Cornell Woolrich
Pani Widmo
Przełożyły: Ryszarda Grzybowska, Urszula Łada-Zabłocka
Tytuł oryginalny: Phantom Lady
Rok pierwszego wydania: 1942
Rok pierwszego wydania polskiego: 1963
Scott Henderson, po kłótni z żoną, trafia do najbliższego baru. A tam spotyka bardzo miłą kobietę. Zabiera ją na kolację, a potem do teatru. Po powrocie do domu znajduje żonę uduszoną jego własnym krawatem. Detektywa zajmującego się sprawą interesuje więc alibi Scotta. Okazuje się jednak, że Scott nie potrafi przypomnieć sobie twarzy nowej znajomej, a ani barman, ani nikt inny nie pamięta żadnej kobiety u jego boku...!
Spis treści:
I. Sto pięćdziesiąty dzień przed egzekucją. 4
2. Sto pięćdziesiąty dzień przed egzekucją. 22
3. Sto czterdziesty dziewiąty dzień przed egzekucją. 34
4. Sto czterdziesty dziewiąty dzień przed egzekucją. 48
5. Dziewięćdziesiąty pierwszy dzień przed egzekucją. 67
6. Dziewięćdziesiąty dzień przed egzekucją. 76
7. Osiemdziesiąty siódmy dzień przed egzekucją. 77
8. Dwudziesty pierwszy dzień przed egzekucją. 79
9. Osiemnasty dzień przed egzekucja. 87
10. Siedemnasty i szesnasty dzień przed egzekucją. 98
11. Piętnasty dzień przed egzekucją. 105
12. Czternasty, trzynasty i dwunasty dzień przed egzekucją. 110
13. Jedenasty dzień przed egzekucją. 132
14. Dziesiąty dzień przed egzekucją. 146
15. Dziewiąty dzień przed egzekucją. 174
16. Ósmy dzień przed egzekucją. 201
17. Siódmy dzień przed egzekucją. 201
18. Szósty dzień przed egzekucją. 201
19. Piąty dzień przed egzekucją. 207
20. Trzeci dzień przed egzekucją. 224
21. Dzień egzekucji. 229
22. Godzina egzekucji. 238
23. Pierwszy dzień po egzekucji. 252
Wieczór był jeszcze młody - i on też. Lecz wieczór był uroczy, a on zgorzkniały. Już z daleka rzucał się w oczy posępny wyraz jego twarzy. Najwidoczniej nurtował go gniew, i to taki, który człowiek chciałby w sobie stłumić, a jednak tli się w nim godzinami. A szkoda, bo wcale nie harmonizował z otoczeniem.
Wieczór był majowy, godzina spotkań. Pora, w której połowa mieszkańców miasta poniżej trzydziestki przygładza włosy, napełnia portfele i maszeruje zamaszystym krokiem na umówione spotkania. A druga połowa, też poniżej trzydziestki, przypudrowuje noski, stroi się, a potem wesoło podąża w tym samym celu. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie spotykają się te dwie połowy miasta. Na każdym rogu ulicy, w każdej restauracji lub barze, w drugstore'ach, w hallach hotelowych lub też pod zegarem u jubilera - wszędzie, gdzie jeszcze pozostało trochę wolnego miejsca. I tak od wieków krążą owe pary, zawsze te same i wiecznie młode. „No, jestem. Długo czekasz?” „Ślicznie wyglądasz! Dokąd pójdziemy?” A wieczór był jak wymarzony. Niebo od zachodu zabarwiło się czerwienią, jakby i ono również ustroiło się na spotkanie w wieczorową szatę. Rozmigotały już na całej ulicy neony i flirtowały sobie z przechodniami, jak zresztą wszyscy i wszystko tego wieczoru. Co chwila rozlegały się wesoło klaksony, każdy gdzieś dążył... Powietrze było jakieś inne niż zwykle, niczym musujący szampan nasycony zapachem perfum Coty'ego, i trzeba się było dobrze pilnować, by nie uderzyło do głowy lub nie przeniknęło do serca.
A wśród tego z posępną twarzą, psując cały obraz, szedł on. Ludzie spoglądali na niego ze zdziwieniem. Przecież nic nie powinno mu dolegać. Człowiek, który idzie tak sprężystym krokiem, musi być uosobieniem zdrowia. Sytuacja materialna też chyba nie wchodzi w rachubę. Mimo pozornej niedbałości widać było, że ubranie uszyte ma z pierwszorzędnego materiału. I nie wiek chyba. Jeżeli przekroczył trzydziestkę, to najwyżej o parę miesięcy, nie lat. Wyglądałby znacznie korzystniej, gdyby trochę się rozpogodził. Nie ulegało wątpliwości, że szpecił go tylko grymas.
On jednak dalej podążał buntowniczo, z zaciśniętymi ustami. Płaszcz, przewieszony przez ramię, unosił się i opadał w rytm jego kroków. Zagnieciony kapelusz, jakby w pośpiechu wciśnięty na głowę, zsunął mu się do tyłu. I chyba tylko dlatego nie krzesał iskier z chodnika, że miał gumowe podeszwy.
Wszedł tam przypadkowo. Widać było, że nie miał zamiaru, bo zbyt raptownie zahamował. Trudno to inaczej określić. Miało się wrażenie, że nagle jakieś obręcze otoczyły mu nogi i całkiem go unieruchomiły. Może by nawet wcale nie zauważył tego miejsca, gdyby nie migocący neon, który właśnie w tej chwili zabłysnął. Jak czerwona pelargonia jarzył się napis „Anselmo”, a od jego blasku chodnik wyglądał tak, jakby ktoś rozlał butelkę pomidorowego soku.
Kierowany jakimś niewytłumaczonym impulsem, zboczył nagle i wszedł do środka. Znalazł się w długiej, niskiej sali, o trzy stopnie niżej poziomu ulicy. Nie można powiedzieć, żeby była duża albo zatłoczona - przynajmniej w tym momencie. Oczy tu mogły wypocząć; oświetlenie w kolorze bursztynu było przyćmione i skierowane na sufit. Po obu stronach sali znajdowało się kilka niewielkich, jednakowych wnęk, w których poustawiano stoliki. Nie zwracał na nie uwagi i podszedł wprost do półkolistego baru naprzeciwko wejścia. Nie zainteresował się wcale, kto siedzi przy barze i czy w ogóle ktoś przy nim siedzi. Cisnął na stołek płaszcz, potem kapelusz, a sam usiadł na drugim. Zachowywał się tak, jakby zamierzał spędzić tu cały wieczór.
Zamazane kontury białej marynarki pojawiły się tuż ponad linią jego opuszczonego wzroku i jakiś głos powiedział:
- Dobry wieczór, sir.
- Jedną szkocką - zamówił - i trochę wody. Ale naprawdę mało.
Woda pozostała nietknięta, mimo że szklanka obok była już pusta.
Kiedy siadał, musiał podświadomie zerknąć na wazę z precelkami lub czymś podobnym, stojącą na prawo od niego, bo teraz, nie patrząc, wyciągnął rękę w tę stronę. Natknął się jednak nie na skręcony precelek, ale na coś prostego, gładkiego, co poruszyło się lekko.
Obrócił głowę, po czym cofnął rękę i mruknął:
- Przepraszam. Ja wezmę potem.
Odwrócił się i pogrążył w myślach. Lecz po chwili znowu skierował spojrzenie w tę stronę, nadal ponury i czymś pochłonięty.
Miała na głowie przedziwny kapelusz. Z kształtu, wielkości, a nawet koloru przypominał dynię. Był tak płomiennopomarańczowy i tak jaskrawy, że aż raził oczy. Zdawał się rozświetlać cały lokal, niby zwisający nisko lampion na garden-party. Na samym czubku tego kapelusza sterczało długie, cienkie piórko kogucie, niby czułki jakiegoś owada. Niewiele kobiet odważyłoby się na ten kolor. Ona nie tylko się odważyła, ale bynajmniej nie była speszona. Co prawda zwracała na siebie uwagę, wyglądała jednak dobrze i wcale nie śmiesznie. Reszta jej stroju była spokojna, w czarnym kolorze, i prawie niknęła przy tym ognistym kapeluszu. Może widziała w nim symbol jakiegoś wyzwolenia, a może chciała przez to wyrazić swój nastrój: „Kiedy mam go na głowie, strzeżcie się! Świat należy do mnie!” Chrupała precelek i udawała, że nie dostrzega jego badawczego wzroku. Wreszcie przestała chrupać, a był to jedyny znak, że zauważyła, jak podniósł się ze stołka i stanął tuż przy niej.
Skłoniła lekko głowę, nastawiając ucha, jakby zamierzała powiedzieć: „Jeśli chce pan mówić, proszę bardzo. Ale jak się do tego ustosunkuję, jeszcze nie wiadomo. Zobaczymy, co ma pan do powiedzenia”.
- Czy ma pani wolny wieczór? - spytał rzeczowo i bezpośrednio.
- I tak, i nie.
Odpowiedź jej była taktowna, ale nie zachęcająca. Nie uśmiechnęła się ani też nie wydała się skłonna do nawiązania kontaktu. Trzymała się godnie; nie wiedział, kim jest, z pewnością jednak nie była tania.
Ale i on nie wyglądał na uwodziciela. Mówił dalej żywo, choć raczej obojętnie:
- Jeżeli pani już jest zajęta, proszę powiedzieć. Nie chciałbym być natrętny.
- Jak do tej pory nie jest pan natrętny. - Stanowisko swoje sprecyzowała dość jasno: jeszcze się waha z decyzją.
Spojrzał na zegar wiszący nad barem, na wprost nich obojga.
- Proszę spojrzeć, jest teraz dziesięć po szóstej.
Podniosła wzrok na zegar.
- Prawda - przyznała obojętnie.
Wyjął tymczasem portfel, a z jednej z przegródek niewielką, podłużną kopertę, z której wydostał dwa małe kartoniki łososiowego koloru, oddzierając jeden od drugiego.
- Mam dwa doskonałe bilety na dzisiejszy wieczór do „Casino”. Rząd pierwszy A, siedzenia boczne. Nie miałaby pani ochoty pójść ze mną?
- Szybko pan działa.
Z biletów przeniosła wzrok na niego.
- Muszę działać szybko. - Stał się znowu ponury. Nawet nie patrzył na nią, tylko na bilety, i to z jakąś urazą. - Jeżeli pani już jest zajęta, proszę powiedzieć, spróbuję znaleźć kogoś innego.
W jej oczach zamigotała iskierka zainteresowania.
- A więc te bilety za wszelką cenę muszą być wykorzystane?
- To kwestia zasady - odparł ponuro.
- Można by to uznać za dość nieokrzesany sposób zawierania znajomości - oznajmiła. - Myślę jednak, że tak nie jest, robi to pan zbyt bezpośrednio i zwyczajnie, chyba więc nic się za tym nie kryje.
- Na pewno nie - odparł z kamiennym wyrazem twarzy. Obróciła się na stołku w jego stronę. Przyjęła zaproszenie, wyjaśniając:
- Zawsze chciałam, żeby mnie coś takiego spotkało. Chyba więc skorzystam. Szansa może się nieprędko nadarzyć po raz drugi, przynajmniej tak oryginalna jak ta.
Położył rękę na jej ramieniu.
- Ale może, zanim wyruszymy, zawrzemy układ? Sytuacja będzie jaśniejsza potem, kiedy skończy się przedstawienie.
- Zobaczymy, jakie będą warunki.
- Jesteśmy znajomymi tylko na dzisiejszy wieczór. Po prostu dwoje ludzi, którzy razem zjadają kolację i oglądają występy w „Casino”. Nie przedstawiamy się, nie podajemy adresów, nie mówimy o sobie żadnych, nawet nieistotnych szczegółów. Po prostu...
Uzupełniła:
- Po prostu dwoje ludzi, którzy razem oglądają przedstawienie. Znajomi na jeden wieczór. Myślę, że to słuszne, a na pewno konieczne i rozsądne rozwiązanie, więc zostańmy przy nim. Unikniemy w ten sposób wielu kłopotliwych sytuacji, a może i okolicznościowego kłamstwa. - Podała mu rękę i wymienili krótki uścisk dłoni. Po raz pierwszy się uśmiechnęła. Miała dosyć przyjemny uśmiech; raczej powściągliwy, nie zanadto przesłodzony.
Skinął na barmana, żeby zapłacić za oba drinki.
- Jeszcze nim pan przyszedł, zapłaciłam za siebie. I przy tym jednym tak siedzę.
Barman wyjął z kieszeni mały bloczek, napisał u góry: jedna szkocka - 60 centów, wydarł i wręczył mu rachunek.
Zauważył, że rachunki były ponumerowane, a na swoim, w rogu u góry, zobaczył wielką, czarną, złowieszczą cyfrę 13. Skrzywił się w uśmiechu, oddał rachunek wraz z należnością i podążył za nią do wyjścia.
Szła w kierunku drzwi. Jakaś dziewczyna, ukryta ze swym towarzyszem we wnęce, wychyliła się teraz do przodu, żeby popatrzeć na ten płomienny kapelusz. Widział to, bo szedł z tyłu.
Na ulicy przyjrzała mu się badawczo.
- Teraz pan prowadzi.
Skinął na taksówkę czekającą w niewielkiej odległości. W tym momencie nadjechała druga, dla której sygnał wcale nie był przeznaczony, i usiłowała tamtą wyprzedzić. Pierwszej jednak udało się udaremnić ten manewr. Błyskawicznie zajechała od przodu, nie obyło się jednak bez odrapania błotników i soczystej wiązanki szoferskiej. Nim przycichła sprzeczka, a pierwszy kierowca ochłonął na tyle, by zainteresować się pasażerami, ona ulokowała się już w taksówce.
Towarzysz jej zaczekał, żeby podać szoferowi kierunek.
- „Maison Blanche” - rzucił i też wsunął się do środka.
Wewnątrz paliło się światło, którego i oni nie zgasili. Może po prostu dlatego, że mrok mógłby sugerować większą intymność, a żadne z nich nie sądziło, żeby to było potrzebne.
Nagle usłyszał rozradowany chichot, a idąc za jej spojrzeniem, też się roześmiał. Fotografie na licencjach taksówkarzy rzadko kiedy bywają okazem piękności, ale ta była dosłownie karykaturą: uszy juk u dzbana, cofnięty podbródek, wyłupiaste oczy. Imię i nazwisko wbijały się w pamięć dzięki swej krótkości i ałiteracyjności: Al Alp. Zauważył to i szybko zapomniał.
„Maison Blanche” był lokalem o charakterze raczej kameralnym, słynącym z wybornego jedzenia. Nawet w godzinach szczytu panował tu nastrój cichego uznania. Niedozwolona tu była ani muzyka, ani żadne inne rozrywki, żeby nie zakłócać spokoju smakoszom.
W foyer zatrzymała się.
- Pozwoli pan, że odejdę na chwilę i naprawię szkody poczynione przez czas? Niech pan zajmie stolik, znajdę pana na pewno. - Wchodząc do toalety, uniosła ręce, jakby zamierzała zdjąć kapelusz. Ale drzwi się zamknęły, nim zdążyła to zrobić. Uznał, że po prostu musiało jej zabraknąć odwagi, że odłączyła się od niego i chciała zdjąć kapelusz, aby wejść na salę sama, już po nim, i możliwie jak najmniejszą zwrócić na siebie uwagę.
Na progu restauracji powitał go starszy kelner.
- Jedno miejsce, sir?
- Nie, mam stolik zarezerwowany na dwie osoby. - I zaraz podał swoje nazwisko: - Scott Henderson.
Starszy kelner spojrzał na listę: -Ach, tak. - Wychylił się ponad ramieniem Hendersona. - Sam pan jest, proszę pana?
- Nie - odparł wymijająco.
Tylko jeden stolik w zasięgu wzroku był wolny. Stał odosobniony we wnęce, z trzech stron osłonięty tak, że osoby siedzące przy nim widać było tylko od frontu.
Kiedy pojawiła się w drzwiach, nie miała na głowie kapelusza. Henderson zdumiony był zmianą. Jak dużo dodawał jej ten kapelusz! Wyglądała teraz jakoś pospolicie. Blask przygasł; była bez życia i bez wyrazu. Jak jedna z wielu kobiet o ciemnobrązowych włosach i w czarnej sukience. Nie brzydka i nie ładna, nie wysoka i nie niska, nie szykowna, ale też i nie zaniedbana; pospolita, bezbarwna, przeciętna kobieta, jakich wiele. Nijaka. Bez stylu.
Nikt się za nią nie obejrzał. Nikt spośród tych, co obrócili się w jej stronę, nie zachował jej w pamięci.
Starszy kelner zajęty był w tym momencie przyprawianiem sałatek, nie mógł więc podprowadzić jej do stolika. Henderson podniósł się, żeby go mogła zobaczyć, nlo nie przeszła wprost przez salę, tylko skierowała się nieśmiało na bok i tuż przy ścianie, dłuższą drogą, lecz za to nie ściągając na siebie niczyich spojrzeń, dotarła do stolika.
Kapelusz, który niosła w ręku, położyła na wolnym krześle i przykryła go obrusem, pewnie żeby się nie poplamił.
- Często pan tu bywa? - spytała. Najwyraźniej udał, że nie słyszy.
- Och, przepraszam - zreflektowała się - to już zalicza się do spraw osobistych.
Henderson zauważył, że kelner, który podawał im do stołu, miał pieprzyk na brodzie.
Zamówił kolację, nie zasięgając jej rady. Słuchała uważnie, a kiedy skończył, skinęła głową z uznaniem.
Wcale niełatwo było nawiązać rozmowę. Skrępowana wieloma ograniczeniami, jeśli chodzi o dobór tematów, musiała jeszcze przełamać jego ponury nastrój. Aon, jak przystało mężczyźnie, chętnie złożył na nią cały ciężar. Mimo że pozornie słuchał, myślami był gdzie indziej. I dopiero kiedy roztargnienie stawało się już tak wyraźne, że zakrawało na rażącą nieuprzejmość, powracał do rzeczywistości, ale z takim wysiłkiem, że sprawiało mu to niemal fizyczny ból.
- Nie chce pani zdjąć rękawiczek? - zapytał w pewnym momencie. Były czarne jak cały jej strój, z wyjątkiem kapelusza. Kiedy piła w rękawiczkach cocktail czy jadła puree, nie wydawało się to dziwne, ale podano właśnie solę z plasterkiem cytryny, który usiłowała wycisnąć widelcem.
Nie namyślając się dłużej, zdjęła prawą rękawiczkę. Z lewą jakoś nie mogła sobie poradzić i już zdawało się, że ją zostawi, ale w końcu, jakby rzucając wyzwanie, ściągnęła ją także.
Umyślnie rozglądał się, żeby nie patrzeć na jej rękę. Przekonany był jednak, że ona zauważyła jego obrączkę.
Świetnie prowadziła rozmowę, nie siląc się wcale na efekty. Zręcznie potrafiła uniknąć tego, co oczywiste, banalne czy jałowe. Nie mówiła więc ani o pogodzie, ani o nagłówkach w gazecie, ani o jedzeniu.
- Na przykład ta zwariowana aktorka z Południowej Ameryki, Mendoza, którą dziś mamy oglądać... Kiedy widziałam ją po raz pierwszy, a było to chyba rok temu, miała kiepski akcent. A teraz, im więcej tu występuje, tym gorzej mówi po angielsku. Jeszcze jeden sezon, a już zupełnie przejdzie na hiszpański.
Uśmiechnął się blado. Była niewątpliwie kulturalna. Tylko ktoś naprawdę kulturalny mógł sobie tak świetnie radzić i nie przeholować w jednym lub drugim kierunku. Równowaga zastępowała bądź to przyzwoitość, bądź lekkomyślność. Ale gdyby choć trochę przechyliła szalę, bardziej utkwiłaby w pamięci, stałaby się bardziej określona. Gdyby nie była tak dobrze wychowana, miałaby pikanterię i wulgarność parweniuszki. Ale gdyby otrzymała trochę lepsze wychowanie, mogłaby być błyskotliwa - i dzięki temu godna pamięci.
Już pod koniec kolacji zauważył, że patrzy na jego krawat. I on spojrzał uważnie.
- Niedobry? - spytał.
Krawat był gładki, bez żadnego deseniu.
- Nie, sam w sobie całkiem dobry - zapewniła spiesznie. - Tylko że nie bardzo pasuje do ubrania, po prostu nie gra z całością. Och, przepraszam... nie chciałam krytykować - dodała.
Jeszcze raz spojrzał na krawat z wyrazem obojętnego zaciekawienia, jakby do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, który właściwie założył. Nawet trochę się zdziwił, że w ogóle ma krawat. Aby złagodzić dysonans kolorów, schował do kieszeni róg wystającej chusteczki.
Zapalili, posiedzieli chwilę przy koniaku, po czym wyszli.
Dopiero w foyer, przy wysokim lustrze, założyła znowu kapelusz. Natychmiast zbudziło się w niej życie, stała się znowu czymś i kimś. „Przedziwne - pomyślał - jak bardzo zmienia ją ten kapelusz. Tak jakby kandelabr rozbłysnął nagle światłem”.
Ledwie zdążyli zajechać przed teatr, otworzył im drzwi taksówki olbrzymi portier, wysoki co najmniej na sześć stóp i cztery cale. Na widok kapelusza, który przed nim mignął, w oczach jego odbiło się dość zabawne przerażenie. Miał białe wąsy niczym kły morsa i zupełnie przypominał rysunkową postać z New Yorkera. Kiedy wysiadała z taksówki, a potem go mijała, oczy omal mu nie wyszły z orbit. Henderson zauważył tę krótką, zabawną scenkę, prędko ją jednak zapomniał. Jeżeli, oczywiście, można o czymś całkiem zapomnieć.
Zupełnie opustoszały hall najdobitniej świadczył, jak późno przybyli. Nawet bileter zdążył opuścić swe stanowisko przy drzwiach. Kiedy wchodzili na salę, przystąpiła do nich jakaś postać, odcinająca się na tle oświetlonej sceny, zapewne bileter. Sprawdził bilety przy latarce, a następnie powiódł ich w dół, osłaniając blask dłonią i świecąc im pod nogi.
Mieli miejsca w pierwszym rzędzie. Chyba nawet trochę za blisko. Dopóki oczy nie przywykły do tej bliskości, scena oślepiała pomarańczową łuną.
Patrzyli spokojnie, jak następowały poszczególne sceny rewiowe, oddzielone od siebie tylko nieznacznym ściemnieniem świateł. Ona uśmiechała się od czasu do czasu, a niekiedy nawet wybuchała głośnym śmiechem. On zdobywał się na wymuszony uśmiech. Gwar, barwy i jasność osiągnęły crescendo, po czym kurtyna opadła i nastąpiła przerwa.
Na sali zapaliły się światła, zrobiło się gwarno, publiczność zaczęła wstawać i wychodzić.
- Zapalimy? - spytał.
- Zostańmy tutaj. Siedzimy i tak krócej od wszystkich. Podniosła do góry kołnierz płaszcza. Pewnie tylko po to, żeby się ukryć przed oczami ciekawskich, bo na sali było już duszno.
- Widział pan znajomych aktorów? - zagadnęła z uśmiechem. Spojrzał w dół i zorientował się, że palce jego zajęte są zaginaniem prawych górnych rogów kartek programu. Zagięte kartki zachodziły małymi trójkątami jedna na drugą.
- Zawsze to robię, od lat już mam taki nerwowy odruch. Nigdy sobie z tego nie zdaję sprawy. Chyba można by to porównać z bazgraniem na kartce w czasie posiedzeń.
Otworzyły się drzwiczki pod sceną i orkiestra zaczęła zajmować miejsca, szykując się do drugiej części programu. Najbliżej, bo prawie przy samej barierce, siedział perkusista. Było to indywiduum podobne do gryzonia, a wyglądało tak, jakby od dziesięciu lat nie wychodziło na świeże powietrze. Skórę miał naciągniętą na kościach policzkowych, a włosy przylizane i lśniące; przypominały mokry czepek kąpielowy z białym szwem pośrodku. Miał tak małe wąsiki, że można było sądzić, iż cieknie mu z nosa.
Z początku nie patrzył na salę, zajęty ustawianiem krzesła i poprawianiem czegoś przy swoim instrumencie. Wreszcie usiadł, odwrócił się leniwie i natychmiast zainteresował się nią i jej kapeluszem.
...
entlik