić do kolejnego ataku. Tym razem wrota ustąpiły już pod pierwszym uderzeniem, a Indianie bezładnie powpadali jeden na drugiego, zatrzymani przez barykadę z worków z piaskiem. Półmrok panujący wewnątrz kościoła i słup dymu zdezorientowały ich, gdyż na zewnątrz, skąd przybywali, było jasno. Z obu stron nawy naraz wypaliło dziesięć muszkietów, raniąc wielu Indian, którzy upadli z jękiem na ziemię. Kapitan podpalił lont i w ciągu kilku sekund ogień dosięgnął rozmieszczonych przed barykadą worków z prochem wymieszanym z łojem i pociskami. Eksplozja zakołysała fundamentem kościoła i wyrwała z ołtarza wielki drewniany krzyż, a na Indian posypał się grad odłamków metalu i kamieni. Fala gorąca odrzuciła obrońców do tyłu, ogłuszył ich przeraźliwy huk, jednak w czerwonawej chmurze dymu zdołali dojrzeć ciała Indian porozrzucane niczym marionetki. Ukryci za barykadami mieli dość czasu, aby się pozbierać i ponownie załadować broń, zanim powietrze przeszyły pierwsze strzały napastników. Wielu Indian leżało na ziemi, a ci, którzy trzymali się jeszcze na nogach, kasłali i płakali od dymu, nie będąc w stanie dobrze wycelować z łuków, za to stanowiąc łatwy cel dla kul.

Hiszpanie trzykrotnie zdołali wystrzelić z muszkietów, zanim wódz i jego dzielni wojownicy wspięli się na barykadę i wdarli do nawy, gdzie w gotowości czekano na ich przyjęcie. W chaosie walki kapitan Alejandro de la Vega nie tracił z oczu indiańskiego wodza i gdy tylko udało mu się uwolnić od otaczających go przeciwników, z dzikim rykiem rzucił się na tamtego ze szpadą w dłoni. Z całych sił pchnął stalowym ostrzem, jednak trafił w próżnię, gdyż sekundę wcześniej instynkt uprzedził Szarego Wilka o niebezpieczeństwie, każąc mu uskoczyć w bok. Gwałtowny zamach towarzyszący pchnięciu szpadą sprawił, że kapitan stracił równowagę, poleciał do przodu, potknął się i runął na kolana, a jego szpada uderzyła o ziemię, pękając na pół. Z okrzykiem triumfu Indianin uniósł dzidę, chcąc przeszyć Hiszpana na wylot, jednak nie zdążył tego uczynić, gdyż uderzony kolbą karabinu w kark upadł na wznak i znieruchomiał.

- Niech mi Bóg wybaczy! - zawołał ojciec Mendoza, który trzymanym za lufę muszkietem z dziką przyjemnością rozdawał ciosy na prawo i lewo.

Ku zaskoczeniu kapitana de la Vegi, który już się miał za nieboszczyka, wokół wodza szybko zaczęła się tworzyć ciemna kałuża, a dumna wilcza głowa, stanowiąca jego przybranie, mocno poczerwieniała. Swoją radość, która była całkiem nie na miejscu, ojciec Mendoza ukoronował siarczystym kopniakiem wymierzonym w nieruchome ciało zabitego. Wystarczyło, że poczuł zapach prochu, a na powrót stał się takim samym żądnym krwi żołdakiem, jakim był za młodu.

Bardzo szybko wśród Indian rozeszła się wieść, że ich wódz padł, i zaczęli się wycofywać; najpierw popatrywali na siebie z wahaniem, a następnie popędzili na łeb na szyję i zginęli w oddali. Zlani potem i na wpół uduszeni dymem zwycięzcy odczekali, aż opadnie pył, który wzbił uciekający przeciwnik, po czym wyszli odetchnąć świeżym powietrzem. Do oszalałego bicia kościelnego dzwonu dołączyła salwa strzałów w powietrze i niekończące się wiwaty ocalonych, które zagłuszyły jęki rannych i histeryczny płacz kobiet i dzieci, ciągle jeszcze zamkniętych za ołtarzem i krztuszących się od dymu.

 

* * *

 

Ojciec Mendoza zakasał zakrwawioną sutannę i zabrał się do przywracania swojej misji do normalnego stanu, nie zdając sobie sprawy, że stracił ucho i że jego ubranie nie jest poplamione krwią przeciwników, tylko jego własną. Podliczył niewielkie straty i pomodlił się w podwójnej intencji: dziękował za zwycięstwo i prosił o przebaczenie za to, że w ferworze walki zapomniał o chrześcijańskim miłosierdziu. Dwaj żołnierze odnieśli niegroźne rany, jednemu z misjonarzy strzała przeszyła ramię. Śmierć poniosła tylko jedna z dziewcząt ładujących broń, piętnastoletnia Indianka, która leżała na ziemi z czaszką rozłupaną pałką i wyrazem zaskoczenia w wielkich ciemnych oczach. Podczas gdy ojciec Mendoza zapędzał swoich ludzi do gaszenia pożarów, opatrywania rannych i grzebania poległych, kapitan Alejandro de la Vega z cudzą szpadą w dłoni przemierzał nawę kościoła, szukając trupa indiańskiego wodza, zamierzał bowiem nabić jego głowę na lancę i wystawić przy wjeździe do misji, aby zniechęcić tym każdego, komu przyszłoby na myśl pójść w jego ślady. Znalazł go tam, gdzie padł. Teraz wyglądał zaledwie jak jakiś smętny tobołek unurzany w kałuży własnej krwi. Jednym szarpnięciem de la Vega zdarł mu wilczy łeb i czubkiem stopy odwrócił ciało wodza, który wydawał się znacznie drobniejszy, niż kiedy dzierżył dzidę w dłoni. Zaślepiony wściekłością, ciężko dysząc po trudach walki kapitan chwycił go za długie włosy i uniósł szpadę, żeby jednym ruchem uciąć mu głowę, jednak zanim zdążył opuścić ramię, ranny nieoczekiwanie otworzył oczy.

- Najświętsza Panienko, on żyje! - zawołał de la Vega, cofając się o krok.

Nie tyle zaskoczył go fakt, że wróg jeszcze oddycha, co piękno jego oczu w kolorze karmelu, o wydłużonym kształcie i gęstych rzęsach; jasnych sarnich oczu, patrzących na niego z twarzy pokrytej krwią i barwami wojennymi. De la Vega odrzucił szpadę, ukląkł i wsunął mu rękę pod kark, ostrożnie próbując go posadzić. Sarnie oczy zamknęły się i z ust rannego wyrwał się przeciągły jęk. Kapitan rozejrzał się dokoła i stwierdził, że w tym zakątku kościoła, tuż przy ołtarzu, są sami. Pod wpływem impulsu podniósł rannego, zamierzając przerzucić go sobie przez ramię, jednak ten okazał się znacznie lżejszy, niż się spodziewał. Niosąc go na rękach jak dziecko, wyminął worki z piaskiem, kamienie, broń i ciała zabitych, które nie zostały jeszcze zabrane przez misjonarzy, i wyszedł z kościoła na słońce owego jesiennego dnia, który miał wspominać przez resztę życia.

- Ojcze, on żyje! - zawołał, układając rannego na ziemi.

- Tym gorzej dla niego, kapitanie, bo i tak będziemy musieli go dobić - odparł ojciec Mendoza, który wokół głowy zawinął sobie koszulę, niczym turban, żeby zatamować krew płynącą z rany po odciętym uchu.

Alejandro de la Vega nigdy nie potrafił wyjaśnić, dlaczego, zamiast skorzystać z okazji i uciąć wrogowi głowę, ruszył na poszukiwanie wody i szmat, żeby go umyć. Mając do pomocy jakąś neofitkę, rozgarnął czarne włosy wodza i przemył mu ranę, która teraz znowu zaczęła obficie krwawić. Obmacał palcami czaszkę i stwierdził, że rana jest rozległa, ale kość pozostała nietknięta. Wziął jedną z zakrzywionych igieł, jakich używano do szycia materacy z końskiego włosia, a które teraz ojciec Mendoza wrzucił do naczynia z tequilą, żeby móc nimi bezpiecznie pocerować rannych, i zszył owłosioną skórę głowy. Następnie obmył twarz wodza, stwierdzając, że cerę ma jasną a rysy delikatne. Chcąc sprawdzić, czy nie odniósł jeszcze innych ran, przeciął sztyletem jego zakrwawioną tunikę z wilczej skóry, a wtedy z piersi wydarł mu się krzyk:

- To kobieta!

Wszyscy którzy nadbiegli, oniemieli ze zdumienia, ujrzawszy dziewicze piersi wojownika.

- Teraz znacznie trudniej będzie zadać mu śmierć... - westchnął ojciec Mendoza.

 

* * *

 

Nazywała się Toypurnia i miała zaledwie dwadzieścia lat. Udało jej się pociągnąć za sobą wojowników z wielu plemion, ponieważ gdziekolwiek się pojawiła, poprzedzała ją legenda. Jej matką była Biała Sowa, szamanka i znachorka z plemienia Gabrieleños, ojcem zaś marynarz, który zdezerterował z hiszpańskiego statku i ukrywał się wśród Indian. Zapalenie płuc odesłało go na tamten świat, kiedy jego córka była już nastolatką. Od ojca Toypurnia nauczyła się podstaw języka hiszpańskiego, matce zawdzięczała wiedzę o roślinach leczniczych oraz przywiązanie do tradycji swego ludu. Jej niezwykłe przeznaczenie objawiło się już kilka miesięcy po narodzinach. Pewnego popołudnia, kiedy matka pozostawiła ją śpiącą pod drzewem, sama zaś poszła wykąpać się w rzece, do otulonego w skóry dziecka podkradł się wilk, chwycił zawiniątko w paszczę i zawlókł je do lasu. Zrozpaczona Biała Sowa przez wiele dni szła po śladach zwierzęcia, ale nie odnalazła córki. Nim skończyło się lato, włosy matki zrobiły się białe. Całe plemię długo nie ustawało w poszukiwaniach dziewczynki, ale kiedy ostatecznie rozwiały się nadzieje na jej odzyskanie, odprawiono obrzędy, dzięki którym miała znaleźć drogę na rozległe równiny Wielkiego Ducha. Biała Sowa odmówiła udziału w pogrzebie i dalej wpatrywała się w horyzont, albowiem w głębi duszy czuła, że jej córka żyje. Pewnego ranka na początku zimy członkowie plemienia zobaczyli, że z mgły wyłania się jakieś wynędzniałe, brudne i nagie stworzenie, które zbliża się na czworakach z nosem przy ziemi. Była to zaginiona dziewczynka, która teraz warczała jak pies i pachniała dzikim zwierzęciem. Nazwano ją Toypurnia, co w języku jej plemienia znaczyło Córka Wilka, dano jej do zabawy łuk, strzały i dzidę i wychowywano jak chłopca, bo wróciła z lasu z nieustraszonym sercem.

O tym wszystkim Alejandro de la Vega dowiedział się w następnych dniach od wziętych do niewoli Indian, którzy pozamykani w zabudowaniach misji opłakiwali swoje rany i upokorzenie. Ojciec Mendoza postanowił, że stopniowo, w miarę jak będą do siebie dochodzić, będzie wypuszczać jeńców na wolność, nie mógł bowiem więzić ich w nieskończoność, a pozbawieni wodza wydawali się na powrót zobojętniali i potulni. Nie chciał wymierzać im chłosty, bo choć jego zdaniem z pewnością na nią zasłużyli, to kara owa tylko by spotęgowała poczucie krzywdy; nie zamierzał też nawracać ich na swoją wiarę, gdyż uznał, że żaden z tych Indian nie nadaje się na chrześcijanina; byliby niczym czarne owce wśród jego trzódki. Uwadze jego nie uszedł fakt, że młoda Toypurnia zauroczyła kapitana de la Vegę, który szukał pretekstów, aby co chwilę schodzić do piwnicy, w której dojrzewało wino i gdzie umieszczono pojmaną kobietę. Duchowny miał dwa powody, dla których na celę dla więźniarki wybrał piwnicę: po pierwsze - można ją było zamknąć na klucz, po drugie zaś - mrok miał dać Toypurni okazję do przemyślenia swoich postę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin