Naga cytra A5.doc

(1351 KB) Pobierz
Naga cytra




Shan Sa

Naga cytra

 

Przełożyła: Krystyna Sławińska

Tytuł oryginału: La cithare nue

Rok pierwszego wydania: 2010

Rok pierwszego wydania polskiego: 2011

 

Na początku IV w. młoda kobieta z arystokratycznego rodu została uprowadzona przez wojownika o imieniu Liu. Choć zdobył ją siłą i był niskiego pochodzenia Młoda Matka została jego wierną towarzyszką. Dzieliła z nim trudy życia i stopniowo razem wspinali się po kolejnych szczeblach drabiny społecznej. W końcu ambitny Liu został cesarzem i założył nową dynastię a Młoda Matka cesarzową. Wkrótce Liu zmarł a cesarzowa schroniła się w buddyjskim klasztorze. Żyła tam spokojnie przez dwadzieścia lat aż do czasu gdy oskarżona o spisek została zmuszona do popełnienia samobójstwa.

Pod koniec VI w. Shen Feng wybitnie uzdolniony lutnik pomaga przyjacielowi zakochanemu w mniszce z buddyjskiego klasztoru zdobyć pieniądze. W tym celu postanawiają ograbić grobowiec pewnej arystokratki. Nie znajdując bogactw kradną wieko trumny wykonane z wyjątkowego drewna. Materiał idealnie nadaje się na cytrę. Shen Feng ucieka na statek rzecznych piratów, towarzyszy mu widmowa piękna kobieta, której duch wniknął w wieko trumny i którą Shen przywołał z powrotem na świat. Zakochał się w niej bez pamięci. Nikt inny jej nie widział ale Młoda Matka wiernie mu towarzyszyła.


Wielkie barbarzyńskie najazdy zaczęły się w III wieku. Na Zachodzie Frankowie, Alamanowie, Hunowie, Goci, Germanie, Wandalowie wdarli się do Cesarstwa Rzymskiego, wywołując destabilizację imperium. W roku 476 abdykacja cesarza Romulusa Augustulusa przypieczętowała upadek.

W tym samym czasie koczownicze ludy Xianbei, Xongnu, Di, Jiang, wtargnęły do Cesarstwa Chińskiego. Doprowadziły do upadku dynastii Han, potem dynastii Jin, zmusiły Chińczyków do opuszczenia swych ziem i ucieczki na południe od rzeki Jangcy. Kraj został wówczas podzielony na dwie części. Na północ od rzeki koczownicze ludy uległy schińszczeniu. Przyjęły administrację i pismo chińskie, stworzyły swoje królestwa. Na południu Chińczycy jednoczyli się wokół Syna Niebios, cesarza posiadającego - według nich - mandat boży.

Królestwa Północne i dynastie z Południa toczyły zaciekłe walki. Równolegle z wojną Północy z Południem rozgrywały się liczne tarcia wewnętrzne. Na Północy plemiona walczyły ze sobą o powiększenie swych terytoriów. Na Południu lokalni władcy wydzierali sobie tron.

Na Północy uformowało się szesnaście królestw. Ich liczba malała z upływem lat konfliktu. Na Południu dynastie Wschodnia Jin, Song, Qi, Liang, Chen następowały po sobie w szybkim tempie wojen domowych. Dwieście lat później Yang Jian, minister pochodzenia chińskiego, zdobył tron królestwa założonego przez wędrowne plemiona. Zjednoczył Północ, rzucił wyzwanie Południu i zjednoczył Chiny w roku 589.


Jeden.

Rok 400, Wschodnia Dynastia Jin.

Armia idzie wzdłuż Żółtej Rzeki. Rżą konie, skrzypią powozy, jeźdźcy i żołnierze piechoty wzniecają wrzawę. Tworzą ogromnego węża, powoli pełznącego naprzód.

W powozie pokrytym czarną tkaniną drzemie Młoda Matka.

Straciła poczucie czasu, nie dostrzega następujących po sobie pór roku. Wojskowa droga to ciemny, zimny korytarz wyłączony z reszty świata. Życie wojskowe wyznaczane jest zawodzeniem rogów zapowiadających wymarsz i postój, biciem bębnów, które nawołują do ataku i odwrotu. Młoda Matka nie umie odczuwać radości. Zna tylko smutek. Słaba i bezbronna, zmuszona jest jechać za mężczyznami, którzy ją uprowadzili.

Zapadły jej się policzki. Nagły zgrzyt kół i niepokojący szum rzeki przeszyły jej ciało. Ręce i nogi opuchły. Piersi wzbierają i bolą. Brzuch staje się wzgórkiem gotowym wyrzucić z siebie wodę i krew. Życie toczy w niej zaciekłą walkę ze śmiercią.

Długim sznurkiem znalezionym na polu bitwy mocno przywiązuje duży brzuch do swego wątłego ciała trzymającego się na cienkim kręgosłupie. Boi się, by dziecko nie oderwało się od niej i nie wypadło z powozu. Na drodze, którą przechodzi wojsko, nie ma już ani bogatych, ani biednych; są trupy, umierający z głodu ludzie, tułacze. Konie wpadają na siebie, rydwany i powozy jadą jeden za drugim, żołnierze piechoty biegną w ścisłych szeregach.

Ranni, chorzy, ci, którzy padają i podnoszą się zbyt późno, wszyscy, którzy zostają w tyle, zostaną zabrani przez Króla Ciemności.

Powóz szarpie, trzęsie się. Koła trzeszczą w koleinach. Młoda Matka otwiera oczy i obejmuje rękami brzuch. Nagle strzała wbija się w dach, grot rozdziera tkaninę. Młoda Matka powstrzymuje krzyk. Powóz staje. W oddali rozbrzmiewają rogi wzywające do ataku. Rozlegają się okrzyki wojenne, najpierw ciche, potem coraz bliższe. Matka słyszy, jak powożący z wściekłością okłada batem muła. Powóz chrzęści, w końcu rusza.

Gwałtowny skurcz brzucha. Zwija się z bólu. Wody wyciekają spomiędzy ud. Druga strzała dziurawi dach. Matka osuwa się na ziemię, kuli się.

Wydłużony galop przynosi okrzyk żołnierza:

- Ogień! Pali się!

Inny żołnierz odpowiada:

- Wystrzelili płonące strzały na konwój ze zbożem!

Ziemia drży od końskich kopyt.

- Szybko! Kobiety i zboże do wsi!

Ogień rozjaśnia ciemności. Ogień rysuje czerwone kwiaty na czarnym obiciu powozu. Ich szkarłatne płatki powiększają się i rozrywają. Młoda Matka ma duszności. Nie rozróżnia już stukotu kół od rżenia koni, od bieganiny żołnierzy wykrzykujących krótkie rozkazy. Tumult staje się ogłuszający, nie do zniesienia. Zamyka oczy. Jej prababka urodziła w powozie, w czasie pościgu łuczników z plemienia nomadów. Zaraz potem wyzionęła ducha, a dziecko musiało ssać mleko zmarłej.

Czy ktoś rzucił urok na jej rodzinę?

 

Wywodzi się ze znamienitego rodu Równiny Środka. W jej żyłach płynie krew wszystkich notabli zwanych Wysokie Progi.

Wysokie Progi utrzymują bliskie kontakty, zawierają między sobą związki małżeńskie od niepamiętnych czasów. Stanowią najwyższą kastę chińskiego społeczeństwa, nie płacą podatków na rzecz Dworu, nie mają zobowiązań wobec cesarzy i żyją, prowadząc samowystarczalną gospodarkę na wsi.

Jej przodkowie posiadali rozlegle ziemie na Równinie Środka. Konny jeździec musiał galopować przez piętnaście dni, by okrążyć ich posiadłości składające się z lasów, pastwisk, pól, wiosek i domów. Kiedy wielki najazd Barbarzyńców zmusił armię chińską do odwrotu, klan opuścił Równinę Środka, przekroczył rzekę Jangcy i schronił się na jej południowym brzegu. Powstała tam nowa dynastia, Wschodnia Dynastia Jin.

Z potu wygnańców zraszającego ziemie Południa powstały niezliczone nowe miasta. Wysokie Progi utraciły majątek, lecz zachowują pozycję swej kasty, żyją w autarkii, z dala od nowej stolicy. Oczekując odzyskania ziem Północy, wykarczowali, nawodnili wzgórza i osuszyli bagna. Pałace, świątynie, ogrody są wyższe, bardziej wyrafinowane niż te, które pozostawili Barbarzyńcom. Klimat jest łagodny, ziemie żyzne, rozwija się uprawa ryżu, bawełny i hodowla jedwabników; wśród ludu rozpowszechniły się techniki tkactwa i złotnictwa. Rozwinął się handel. Wzbogaceni kupcy nabierają znaczenia, chociaż należą do najniższej społecznej kategorii.

Wysokie Progi pogardzają przemianami. Ich życie jest nieodmienne. Ambicje militarne pozostawiają Cesarzowi i lokalnym gubernatorom. Poezja, malarstwo, muzyka, gra w go i studiowanie metafizyki są ich ulubioną formą spędzania czasu. Na wiosnę urządzają pikniki nad jeziorami, obserwują białe bociany unoszące się we mgle; w lecie grają na lutni i flecie przy świetle księżyca; jesienią konkursom poezji towarzyszą libacje i delikatne fileciki z surowych ryb; w zimie łagodne śpiewy z Południa sprawiają, że młode pokolenie nie chce już wracać na Równinę Środka, do surowej zimy, do śniegowych zamieci.

 

Młoda Matka od poprzedniego dnia nie jadła i nie piła, nie odczuwa jednak ani głodu, ani pragnienia. Sięga ręką pod Zapominała zacisnąć zęby, poddawała się Mamie Liu. Ociekająca potem, opadała na poduszkę i zasypiała, do następnej pobudki, do następnych ziółek.

Mama Liu była niewolnicą, której imienia ani wieku nikt nie znał. A jednak to ona nosiła przy pasku duże kółko z brązu z wszystkimi kluczami od wszystkich domów. Poprzedzał ją odgłos jej autorytetu; klucze brzęczały, zanim się ukazała. Kiedy siadała i brała do ręki pędzelek, to nie po to, by kaligrafować czy malować. Prowadziła dwie księgi rachunkowe, jedną posiadłości na wsi, drugą domu w mieście. Złośliwi mawiali, że oddalała Dziadka od jego żon, aby łatwiej podporządkować go swojej władzy. Mama Liu doglądała uprawy pól, kontrolowała ziarno, a potem zbiory. Liczyła worki z ryżem i bele lnu, bawełny, jedwabiu dostarczane przez chłopów przywiązanych do rodzinnej ziemi. Sapeki otrzymane z rąk kupców nawlekała na długie jak węże sznureczki i rozdawała służącym żon. Raz w miesiącu ładowała do łodzi worki jarzyn, owoców, orzechów, ryżu i udawała się do miasta. Zatrzymywała się u Dziadka i porządkowała mu dom. Kiedy Mama Liu uważała, że nikt nie potrafi odpowiednio się zająć młodziutką panienką, zabierała ją ze sobą i nikt nie ważył się ich zatrzymać.

Przywiązana do Mamy Liu jak klucz do paska, upajała się jej dźwięcznym głosem, wchodziła pod spódnicę i dokazywała pomiędzy nogami. Kiedy szorstkie dłonie głaskały ją po twarzy, odczuwała falę przyjemnych doznań. Ze wszystkich wnucząt Dziadka pochodzących od różnych żon Mama Liu lubiła tylko ją. Otaczała ją troskliwą opieką, uważała, że jest zbyt chuda, za bardzo milcząca. Bez mrugnięcia przyglądała się, gdy panienka jadła i szykowała sobie miejsce do spania przed jej drzwiami.

Przy jej pasku wisiał klucz z pozłacanego brązu, w kształcie stonogi. Otwierał drzwi pokoju, w którym przechowywano skarby klanu. Rzędem stały tam szafy z pachnącego drewna, odporne na działanie robactwa i wilgoci, stawiano w nich pionowo instrumenty muzyczne. Mama Liu delikatnie odkurzała je ściereczką. Instrument w kształcie bananowego liścia wymagał szczególnej troski, chociaż jego podniszczone i spękane pudło było najbrzydsze ze wszystkich. Mama Liu mówiła, że ta stara cytra jest jedną z niewielu cennych rzeczy, które rodzina zabrała ze sobą, uciekając na Południe, i że ona jedna jest warta tyle, co całe miasto.

Mama Liu nuciła miłe dla ucha melodie. Nie była Chinką, pochodziła z dzikiego plemienia z Dalekiego Południa. Gdy jako mała dziewczynka Młoda Matka śpiewała, naśladując jej akcent, Mama Liu z rozkoszą przymykała oczy i klepała się jedną ręką po udzie, tak jakby słyszała najpiękniejszą muzykę.

Pewnego ranka, po obudzeniu, dziewczynka zobaczyła, że łóżko Mamy Liu przy drzwiach do pokoju jest puste. Słońce wpadało przez okienne szybki i nieruchomiało na pościeli noszącej jeszcze odciśnięty ślad jej ciała. Złociste drobinki kurzu wirowały ponad owym śladem, lecz nagle rozbłysły. Przybrały formę śpiącej kobiety, a potem się rozproszyły.

Później powiedziano jej, że Mama Liu w nocy umarła. Wraz z nią wczesne dzieciństwo uleciało gdzieś w obłoki, jak pióropusz mniszka.

 

Za wysokimi murami rodzinnej posiadłości życie toczyło się spokojnie. Osły i konie skubały trawę na pastwiskach, gęsi i kury znosiły jajka pośrodku dróg. Osady, które strzegły ryżowych pól i stawów pełnych ryb, były osłonięte drzewami. Na rozległą posiadłość składały się domy i ogrody rozdzielone pomiędzy ojca i wujków, połączone strumieniami. Panienka dokazywała z braćmi i kuzynami, jeździła na kozach, łowiła krewetki, zbierała liście morwy dla jedwabników.

O pół dnia podróży statkiem leżało miasto, w którym mieszkał jej dziadek, miasto otoczone kamiennym murem, gdzie kanały pełniły rolę ulic, a łodzie ozdobione złotymi liśćmi zastępowały ustrojone konie. Zadzierając głowę, liczyła domy z malowanymi belkami i balustradami, odcinające się na tle nieba.

Dziadek mieszkał w piętrowym domu. Dobrze znała wszystkie malowidła, wszystkie freski, w najdrobniejszych szczegółach. Pejzaże, kwiaty, zwierzęta, sceny historycznych bitew, przygody kupców jedwabnych na północno-zachodniej pustyni, ilustracje do dawnej poezji, życie królów i słynnych mędrców - dom wydawał jej się większy niż królestwo. Jej pokój znajdował się na trzecim piętrze. Skakała po drewnianych schodach, by skrzypiały pod jej ciężarem. Kiedy stawała w oknie, miasto rozciągało się przed nią jak najdłuższy malowany zwój.

Na wiosnę w różnych miejscach rozkwitały kwiaty. Ich barwy, z początku wyraziste, później nakładały się na siebie. Kiedy wiał wietrzyk, kwiatowe płatki unosiły się wysoko i opadały na jej włosy. W lecie, gdy wybuchały burze, kanały upodabniały się do szmaragdowych wstęg. Jesienią, w księżycowe noce, pawilony rzucały na kanały odbicie, które tworzyło wielkiego srebrzystego węża. Pełzał wokół niej, popisywał się swymi pstrokatymi pręgami, żeby ją rozśmieszyć. W zimie kupcy wydawali za mąż córki i wystawiali na pokaz swoje bogactwo. Całe miasto wylęgało na brzegi, by oglądać przepływające statki załadowane posagami. Złota zastawa, jaspisowe wazy, korale w kształcie drzew płynęły przy dźwiękach wesołej muzyki, a za nimi meble z cennego drewna inkrustowane masą perłową i marmurem. Kiedy na ostatku ukazywały się bele jedwabiu, dzieci pokrzykiwały i szczebiotały, mężczyźni marszczyli brwi i skubali brody, kobiety natomiast z zazdrości zamierały w milczeniu.

Jedwab, ten pieszczotliwy dotyk, mający jednak żywotność płomienia i świeżość bambusowego lasu, dostępny był jedynie szlachetnie urodzonym. Cesarski dekret zabraniał ludowi no- szenia jedwabnych ubiorów, a ci, którzy naruszali to prawo, skazywani byli na śmierć. Nawet najbogatsi kupcy mogli eksponować jedwab tylko wewnątrz sklepów, jak dzieło sztuki.

Gdy była małą dziewczynką, uwielbiała jedwab, wprost do szaleństwa. Ugniatała go, tuliła, owijała wokół ciała, gdy tkacze uniżenie zjawiali się u jej dziadka i pokazywali swe najnowsze sztuki. Chwytała belę za sam skraj i pociągała jednym mocnym ruchem. Rozpościerały się barwne fale. Jedwab w zależności od różnych sposobów tkania nosi rozkoszne nazwy. Znała ich wiele, recytowała jak poemat: „Spóźniony śnieg kwitnącej gruszy”, „Sen na kameliowym moście”, „Cień wierzby”, „Wędrujące obłoki lata”, „Śpiew wilgi w zielonej mgle”, „Księżycowy rogalik”, „Kaskada chryzantem”, „Leniwe orchidee”...

Kobiety Wysokich Progów, jak mawiał Dziadek, który dawał jej wszystko, o czym zamarzyła, są bardziej zadziwiające niż najszlachetniejszy jedwab.

Dziadek, urodzony w drodze na wygnanie, uwielbiał rozrywki. Miał talent poetycki i malarski, ponadto doskonale grał na czterostrunnej mandolinie. Wieś go nudziła, mieszkał więc w mieście, gdzie dzień i noc trwały uciechy. Barka pokryta haftowaną tkaniną była jego trzecim miejscem zamieszkania. Lubił pływać kanałami o poranku, podziwiać zmienne barwy jutrzenki, wślizgiwać się pod mosty i pozostawiać na wodzie kaligrafię, odbijając promienie słońca uchwytem wachlarza.

Kobiety w oknach niecierpliwie wypatrywały jego przybycia; machały chusteczkami, rzucały na dziób bukiety kwiatów, w których ukryte były miłosne poematy. Dokonywał wyboru według urody wiersza. Kiedy podpływał do jednego z pawilonów, wielkie kurtyzany, które zazwyczaj zasłaniały swe piękne twarze, wychodziły, spiesząc powitać go z odkrytą głową.

Zza zasłony z pereł i skłębionego dymu kadzideł białe delikatne ręce podawały mu ciepłe serwetki, a potem w złotych i srebrnych naczyniach fileciki z surowej ryby ułożone w kształcie najprzeróżniejszych kwiatów. Po odbyciu sjesty zabawiano się w gry słowne, przy wtórze małego gongu, a przegrany musiał opróżnić czarkę wina. Rozbawiony lub upojony Dziadek wydobywał dźwięki ze swej mandoliny z kości słoniowej, z gryfem w kształcie kobiecego ciała, i śpiewał zaimprowizowany poemat. Jako że sława złotnika świadczy o wartości cennych klejnotów, kurtyzany uhonorowane jego poematami mogły sobie pozwolić na podwyższenie stawek.

Po zapadnięciu zmroku pawilon Dziadka ożywiał się. Jak wielobarwne przedwieczorne obłoki, malowane statki spływały z czterech krańców miasta. Wiatr nadymał długie rękawy postaci stojących na dziobie i poruszał skrajem ich tunik. Uczesani w wysokie koki, z twarzami upudrowanymi na biało, karminowymi ustami i oczami podkreślonymi czarną kreską, goście nonszalancko poruszali wachlarzami z egzotycznych piór, jak niebiańscy Nieśmiertelni udający się na ucztę w ogrodzie Jaspisowego Stawu, wydawaną przez boską Matkę Zachodu. Statki podpływały do nabrzeża. Opierając się na ramieniu służących, goście zeskakiwali na ziemię. Rozlegał się głośny stukot ich sandałów z cennego drewna. Wysokie obcasy wypełnione pachnącym pudrem przy każdym kroku pozostawiały ślad białego lotosu w alejce wybrukowanej czarnym kamieniem. Siadali na werandzie wychodzącej na kanał, popijali wino, kosztowali surowych ryb z rzeki Jangcy i rozprawiali o nieśmiertelności i alchemii. Zapadała noc. Wschodził księżyc. Wirujące na wodzie lampiony sunęły w dół kanału, co zapowiadało przybycie wielkich kurtyzan. Spiczaste łodzie wyłaniały się z ciemności. Kobiety z zasłoniętymi twarzami kłaniały się na przywitanie zebranych, śpiewały poemat z towarzyszeniem mandoliny, po czym ich łodzie znikały w migotliwym poblasku.

Dziadek i ojciec nie mogli mieszkać razem. Dziadek, człowiek o donośnym głosie, późno kładł się spać i wcześnie wstawał. Potrafił do samego świtu rozprawiać o konfiguracji gwiazd, a potem wędrować nad kanałami na spotkanie słońca. Ojciec wprost przeciwnie, wcześnie chodził spać, późno wstawał, unikał przyjęć i biesiad. Był blady i zmysłowy, miał słaby głos, senne spojrzenie. Znaki zodiakalne obu mężczyzn były niezgodne ze sobą, pierwszy zdominowany przez żywioł Drzewa, drugi Metalu. Kiedy się gniewali, stryjeczni dziadkowie mawiali, że „ostrze” znowu trafiło na „drzewo”. Swego ojca poznała dopiero po śmierci Mamy Liu i Dziadka.

Na barce ojciec nie siadał. Kładł się na dziobie, pod parasolem. W rytm miarowego kołysania płynęli w kierunku wyłaniającej się na horyzoncie dzikiej wyspy porośniętej trzciną.

Kiedy ojciec z córką dobijali do brzegu, natychmiast cisnął się przy niej spory tłumek nóg. Kurczowo trzymała się długiego ojcowskiego rękawa. Różne głosy witały ojca, po czym zwracały się do niej:

- Jaka śliczna panienka!

Rumieniła się i chowała twarz w plisach tuniki ojca. Na wyspie było duże targowisko. Dziewczynka oglądała ptaki i małpy, patrzyła, jak ojciec kupuje drewniane kołki do wyrzeźbienia cytry oraz otoczaki, by zrobić z ruch kamienie pisarskie. Spotykali tam mędrców niskiego pochodzenia, którzy zarabiali na życie, sprzedając od czasu do czasu kaligrafię lub obrazek. Wysokie Progi nie zadawały się z ludźmi niższej rangi, lecz zakaz ten wywoływał u ojca wręcz odwrotną reakcję. Zapraszał ich, częstował piciem i jedzeniem. Wznosił toasty, nazywał ich swymi braćmi, ofiarował im cytry i kamienie pisarskie rzeźbione własnymi rękami.

Ojciec włóczył się bez celu, ona za nim krok w krok. Najbogatsi mieli stragany, biedni rozkładali swoje drobiazgi na dziurawej macie. Było tam mnóstwo sklepików z półszlachetnymi kamieniami. Można było kupić bryły jadeitu, różowe i żółte kryształy, turkusy i lapis lazuli. Ojciec pytał o czarne otoczaki wyciągane z błotnistego dna jeziora. Obmacywał je, ważył w ręku, wsłuchiwał się w odgłos stukania i przypatrywał się barwie, żyłkom. Przycinane i szlifowane na kształt płaskiego moździerza otoczaki zamieniały się w kamienie pisarskie zdobione płaskorzeźbą. Pocierając o nie pałeczkę sadzy z żywicy sosny, otrzymywano czarny tusz do kaligrafii i malowania.

Ojciec zaniedbywał swe rodzicielskie obowiązki, na obiadach czy na kolacjach klanu pokazywał się jedynie podczas ważnych uroczystości. Ignorował krytykę innych członków klanu, wolał oddawać się pracom manualnym, wykonywanym zwykle przez klasy niższe, przez niewolników. Pośrodku bambusowego lasku kazał wznieść szałas kryty słomą. Spędzał tam całe dnie, wśród powstających właśnie cytr, niedokończonych kamieni pisarskich czy świeżo wyjętych z pieca wyrobów ceramicznych. Przeciwnie niż u przedstawicieli Wysokich Progów, którzy mają pulchne dłonie, ręce ojca były krótkie, mocne i potrafiły posługiwać się nożami, heblami, piłami, młotkami. Pod jego palcami surowa, ciemna materia nabierała kształtu, proporcji, blasku, ożywiała się tchniętym w nią duchem i barwą.

W pogodne wieczory, gdy pięknie świecił księżyc, ojciec - popijając - grał na cytrze w bambusowym gaju. W miarę jak się coraz bardziej odurzał, jego lewa ręka coraz szybciej przesuwała się na strunach, szarpanych ręką prawą. Rozlegały się niskie, szerokie tony, które stawały się szumem fal, pomrukiem rzeki. Wyraźniej słychać było końskie rżenie i szczęk broni, czemu wtórowały ostre krzyki ptaków przelatujących na tle nieba.

Siedziała pośrodku chatki. Obok głębokim snem spał jej pijany ojciec. Odważyła się wziąć cytrę i naśladować ruchy jego rąk. Jej drobne dłonie niezręcznie przesuwały się na strunach. Palce pocierały, szarpały, pociągały, przytrzymywały. Powstawała muzyka. Delikatny, nieśmiały, prostoduszny i spontaniczny śpiew kobiety u progu życia.

Przed owalnym lustrem młoda dziewczyna tańczyła z rękami w górze. Jej długie rękawy falowały, marszczona suknia rozchylała się jak piwonia. Nagle dziewczyna przystanęła i podeszła do lustra. Jej dwa warkocze związane barwnymi wstążkami układały się na karku w bukiety kamelii. Między brwiami błyszczała płytka złota precyzyjnie przycięta na kształt cykady. Policzki były lekko upudrowane bladą czerwienią. Usta pośrodku muśnięte cynobrem, jak dwa płatki kwiatu śliwy. Zarumieniła się, patrząc na siebie. Zakryła twarz rękami, osunęła się na dywan. Miała już czternaście lat, właśnie oficjalnie przyniesiono jej wiadomość o jej kobiecym szczęściu.

Zasięgnięto porady horoskopów, przypieczętowano zaręczyny. Swatką była ciotka, wżeniona w wysoce szlacheckiej krwi ród Wang. Młoda Panna poślubi wnuka Wang, spadkobiercę tytułów przodków i rozległej posiadłości, w której na wiosnę zakwitały słynne szkarłatne piwonie.

Zaraz po zaręczynach ciotka nakłoniła ją do odbycia pielgrzymki. Nawet ojciec, człowiek tak bardzo aspołeczny, został zmuszony do przyłączenia się do orszaku. Po dwóch dniach podróży statkiem rzucono kotwicę i wszyscy piechotą udali się do klasztoru. Tam zapalono kadzidła i przekazano mnichom dary, później zaś rodzina urządziła piknik nad wodą, pod kwitnącymi gruszami; drugi klan przyjechał do nich kolasą. Były przywitania i pokłony, po czym członkowie obu rodzin rozsiedli się po dwóch stronach alejki. Rozbrzmiała muzyka, pojawiła się grupa tancerek. Z wdziękiem poruszały rękami w udrapowanych, długich malowanych we wzory rękawach. W lśniącej smudze słońca ręce wyginały się, wiły i wirowały.

Podawano rozmaite dania, lecz Młoda Panna niewiele jadła. Nieustannie się rumieniła. Trzymała opuszczoną głowę, nie ważyła się podnieść wzroku, wbitego w wegetariańskie potrawy podane w naczyniach z laki. Za murem tancerek znajdował się jej narzeczony.

Po odbyciu pielgrzymki poczuła, że staje się „kobietą”. Obracała się przed lustrem, zastanawiała się, czy jest urodziwa. Wieczorem, gdy szła spać, ukazywała jej się twarz narzeczonego, migająca poprzez rękawy tancerek. Jego dziecinne policzki, różowe wargi znowu wywoływały u niej rumieńce i mocniejsze bicie serca. Czuła niepokój na myśl, że będą dzielić łoże.

Nadchodziły dary mające przynieść szczęście. Rodzina Wang przysłała sztabki złota w kształcie kopyt, bele jedwabiu, kaczki i gęsi. Posag przygotowany przez rodziców wystawiony był w sali, do której przychodzili krewni, by go oglądać i dorzucać jeszcze inne dary. Młoda Panna schowała się w swoim pokoju, ale do jej uszu dobiegały echa zachwytów. Małe kuzyneczki przeliczały pościel, zasłony, suknie, płaszcze, naczynia, meble i użalały się, że nie są jeszcze zaręczone.

Gdy zapadła noc, wymknęła się z pokoju. Z lampką w ręce błądziła między meblami z cennego drewna i otwartymi kuframi pełnymi pościeli, dywanów, naczyń stołowych. Suknie wiszące na wieszakach miały rękawy rozłożyste jak motyle skrzydła, dół rozpostarty jak wachlarz. Piwonie, ptaki, drzewa, obłoki, góry i morza były wyhaftowane drobnym ściegiem i obwiedzione złotą nicią. Dostrzegła leżącą na stoliku cytrę w kształcie liścia bananowca, o korpusie z czarno-purpurowej, spękanej laki. Serce zabiło jej mocniej. Rozpoznała najcenniejszy przedmiot z rodzinnej kolekcji, ten, który Mama Liu wyjmowała z szafy i starannie wycierała, jak noworodka. Położyła rękę na cytrze.

„Dziękuję, Ojcze!” wyszeptała. Łzy napłynęły jej do oczu. Jako mężatka nie będzie mogła towarzyszyć mu w wyprawach na targ, wybierać kamieni i drewnianych kołków! Nie będzie mogła pomagać mu w szukaniu narzędzi, które ciągle gubił, ani pilnować pieca, żeby zawsze miał grzane wino, ani grać na flecie poprzecznym, kiedy on grał na cytrze.

Cytra miała siedem jedwabnych strun, świeżo założonych. Kiedy je musnęła, instrument wydał dźwięk niski, pojedynczy, tak jakby ktoś dmuchnął w róg barbarzyński. Cytra należała do wielkiej poetki Cai Yan, która żyła prawie dwieście lat wcześniej, w czasach dynastii Han. Jej ojciec Cai Yong, słynny poeta, mistrz kaligrafii, cytrzysta, miał wśród swoich uczniów mężczyzn, którzy zostali później wojskowymi dygnitarzami i panami chińskiego imperium. Kiedy dynastia Han upadła, nadszedł czas podziału i krwawych konfliktów. Cai Yong umarł w więzieniu. Koczownicze plemię splądrowało stolicę dynastii Han. Pani Cai Yan została uprowadzona na północno-zachodnie stepy. Miała zaledwie dwadzieścia trzy lata. Żyła w lodowatym wietrze, przez dwanaście lat pijała mleko jaka, urodziła dwoje dzieci przywódcy plemienia. Kiedy generał Cao Cao, uczeń jej ojca, został nowym władcą Chin, ofiarował nomadom powóz pełen złota i białego jaspisu, aby ją wykupić. Cai Yan musiała opuścić dzieci i wrócić do Chińczyków. Skomponowała osiemnaście suit na cytrę, w nastroju fletu nomadów, pozostawiła też zbiór poematów, w których zawarła swój smutek i ból.

Młoda Panna płakała z radości i ze smutku. Jej marzenia i tęsknoty napełniały serce, na zmianę, ciepłem i chłodem. Nie wiedziała nic o życiu, a zwłaszcza o tym, że na horyzoncie gromadzą się chmury i że wkrótce ma wybuchnąć wojna.

 

Nie wiedziała, że taoistyczny mnich o imieniu Sun En ogłosił swoje boskie posłannictwo i wezwał pod broń armię przeciwko cesarzowi z Wschodniej Dynastii Jin. Na jego wezwanie, skierowane do wszystkich wyznawców taoizmu, powstało osiem regionów. Na drogach wyrosły bariery; rzeki pełne były statków wojennych; oddziały uzbrojonych jeźdźców galopowały przez pola, ścigając rebeliantów. Dwór cesarski wysłał swoich generałów, którzy zwerbowali przestępców i powołali bandytów dla poskromienia burzycieli. Obie te siły ścierały się na brzegach południowej części rzeki Jangcy.

Pewnej nocy Młoda Panna została obudzona przez swoją matkę. Cesarska armia posuwała się w stronę ich ziem. Mordowała, rabowała i paliła wszystko po drodze. Rodzina musiała natychmiast wyjechać i schronić się za wysokimi murami miasta, strzeżonymi przez funkcjonariuszy independentystów. O świcie Młoda Panna wsiadła na statek. Mocno trzymała w ramionach futerał zawierający cytrę pani Cai Yan; zostawiała za sobą jedwabną pościel i suknię ślubną. Statek podniósł kotwicę i zatopił się w porannej mgle. Nagle przyszła jej do głowy myśl, że cytra być może przeniesie na nią nieszczęsny los byłej właścicielki.

Cienie żołnierzy chwiały się na murach. Wkoło rozlegały się dźwięki bębnów, rogów i wojenne okrzyki. Cesarska armia ze swymi brutalnymi wojownikami wyłaniała się jak nawała drapieżników i otaczała miasto. Z nieba spadały gorejące pociski, kanały płonęły. Siódmego dnia nagle zapadła cisza, gdy słońce skryło się za blanki murów. Noc była tak spokojna, że aż budziła strach. Młoda Panna nie mogła zmrużyć oka. Wstała, wzięła cytrę i położyła się, obejmując ją rękami.

Kiedy słońce rzuciło swój złocisty woal na okna, na kanałach rozeszła się pogłoska: żołnierze gubernatora zdradzili swego pana. Ścięli mu głowę, a miasto poddali armii cesarskiej. Drzwi pokoju Młodej Panny otworzyły się gwałtownie. Brat kazał jej udać się do sali Buddy. W rodzinnym sanktuarium było czarno od ludzi. Wszyscy członkowie klanu zebrali się tu na modły. Osunęła się na dywan, obok matki.

Nie potrafiła skupić myśli na psalmodii, wzrokiem szukała ojca. Nie odnajdując go w tłumie, przesunęła się w stronę okna. Przez okienne okratowanie dostrzegła go pośrodku dziedzińca, z mieczem w ręku, w otoczeniu uzbrojonych pachołków. Groźne odgłosy, pomruki dochodziły od strony kanału i roznosiły się wokół domu. Nagle główna brama zadrżała i rozleciała się na tysiące kawałków. Wymachujący lancami i szablami mężczyźni wpadli do wnętrza, wydając dzikie okrzyki. Panna za- mknęła oczy i zatkała sobie uszy. Kiedy uniosła powieki, ujrzała ojca, który zachwiał się i upadł na wznak.

- Ojcze!

- Zostań tutaj!

Matka złapała ją za skraj sukni. Panna w przypływie jakiejś demonicznej siły wyrwała się i wydostała z sali, pobiegła korytarzem, nie zważając na odgłos kroków. Słyszała, jak tłuką się wazy, przewracają meble, rozdzierają zasłony, ale nie odczuwała najmniejszego strachu.

Wbiegła grupa żołnierzy. Szabla błysnęła w powietrzu, wzleciała kępka włosów. Oniemiała ze strachu przymknęła oczy, cofnęła się na lewą stronę i wpadła na ścianę. Ściana poruszyła się i chwyciła ją za ramiona. Otworzyła oczy, przerażona, zobaczyła niskiego wzrostu oficera o ogorzałej twarzy. Pod czarną przyłbicą ozdobioną pomarańczowymi piórami błyszczały źrenice. Popatrzył na nią, odepchnął, kazał ją zabrać, ale nie obchodzić się z nią brutalnie.

Zamknięto ją w pokoju, wtuliła się w kąt i przytknęła ucho do ściany. Zgiełk trochę ucichł, ale najmniejszy szmer sprawiał, że drżała ze strachu. Późnym popołudniem drzwi się otworzyły. Weszła matka, za nią żołnierze. Powiedziała, że kapitan regimentu ubolewa z powodu śmierci ojca, chce naprawić pomyłkę żołnierzy, postanowił więc poślubić jego córkę. Pochyliła głowę, nie powiedziała ani słowa. Matka powstrzymała szloch i poszła przygotowywać sypialnię godową. Młoda Panna poprosiła o ciepłą kąpiel. To było jej jedyne życzenie. Kapitan przekonał ją, że to niepotrzebne.

Ukryła swą nagość pod prześcieradłem. Pokój był tak ciemny, że straciła poczucie czasu. Dochodziło do niej zawodzenie kobiet; miała wrażenie, że leży w trumnie i że opłakują jej śmierć. Drzwi otworzyły się na oścież, jakaś postać szła w jej stronę ze świeczką w ręku. Mężczyzna rozebrał się, zdmuchnął świeczkę i uniósł prześcieradło.

Dwie ciężkie i twarde dłonie chwyciły jej dziewczęce piersi. Nie ważyła się jęknąć ani oddychać. Drżała na całym ciele, zesztywniała.

Nagle poczuła zimne kolana między swoimi nogami.

- Mamo!

Wydała przeciągły krzyk.

 

Tuż przed świtem ze szczytu murów ktoś zadął w róg. Mężczyzna, który został jej mężem, obudził się. Do pokoju wniesiono dwie wielkie miednice. Wszystko ją bolało, jednak wstała i pospiesznie się ubrała, aby dopełnić obowiązku małżonki. Po cichu przechyliła głowę mężczyzny na swoje uda i rozwiązała węzeł z włosów, nieładnie pachnący. Długie sprężyste włosy wpadły do miednicy, wydzielając woń potu, błota, krwi i inne nieznane jej zapachy. Długo je nacierała pieniącą się korą, masowała owłosioną skórę, chochlą polewała wodą jego ciało i ręcznikiem szorowała plecy. Miała opuszczony wzrok, unikała patrzenia na mięśnie i blizny. Patrzyła na swoje ręce, które wydawały się bardzo blade na ciele mężczyzny naznaczonym czarnymi plamami.

Posadziła go przed toaletką z lustrem i czesała wyżęte już włosy. Ukradkiem rzucała okiem na jego twarz. Bez przyłbicy był dla niej nie do rozpoznania. Możliwe, że to ten sam mężczyzna, na którego wpadła w korytarzu. On także przyglądał jej się w lustrze. Odwróciła się.

- Odtąd twoja rodzina jest pod moją opieką - powiedział.

To były pierwsze słowa, jakie od wczoraj do niej skierował.

- Weź swoje rzeczy. Wyjeżdżamy.

Ścisnęło jej się gardło, tak bardzo, że aż poczuła mdłości.

- To ty mnie wybrałaś - powiedział do lustra.

Spośród wszystkich cennych przedmiotów, będących w posiadaniu rodziny, zabrała ze sobą tylko siedmiostrunową cytrę pani Cai Yan. Wsiadła do powozu, płacząc i ściskając w ramionach instrument.

 

Muł zwolnił. Młoda Matka odróżnia teraz odgłos innych powozów, które przewożą kobiety i żywność. Wiatr trzaska drzwiczkami i dmucha w jej nozdrza wonią deszczu. Tak jak cytra, na której grał ojciec, wiatr lamentuje i mruczy.

Słychać szum deszczu. Krople spadające na obicie dachu przypominają jej pomruk mandoliny o czterech strunach, ukochanego instrumentu Dziadka. Młoda Matka zatyka uszy. Tego wieczora zmarli powrócili na ziemię. Siedząc na chmurkach, jej dziadek i ojciec grają w duecie na swoich ulubionych instrumentach. Zapowiadają urodziny czy śmierć?

Seria skurczów wywołuje u niej charkot. Powóz się zatrzymuje. Żo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin