Wiktor Suworow
Ostatnia defilada
Czwarta część cyklu „Lodołamacz”
Przełożyła Anna Pawłowska
Tytuł oryginalny Святое дело
Rok pierwszego wydania: 2008
Rok pierwszego wydania polskiego: 2009
Wiktor Suworow odnajduje rażące nieścisłości w „najprawdziwszych” dokumentach i źródłach, które miały ukazać światu posągowy, wręcz monumentalny obraz miłującego pokój Związku Radzieckiego. Przenika za kulisy dyplomatycznych zabiegów zmierzających do „opóźnienia” wybuchu II wojny światowej. Dlaczego Armia Czerwona, zaopatrywana przez szereg mocarstw, poniosła sromotną klęskę w pierwszych dniach niemieckiego natarcia? Dlaczego Stalin zwlekał z utworzeniem drugiego frontu? Dlaczego podejmował pozornie nielogiczne decyzje? Dlaczego później nie chciał przyjąć Defilady Zwycięstwa?
Spis treści:
Rozdział 1. Mówię wam w dużej tajemnicy. 4
Rozdział 2. I jeszcze raz o koniach. 32
Rozdział 3. Przy okazji o upadku. 49
Rozdział 4. Łapać fałszerza!. 65
Rozdział 5. Od czasów zagłady imperium rzymskiego. 81
Rozdział 6. Po co nam Hiszpania? 99
Rozdział 7. Żeby oddać chłopom ziemię w Grenadzie. 112
Rozdział 8. Po co komunistom zbiorowe bezpieczeństwo? 129
Rozdział 9. Po co Armii Czerwonej korytarze przez Polskę? 140
Rozdział 10. Losy Europy byłyby inne.... 152
Rozdział 11. A jak sobie wyobrażacie te korytarze? 166
Rozdział 12. Zyskać na czasie! 181
Rozdział 13. Dlaczego towarzysz Stalin nie śpieszył się z otwarciem drugiego frontu? 198
Rozdział 14. O najbardziej przestarzałym czołgu. 213
Rozdział 15. O wiekowym zacofaniu. 229
Rozdział 16. Co oprócz podłości? 246
Rozdział 17. Co dorówna T-26? 253
Rozdział 18. I jeszcze raz o ciężkich czołgach. 262
Rozdział 19. O błędnej koncepcji. 289
Rozdział 20. Tuchaczewski na pustyni. 309
Rozdział 21. To jest zapał! 329
Rozdział 22. Dlaczego Stalin wypuścił Trockiego na wolność? 339
Rozdział 23. Po co Mołotowowi Dardanele? 349
Rozdział 24. Po co trzymać dywizje pancerne przy słupach granicznych? 357
Rozdział 25. Ale ja i moi ludzie. 370
Rozdział 26. Kogo więc Beria chciał odwołać z Berlina? 387
Rozdział 27. Rozkazuję rzucić! 404
Rozdział 28. O połowie miliarda. 423
Rozdział 29. To wszystko wymyślił Goebbels! 434
Rozdział 30. Dlaczego prokurator Wyszyński bronił Ribbentropa na procesie norymberskim? 447
Rozdział 31. O kwestii moralnej. 457
Miejmy nadzieję, że uda się nam zmienić naszą Robotniczo-Chłopską Armię Czerwoną z ostoi pokoju, jaką jest obecnie, w ostoję wyzwolenia robotników państw kapitalistycznych od jarzma burżuazji[1].
J. Stalin
„Krótki kurs historii WKP(b)” uczy nas: żeby zniweczyć niebezpieczeństwo kapitalistycznej interwencji, trzeba zrobić jedno - zniszczyć kapitalistyczne otoczenie. Dopiero wtedy będziemy mogli powiedzieć, że sztandar światowej Komuny zatriumfował na całym świecie![2]
L. Mechlis,
armijny komisarz pierwszej rangi,
szef Zarządu Politycznego Armii Czerwonej,
osobisty sekretarz Stalina do „spraw półciemnych”
Dlaczego Stalin nie chciał przyjąć defilady na cześć zwycięstwa?
To pytanie pojawiało się w moich artykułach i wystąpieniach. To pytanie jest tytułem pierwszego rozdziału Ostatniej republiki.
Odpowiedź, moim zdaniem, jest prosta: nie było czego świętować. W II wojnie światowej Związek Radziecki poniósł miażdżącą klęskę.
Istotnie, jeszcze przez jakiś czas po „wielkim zwycięstwie” utrzymywał się na wodzie i na górnym pokładzie rozbrzmiewały zwycięskie marsze, ale kapitan już wiedział: muzyka będzie grała krótko... Ogromne zasoby naturalne olbrzymiego kraju pozwoliły przedłużyć agonię na dziesięciolecia, ale każdy rozsądny człowiek rozumiał: rana, którą Hitler zadał 22 czerwca 1941 roku, jest śmiertelna.
Związek Radziecki, jak nowotwór złośliwy, mógł istnieć tylko dzięki rozlaniu się na wszystkie strony. Albo jedno, albo drugie zwycięży, nauczał towarzysz Lenin. I to jest ten jedyny przypadek, kiedy Lenin miał rację. Dokładnie tak: albo nowotwór socjalizmu rozleje się po całym świecie, albo zdrowy organizm zwycięży nowotwór.
Stalin rozpętał II wojnę światową w imię tego, żeby, co najmniej, wszystkie państwa Europy kontynentalnej przyłączyć do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, żeby zetrzeć w Europie wszystkie granice, a słupy graniczne wysłać do wzmocnienia zakazanych stref eksterminacyjnych obozów pracy.
II wojna światowa była planowana jako pierwszy akt światowej rewolucji. Celu nie osiągnięto. Państwo socjalistyczne nie jest zdolne na dłuższą metę współistnieć z cywilizowanymi krajami i ich zdrową gospodarką. W najbliższej historycznej przyszłości państwo socjalistyczne powinno było zginąć. Stalin to rozumiał najlepiej. Dlatego nie chciał przyjąć defilady.
Niektórzy ograniczeni osobnicy uważali 9 maja 1945 roku za zwycięstwo. A ja w pierwszym rozdziale Ostatniej republiki udowodniłem, że Stalin sytuację oceniał trzeźwo i zwycięskiego entuzjazmu tłumu ewidentnie nie podzielał.
Nikt się ze mną nie kłócił, ale ni stąd, ni zowąd po ukazaniu się książki i niby bez żadnego związku z nią pojawiła się lawina publikacji, którą można by zatytułować: „Dlaczego Stalin nie osiodłał białego ogiera?” Idea: Stalin miał ogromną ochotę osobiście przyjąć defiladę, ale gdzie mu tam, ofermie!
Autorzy tych publikacji opowiadali, że wódz w tajemnicy po nocach ćwiczył w ujeżdżalni. Ale nie udało się niezdarze. Spadł z konia. I dobrze! Słusznie los zrządził. I bez Stalina miał kto przyjąć defiladę. Był dużo godniejszy kandydat do tego zaszczytu. Właśnie ten! Jedyny! Ten, który uratował kraj! Właśnie jego, Wybawcę, los zaszczycił wielkim honorem: Marszałkowi Zwycięstwa przypadło w udziale przyjmować Defiladę Zwycięstwa! Stalin, pisano w artykułach, osobiście nie sprzeciwiał się temu, żeby się na koniu popisać, ale nie miał odpowiednich umiejętności.
Wszystko to było powtarzane wiele razy przy różnych okazjach i bez nich w prasie, programach telewizyjnych, później i w książkach. I ten strumień informacji pochodził z jednego, ale nader poważnego praźródła, od pułkownika kawalerzysty Siergieja Nikołajewicza Masłowa, osoby szanowanej i, nie bałbym się wypowiedzieć tego słowa, naprawdę legendarnej.
W 1945 roku Masłow był majorem, dowódcą pułku kawalerii. Znała go cała armia. Znano go i na Kremlu. Krążyły o nim legendy. Właśnie jego, doskonałego jeźdźca, Stalin zaprosił jako instruktora. Pracę, przyznajmy, dostał major Masłow nie najlżejszą. Stalin konia nigdy nie dosiadał. A miał wówczas 65 lat.
To nie jest starość. Ale młodość też nie. Stalin prowadził skrajnie niezdrowy tryb życia: zadymiony gabinet, nerwy do północy i długo po północy, później obiad w kręgu towarzyszy o 4 nad ranem. Obficie zakrapiany i równie obficie zakąszany.
To wszystko nie sprzyjało dobremu zdrowiu. Oprócz tego -kaleka. Każdy, kto widział Stalina z bliska, zwrócił uwagę na defekt fizyczny: „Z tak bliska widziałem Stalina po raz drugi w życiu. Odruchowo zwróciłem uwagę, że lewą rękę ma jakoś nienaturalnie zgiętą w łokciu”[3].
Przy okazji zwróćcie uwagę w kronikach filmowych na kalectwo Stalina.
Problem polegał nie tylko na tym, żeby chorego inwalidę w wieku emerytalnym nauczyć z gracją kierować koniem. Najpierw major Masłow musiał konia wybrać. Z jednej strony, takiego, żeby było nie wstyd przed światem pokazać. Z drugiej, spokojnego i uległego, ze względu na wiek i kalectwo jeźdźca.
Masłow obejrzał stajnie wielu kawaleryjskich pułków i dywizji. Konsultanta miał wybitnego - zastępcę ludowego komisarza obrony (tzn. zastępcę Stalina), zwierzchnika kawalerii Armii Czerwonej, marszałka Związku Radzieckiego S. Budionnego. Major Masłow wybrał dla Stalina białego araba. Ćwiczenia zaczęły się, ale szybko się skończyły. Stalin spadł z konia i więcej na niego nie wsiadł.
A kawalerzysta Masłow uczestniczył w Defiladzie Zwycięstwa. I jest to dość niezwykłe połączenie: i w historycznej defiladzie 7 listopada 1941 roku, i w historycznym 1945. Nawet Żukow Defiladę Zwycięstwa w 1945 roku przyjmował, ale 7 listopada 1941 roku nie było go na placu Czerwonym. Rokossowski Defiladą Zwycięstwa dowodził, ale i jego 7 listopada 1941 roku na placu Czerwonym nie było. I Rokossowski, i Żukow bronili Moskwy. Masłow jednak miał okazję uczestniczyć i w jednej historycznej defiladzie, i w drugiej. Z tego powodu następnie wydano mu legitymację uczestnika Defilady Zwycięstwa z numerem 1.
Pułkownik Masłow, mimowolny świadek Stalinowskiej kompromitacji, sporo o wojnie opowiadał, ale na temat tego wypadku milczał. I dopiero pół wieku po zajściu stwierdził, że nadszedł czas. Właśnie jego opowiadanie zostało podwaliną licznych publikacji. Najpierw autorzy artykułów powoływali się na Masłowa, potem powoływać się przestali, w materiałach uznawali upadek Stalina za powszechnie znany fakt historyczny, który nie wymaga ani dowodów, ani wyjaśnień.
Opowieści o upadku Stalina z araba przekroczyły granice ojczyzny i zabrzmiały za bliską i daleką granicą. Otwieram, na przykład, brytyjskie pismo „The Spectator” (22 kwietnia 2006 roku) i czytam historię o arabie i niezdarnym Stalinie.
Te publikacje to nie tylko zarzut wobec moich niestosownych zaczepek i oskarżenie moich książek. To zdemaskowanie i całkowita klęska.
Pod presją ogromu publikacji i programów telewizyjnych Ostatnia republika zgrzytała jak uwięziony przez torosy tonący lodołamacz, którego ładownie nieubłaganie i gwałtownie zalewa czarna lodowata woda. Na domiar złego został zadany cios o nadzwyczajnej sile. Anonimowy autor, który wystąpił pod pseudonimem Władimir Gryzun, poraził mnie druzgocącym pytaniem: czy czytałem wspomnienia Żukowa? Przecież trzeba było najpierw przeczytać Żukowa, a dopiero później zadawać głupie pytania! Przecież Żukow krótko, ale w najwyższym stopniu klarownie wszystko wytłumaczył: Stalin osobiście chciał defiladę przyjmować, ale nie udało mu się.
Otwieram memuar Żukowa - Święci Pańscy! Konia nie zauważyłem!
W rzeczy samej u Żukowa prosto i wyraźnie jest wytłumaczony powód rezygnacji Stalina z dosiadania rączego rumaka. Pięć albo sześć dni przed Defiladą Zwycięstwa Żukow miał spotkanie ze Stalinem:
„Dokładnie nie pamiętam, wydaje się, 18-19 czerwca wezwał mnie do siebie na daczę Naczelny. Zapytał, czy nie oduczyłem się jeździć konno.
- Nie, nie oduczyłem się, nawet teraz wciąż ćwiczę.
- Ot co - powiedział J. Stalin - będziecie przyjmować Defiladę Zwycięstwa. Dowodzić defiladą będzie Rokossowski...
Żegnając się, zauważył, jak mi się wydawało, nie bez aluzji:
- Radzę przyjmować defiladę na białym koniu, którego wskaże wam Budionny.
Następnego dnia pojechałem na Lotnisko Centralne zobaczyć, jak odbywają się ćwiczenia do defilady. Spotkałem tam syna Stalina, Wasilija. Wziął mnie na stronę i opowiedział interesującą historię:
- Mówię wam w dużej tajemnicy. Ojciec osobiście zamierzał przyjmować Defiladę Zwycięstwa. Ale zdarzył się wypadek. Trzeciego dnia podczas jazdy od nieumiejętnego użycia ostróg koń poniósł ojca po placu. Ojciec chwycił za grzywę, próbował utrzymać się w siodle, ale nie dał rady i spadł. Podczas upadku stłukł sobie ramię i głowę. A jak wstał, splunął i powiedział:
- Niech defiladę przyjmuje Żukow. Jest doświadczonym kawalerzysta.
- A na jakim koniu on ćwiczył? - zapytałem Wasilija.
- Na białym arabie, na którym zalecił wam przyjmować defiladę. Tylko proszę o tym nikomu nie mówić - znowu powtórzył Wasilij.
I do tej pory nikomu nie mówiłem. Jednak minęło już wiele lat i sądzę, że teraz o tym można opowiedzieć...”[4]
Świadectwo Żukowa obalało Ostatnią republikę już od pierwszego rozdziału. Znalazłem się w nader kłopotliwej sytuacji. Wpadłem jak śliwka w kompot.
Przeciwko mojej wersji jest trzech świadków. I to jakich! Legendarny kawalerzysta, pułkownik Masłow, który osobiście wybrał konia dla Stalina i był trenerem Stalina w jeździe konnej, generał lejtnant lotnictwa Wasilij Josifowicz Stalin i Największy Dowódca wszech czasów, czterokrotny Bohater Związku Radzieckiego, marszałek Związku Radzieckiego Gieorgij Konstantinowicz Żukow. Oprócz tego został wspomniany zastępca Stalina, marszałek Związku Radzieckiego Budionny.
I wszystko w tych świadectwach jest zrozumiałe i proste... oprócz araba.
I już zupełnie niefortunnie w tej historii wygląda Stalin. Czyż nie rozumiał, że w ciągu kilku lekcji niemożliwe jest nauczyć się prowadzenia konia do takiego stopnia i doskonałości, żeby pojawić się przed oczami całego świata w tak podniosłej chwili? Czyż, rozpoczynając zgłębianie podstaw jazdy konnej, Stalin nie uświadamiał sobie stopnia ryzyka skompromitowania się na cały świat i po wsze czasy?
Jechać na koniu podczas wielkiej, najważniejszej defilady XX wieku - to nie na skrzypcach rzępolić. Znawcy powiadają, że skrzypce można szybko opanować. Najważniejsze, mówią, to pamiętać, że trzeba je lewą ręką trzymać, przyciskając do lewego ramienia, a prawą - smyczkiem w górę i w dół, w górę i w dół, żeby ładnie brzmiało... Niektórzy, z opowieści, potrafili tę sztukę posiąść w ciągu kilku godzin. Osobiście nie wiem, nie próbowałem. Ale dokładnie wiem, że z koniem to się nie uda. Ani dziesięć, ani czterdzieści lekcji nie pomoże. A w wieku 65 lat na uczenie się jazdy jest późno. W dzieciństwie zacząć trzeba. A gdy jedna ręka nie gnie się i nie ma w niej siły, to za takie zajęcie w ogóle brać się nie warto. Chyba że dla przyjemności, to można i spróbować, ale żeby tak przy kamerach filmowych z całego świata, przy ryku orkiestr i tętencie tysięcy koni wjechać na plac Czerwony...
Czyż Stalin od początku nie rozumiał, że z koniem nie wypali? Czy rzeczywiście próbował jedną ręką konia prowadzić?
Synalek Stalina w tej historii też się popisał. Przedstawiać go nie trzeba: łobuz, bawidamek, opój. A przy tym - nie łajdak, nie sadysta, nie podlec i nie tchórz. Mógł zostać czekistą - robota niemęcząca, honory, prestiż, tylko plotki zbieraj, zęby (cudze) pilnikiem piłuj, podpisuj protokoły z tortur i strzelaj w potylice; pieniędzy - walizki, życie dostatnie, czasu wolnego, ile zechcesz, i żadnego ryzyka. Ale nie - poszedł na wojnę jako pilot myśliwca. Na ochotnika. Wojnę zakończył w stopniu pułkownika, jako dowódca dywizji szturmowców.
To przecież dlatego, że był synem Stalina! Dobrze. Strzegli go, nie pozwalali mu latać, windowało go do góry potężne ramię. (Nawet lewe, to, które się nie zginało, miało straszliwą wagę.) Mimo to - na tyłach syn Stalina z własnej woli nie siedział. W czasie wojny wykonał 27 lotów bojowych. Osobiście strącił dwa samoloty przeciwnika. Do końca wojny opanował 17 typów samolotów, m.in. 11-2, Li-2, Mig-3, La-5 i La-7, Jak-1, Jak-7 i Jak-9, wylatane - ponad 3000 godzin.
I dwa strącone samoloty - to nie jest mało. Gdyby każdy radziecki pilot myśliwca zestrzelił po jednym niemieckim samolocie, to wojna skończyłaby się zwycięstwem Armii Czerwonej w lipcu 1941 roku.
Wasia Stalin zawsze miał sporo przyjaciół, od szefa szkoły pilotów, gdzie się uczył, do całego naczelnego dowództwa wojsk lotniczych. Jego przyjaźni szukali i członkowie Biura Politycznego, i generałowie, i marszałkowie, i czekiści od Jeżowa, Mierkułowa, Abakumowa i Berii po szeregowych ochroniarzy. Wśród jego towarzystwa znajdziecie kolegów pilotów, piłkarzy i hokeistów, artystów kina, estrady, baletu, cyrku; w jego otoczeniu znalazły się całe zastępy lizusów, macherów i typów spod ciemnej gwiazdy oraz obfite stada panien nie najcięższych obyczajów. O przygodach Stalinowskiego syna plotkowała cała Moskwa. I wiedziało o nim wielu i wiele. Wspomnień na jego temat - pod dostatkiem, również wydanych. Ale dziwna sprawa: ten chuligan i łobuz nikomu nigdy ani na trzeźwo, ani po pijaku nie wygadał się o upadku tatusia z araba. On w ogóle nigdy i niczego o swoim groźnym ojcu nie opowiadał. Tylko jedynemu Gieorgijowi Konstantinowiczowi zameldował. Natychmiast. Odwołał na stronę. Ciii! Największy sekret! W dużej tajemnicy! Oby się nikt nie dowiedział!
Mojemu czytelnikowi proponuję eksperyment: jakiś sekret powierzcie w zaufaniu jednej osobie i zanotujcie, kiedy plotka obiegnie glob i wróci do was jako tajemniczy szept: Tylko tobie! W wielkiej tajemnicy!
Czy Wasilij nie znał własnego ojca? A przecież tamten uwięził, wystrzelał albo zwyczajnie zgładził swoją liczną rodzinę w imię tego, żeby na nieskazitelne strony wielkiego życiorysu nie padły niepotrzebne cienie. Pogłoski o Stalinie natychmiast przekazywano samemu Stalinowi i od razu w sposób bezwzględny i zdecydowany kładziono im kres. To jeden z najważniejszych filarów prawdziwego kultu jednostki: Stalin nikomu nie pozwalał z niego się śmiać. Za dowcipy o Stalinie zamykano bezlitośnie. A i rozstrzeliwano. Tegoż Żukowa za próbę pomniejszenia roli Naczelnego Głównodowodzącego wódz zapędził na Ural, żeby dowodził tam okręgiem, składającym się z dwóch kadrowanych (potocznie - kastrowanych) dywizji.
Plotki o Stalinie mogły pochodzić tylko od tych, którzy byli blisko niego. Właśnie oni byli wzięci pod szczególną kontrolę. Czy Wasilij nie bał się ojca? Czy nie pamiętał o jego ciężkiej ręce? Czy nie rozumiał, że słowo nie wróbel? Wygadasz się jednemu, a dalej plotki na łańcuchu nie utrzymasz. A potem tatusiowi doniosą, znajdzie tego, kto był świadkiem najwyższej konfuzji, i zapakuje ukochanego synalka do jakiegoś tam Nerczyńska czy Turuchańska. A może i nie wybaczy.
I jeszcze znalazł sobie powiernika. Żukow, jak wiadomo, wyróżniał się wyjątkowym gadulstwem. Tajemnicy dochować nie potrafił. Czy syn Stalina powinien powierzać tajemnicę wodzowi, który miele ozorem?
O tym, że Żukow jest blagierem, wiedziała cała armia. Rok po wojnie Stalin zrzuci Żukowa z wysokich stołków właśnie za gorszącą gadaninę. I jeszcze mogłoby ujść, gdyby Żukow i Wasia Stalin siedzieli, pili na umór i Wasia po pijanemu się wygadał. Ale żeby tak na trzeźwo odwoływać Żukowa na stronę i opowiadać... Po co?
A i gadulstwo Żukowa w tym przypadku jest jakieś dziwne. Wielki Dowódca zachował tajemnicę do samej śmierci. I ćwierć wieku po śmierci. Ileż było możliwości powiedzieć ludowi prawdę o arabie i upadku Stalina!
Po śmierci Stalina Żukow różnym osobom opowiadał masę świństw i głupot o zmarłym wodzu. Opowiadał pisarzom, dziennikarzom, historykom, byłym współpracownikom i podwładnym, opowiadał krewnym i znajomym, opowiadał całemu zastępowi murzynów, którzy na plantacjach Żukowa uprawiali jego wspomnienia, za niego wspominali i za niego myśleli. Żukow potępiał Stalina na zjazdach i posiedzeniach plenarnych, demaskował go przed szerokim i wąskim audytorium. Żukow opowiadał o niezrozumieniu przez Stalina natury współczesnej wojny i roli Sztabu Generalnego, o zmieszaniu w krytycznej chwili, o głupim uporze i najzwyklejszym tchórzostwie, o niechęci do dostrzegania rzeczywistego obrazu i wyciągania wniosków z doniesień wywiadu.
Ale na temat araba pary z ust nie puścił.
Tuzin lat po śmierci Żukowa, w czasie rządów Gorbaczowa, przetoczyła się druga fala antystalinowska. I przypomniano jeszcze wiele różnych paskudztw. Ale o upadku z konia nie wspomniał nikt.
Sprytna córka Wielkiego Dowódcy Maria Gieorgijewna odnajdywała coraz to nowsze, zabronione przez cenzurę fragmenty „pierwotnego rękopisu” wspomnień Największego Stratega, ale ten fragment nie mógł się odnaleźć.
Mechanizm powstania tak zwanych „wspomnień Żukowa” został dość dobrze zbadany. Pierwsze spotkanie Żukowa ze starszym pracownikiem naukowym Wojenno-Naukowego Zarządu Głównego Sztabu Generalnego Ministerstwa Obrony pułkownikiem W. Strielnikowem odbyło się 20 grudnia 1958 roku. Pikanteria sytuacji polega na tym, że wspomnienia emerytowanego ministra są sprawą prywatną, ale tworzyli te pamiętniki w czasie służby pułkownicy Sztabu Generalnego i Głównego Zarządu, pracownicy archiwów, instytutów naukowych i wielu innych struktur i instytucji. A bez kierującej i prowadzącej roli Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej tak gorliwa współpraca była całkowicie wykluczona.
Oto relacja o początkach pracy nad najwybitniejszym dziełem wojennego pamiętnikarstwa: „Marszałek poprosił Strielnikowa o pomoc w przygotowaniu periodyzacji wojny. Niedługo potem zapoznał się z dwoma jej wariantami i zatwierdził pierwszy z nich. Wódz poprosił rozmówcę o przygotowanie pisemnego planu jego przyszłych wspomnień. Kolejne spotkanie odbyło się po tygodniu. Oprócz planu przyszłej książki oficer przywiózł z biblioteki Akademii Wojskowej im. Frunzego projekt programu historii współczesnej sztuki wojennej (...)”[5].
To samo możemy przeczytać i u innych zachwyconych autorów, na przykład W. Karpowa[6]. Piszą to wszystko z rozrzewnieniem: widzicie, jak poważnie Wódz podchodził do napisania swej książki!
Ale delikatnych oślich uszu całkowicie schować się nie udało. Koniuszki wystają. Wielki Strateg „poprosił” pułkownika o pomoc w przygotowaniu periodyzacji wojny. Pułkownik prośbę zrozumiał dobrze. Pomoc polegała na tym, że pilny pułkownik sam wykonał całą pracę. I nie tak po prostu, a w różnych wersjach. Na każdy gust. Osobisty wkład stratega sprowadzał się do tego, żeby zgodzić się na jedną z proponowanych wersji.
Później Wielki Strateg „poprosił” o przygotowanie pisemnego planu swego przyszłego dzieła: ano, pułkowniku, pomyśl, o czym powinienem przypominać, nad czym powinienem się zastanawiać.
Pułkownik okazał się rozgarnięty. Plan szybciutko nagryzmolił. A oprócz tego wykazał inicjatywę. Już bez żadnej ...
entlik