Blue Sky A5.pdf

(2439 KB) Pobierz
Sam Stewart
Blue Sky
Przełożyła: Katarzyna Chechlińska
Tytuł oryginału Blue Sky,
Wydanie oryginalne 1985
Wydanie polskie 1995
Bohater wojny wietnamskiej Burke Kelley po powrocie do
Ameryki zyskuje sławę i pieniądze jako twórca jednej z
najszybciej rozwijających się linii lotniczych. Sława i kobiety to
jedna strona „miejsca na górze”; drugą jest zażarta walka z
konkurencją, która nie przebiera w środkach. Gdy szczęście
Kelleya się odwraca, musi postawić wszystko na jedną kartę, aby
zwyciężyć w zaciętym wyścigu z czasem.
-2-
Rozdział I.
Kilkakrotnie spotykał tę kobietę w korytarzu. Ubrana była
zawsze bez zarzutu. Nosiła pobrzękujące bransoletki, zegarek od
Cartiera i błyszczącą obrączkę. Ostatniej nocy, którą spędził w
Paryżu, odezwała się do niego.
- Więc? - zapytała. Stała bez ruchu w drzwiach swojego pokoju
w hotelu „Crillon”. W wypielęgnowanej dłoni trzymała klucz.
Kelley wrócił właśnie z kolacji. Spojrzał na kobietę przeciągle,
znacząco. Otaksował ją wzrokiem. Zawracać sobie głowę? -
pomyślał. Dlaczego nie? Klucz od jego pokoju powędrował z
powrotem do kieszeni.
Krótko, rzeczowo, bez czułości. Doskonale. Potem Kelley
zapadł w głęboki, trwający trzy kwadranse, sen. Obudził się
dręczony koszmarem.
- Cóż - powiedziała kobieta.
Wylądował na oblodzonym pasie lotniska w Newark piętnaście
po jedenastej. Nie mógł oprzeć się chęci sprawdzenia, jak wiedzie
się jego rywalom. Pozwolił więc, aby samolot konkurencyjnej
linii uniósł go ponad chmury. Zgodnie z przewidywaniami
stwierdził, że przeciwnikom wiedzie się całkiem nieźle. Lot
przebiegał sprawnie, bez zakłóceń. Zniżkowy bilet, kupiony w
recepcji hotelu „Crillon”, kosztował czterysta czterdzieści
dziewięć dolarów. Linia Blue Sky będzie mogła obsłużyć tę trasę
za cenę o trzysta dolarów niższą. Początek w kwietniu. Może w
kwietniu, jeśli szczęście dopisze.
Kelley bezustannie wierzył w szczęście. Nie był przesądny i nie
liczył na opiekę anioła stróża czy dobrej gwiazdy. Był jedynie
-3-
uważnym obserwatorem życia, a jego wiara sprawdziła się już
zarówno podczas gry w kości, jak i za sterami samolotu. Człowiek
robi to, co musi. Reszta zależy od szczęścia. Niezwykłe, ale
prawdziwe.
Szczęście nie opuściło go także podczas odprawy celnej.
Mógłby przecież trafić na takiego celnika jak ten w Chicago. To
był prawdziwy zawodowiec. Ziemisty mały człowieczek, który
spojrzał na opaleniznę Kelleya i stempel graniczny z Genewy.
- Było się na nartach? - rzucił nienawistnie.
Sprawiał wrażenie, że wie wszystko o narciarzach, a zwłaszcza
o takich, którzy paradują ze złotym rolexem i torbą od Marka
Crossa; rozwydrzonych cudzołożnikach, bogatych próżniakach z
mnóstwem pieniędzy zarobionych kupczeniem na wysokim
poziomie. Sprawdził wszystko, wycisnął nawet odrobinę pasy do
zębów.
Tym razem jednak, w Newark, celnik rozpoznał nazwisko
Kelleya i sportowa torba ze świńskiej skóry pozostała nie tknięta.
A właśnie za dzisiejszą zawartość torby można było dostać dobre
trzy do pięciu lat więzienia.
Pewnego razu Kelley odwiedził zakład dla nieletnich w
północnej części stanu Nowy Jork. Na biurku kierownika
umieszczono tabliczkę z napisem:
TUTAJ ZATRZYMUJE SIĘ SZCZĘŚCIE.
Kelley zarzucił torbę na ramię i dał nurka w tłum. Kiedy
przechodził przez terminale, miał wrażenie, jakby brodził po
kolana w beczce pełnej błota. Wpłynęła na to niewątpliwie
różnica czasu, szkocka whisky i, jak sam przyznawał, coś jeszcze.
Coś o wiele bardziej groźnego i subtelnego - od bardzo długiego
czasu nic nie brał. Na ruchomych schodach wiodących na
półpiętro, wpadł na Heidiggera, nowego młodego pracownika,
który jako jeden z nielicznych znał się na komputerach. Mówił, na
-4-
przykład, komputerowi: „Nie wciskaj mi kitu” i dwadzieścia
siedem podporządkowanych mu innych komputerów grzecznie
wykonywało polecenie. „Nie wciskaj mi kitu”. Właśnie tak.
Bardzo poważnym tonem.
- Bry, szefie. Wrócił pan - szepnął Heidigger.
Kelley nie odpowiedział, lecz starał się uśmiechnąć przyjaźnie.
Pomyślał, że ten mały wygląda na onieśmielonego, a może
zawstydzonego. Chciał mu powiedzieć, że życie jest krótkie i
trzeba traktować je lekko.
- Będzie padał śnieg - oznajmił młodzieniec takim tonem, jakby
zdradzał ogromny sekret.
- Spodziewam się - odparł Kelley.
- Pan McDermott chce pana widzieć, proszę pana.
- Tego także powinienem był się spodziewać.
- Poszedł do wyjścia, bo chciał pana spotkać, ale wydaje mi się,
że nie spotkał.
- Tylko spokojnie - powiedział Kelley.
McDermott był dyrektorem finansowym firmy. Pieniądze
gwałtownie wymykały mu się z rąk, mimo że Kelley starał się
zachować właściwą perspektywę: pieniądze to tylko pieniądze, a
uganianie się za nimi to trywialne zajęcie.
Znowu uświadomił sobie obecność młodego „czarodzieja
komputerów” za plecami. Heidigger wyglądał na jeszcze bardziej
zakłopotanego niż poprzednio. Pogwizdywał i mruczał, skupiając
całą uwagę na gazecie, którą trzymał w ręku. Zwinął ją w ciasny
rulon i traktował jak szpicrutę, którą energicznie okładał poręcz
schodów.
- Czy coś się stało dziś rano? - spytał Kelley. - Albo inaczej: czy
coś niespodziewanego stało się dziś rano?
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin