Czesław MIŁOSZ Rodzinna Europa Wstęp Pomysł tej książki powstał, jak przypuszczam, pewnego sierpniowego dnia, kilka lat temu, w domu pani Heleny Naef nad Lemanem. Mówię: przypuszczam, bo tego rodzaju chęci pojawiają się najpierw na krótko i zaraz się o nich, z pozoru, zapomina. Krystalizacja odbywa się gdzieś pod powierzchnią i uświadamiamy ją sobie o wiele później, już jako gotowy zamiar. Ale przystąpmy do krótkiego opisu miejsca. Winnice na pagórkach mają tu dobre położenie, bo dostają światło z południa. Pod nimi, brzegiem jeziora, przebiega szosa i linia elektrycznej kolei Genewa — Lozanna. Po drugiej stronie płaszczyzny wodnej, zawsze gładkiej z wysoka, widać wyraźnie albo tylko jako zarys, zależnie od pogody, masywy Alp. Uchylając furtkę ogrodu, idzie się po spieczonej ziemi w bruzdach między winem i obcina się dojrzalsze grona na poobiedni deser. Drewniana galeryjka na wysokości pierwszego piętra ocienia dwie wewnętrzne ściany domu, obejmujące ogród i podwórze. Jej deski skrzypią. Już te deski i niektóre posadzki z czerwonych, trochę startych cegiełek do czegoś mnie przygotowywały. Wszystko zaczęło się jednak na strychu. Zobaczyłem tam stare skrzynie malowane na zielono, w czerwone kwiaty i podobnie malowane łóżko z baldachimem, które służyło pokoleniom szwajcarskich chłopów. Wtedy przez chwilę, ale bardzo ostro, odczuwałem żal, że jestem niemy. Bo niemota bywa nie tylko fizyczna i swoboda toczonej po 5 francusku rozmowy może tylko maskować nieruchome zapatrzenie. Zapach tego strychu był swojski, taki sam jak w kątach znanych w dzieciństwie, ale kraj, z którego przychodziłem, był daleko i, jak diablik wyskakujący z pudełka, poruszałem się według praw mechanizmu tajemniczego dla moich tutejszych przyjaciół. Nawet ta wspólność upodobań do starych mebli, gdzie przechowuje się obecność ludzi minionych, kryła w sobie zasadniczą różnicę tonacji. Gdybym próbował wyjaśnić, co one dla mnie znaczą, jakie postacie przywodzą na myśl, musiałbym żmudnie zaczynać od samego początku, plątać się w datach, w opowieściach o instytucjach, bitwach i obyczajach. Kręcące się jabłko ziemi jest malutkie i nie ma już na nim, geograficznie, białych plam. Wystarczy jednak tutaj, w Europie, pochodzić z jej mniej uczęszczanych przez podróżnych okolic na wschodzie i na północy, żeby być przybyszem z Septentrionu, o którym wie się to tylko, że jest tam zimno. Przed łóżkiem z baldachimem doznałem podwójnych uczuć, tubylca i cudzoziemca. Niewątpliwie i tu była moja ojczyzna, ale wyrzekająca się, jakby na mocy narzuconego sobie zakazu, wiedzy o sobie jako całości, dzieląca swoją ludność na rodzinę, skłóconą, ale rodzinę, i ubogich kuzynów. Ileż to razy miałem usta zamknięte dlatego właśnie, że wyłoniwszy się z mglistych obszarów, o których podręczniki i książki rzadko podają wiadomość, a jeżeli, to fałszywą, musiałbym zaczynać od początku. Teraz jednak z paraliżem łączyła się dotkliwość jakiegoś zaniechania. Nie, nie będę nigdy naśladować tych, którzy zacierają ślady, wyrzekają się swojej przeszłości i są martwi, choćby przy pomocy ekwilibrystyki umysłowej udawali, że są żywi. Korzenie moje są tam, na wschodzie, i to jest pewnik. Jeżeli trudno albo przykro tłumaczyć, kim jestem, trzeba pomimo to próbować. Tak więc pierwszym ziarnem była chęć, żeby przybliżyć Europę Europejczykom. Dzisiaj nie tak już określiłbym swój cel. Decyduje o nim to, co można nazwać okiem teleskopicznym. Ten nowy organ, chwytający równocześnie różne punkty kuli ziemskiej, ale także różne momenty czasu, film kształcił u wszystkich moich współczesnych. 6 Poza tym musiałem nim się częściej niż inni posługiwać, rzucany przez okoliczności z jednej cywilizacji w drugą, spod dużego ciśnienia w małe i na odwrót. Od rewolucji rosyjskiej 1917 roku, oglądanej oczami dziecka i cudzoziemca, do New Mexico i wybrzeża Kalifornii, do starego domu nad Lemanem wędrowałem przez strefy ciszy i grzmotu, chłodu i gorąca. Żaden nowy obraz nie przesłaniał poprzednich i właściwie nie są dla mnie ułożone na taśmie, w porządku chronologii, ale trwają równolegle, zderzają się, nakładają się jedne na drugie. Stąd nacisk wchłoniętej rzeczywistości i potrzeba umieszczenia mojej rodzinnej marchii europejskiej, z jej mieszaniną języków, religii i tradycji, nie tylko w stosunku do reszty kontynentu, ale do całej, już międzykontynentalnej, epoki. Postanowiłem więc napisać książkę o Europejczyku wschodnim, urodzonym mniej więcej wtedy, kiedy tłumy Paryża i Londynu wiwatowały na cześć pierwszych lotników; o człowieku, który mniej niż ktokolwiek mieści się w stereotypowych pojęciach niemieckiego porządku i rosyjskiej ame slave. Takie przedsięwzięcie jest niewdzięczne, bo skłonność do ogólnych, choć nie sprawdzonych idei jest w nas mocno ugruntowana. Nie tylko czytelnik, ale i sam autor, starając się zobiektywizować cechy krajów i narodów, waha się pomiędzy uproszczeniem i wielostronnością prawdy. Nie jest więc wcale tak, że mam materiał, który wystarcza okrzesać według zasad przyjętych przez popularyzatorów. Zaczynam eksplorację, wyprawę w głąb własnej, jednak nie tylko własnej, przeszłości. Te zdania brzmią może trochę zanadto naukowo. W istocie chodzi tylko o gatunek moich zainteresowań literackich, często prowadzących mnie na pogranicze antropologii, historii i socjologii, ale bez wygórowanych ambicji wiedzy. Sama pasja, zaciekawienie światem wymykają sie nazwom. Dwie chińskie dziewczyny przechodzące ze śmiechem ulicą w dole, które odprowadza się wzrokiem, stojąc na stacji kolejki nadziemnej w New Yorku; odstawiony mały palec, na znak dobrych manier, u sowieckiego oficera rodem z Tyflisu, kiedy pije herbatę, a za 7 oknem odzywa się kanonada zimowej ofensywy 1945 roku; złoty łańcuch i gronostaje Jego Magnificencji rektora na moim uniwersytecie, przestrzegającym ceremoniału średniowiecza; fotografia prasowa z obrad na Kremlu i między dostojnikami profil przyjaciela wczesnej młodości — każde takie doświadczenie obrasta w serie skojarzeń, domaga się, żeby je i utrwalić, i włączyć w zespół, do którego należy. Ciekawość jako napęd pracy rysownika nie istnieje w sztuce abstrakcyjnej, ale daje znać o sobie wszędzie, gdzie ogniwo bransolety, zapięcie sukni, sposób trzymania głowy wydawały się godne uwagi i trudu, żeby je zanotować dokładnie. Ze wszystkiego, co czytałem o malarstwie, najbardziej chyba podobała mi się krótka rozprawa Baude-laire’a o Constantinie Guysie. Ta pochwała krynoliny, pudru i różu jest mądra, bo człowieka można dosięgnąć tylko z ukosa, poprzez wszystko, co jest jego przedłużeniem i ciągłą maskaradą, czyli w jego momencie historycznym. Nie wynika stąd wcale, że pisząc chciałbym zbliżyć się jak najbardziej do „malarstwa obyczajów” i rezygnować z dyskusji ideologicznej. Byłby to bardzo ubogi portret konkretnego miejsca i czasu. Z pociągu do tej szczególnej dziedziny, gdzie łączy się w jedno kronika wypadków i moda, zmiany opinii i wierzeń, wynika tylko nieufność do honorowanych dzisiaj sondowań podświadomości. Tego nie umiem i nawet się boję, bo w tym antyklasycznym procederze łatwo zatracić miarę. Jeżeli chcę pokazać, kim się jest, pochodząc ze wschodu Europy, czy mogę to zrobić inaczej niż opowiadając o sobie? Owszem, mógłbym stworzyć postać fikcyjną i w jej biografii zamknąć obserwacje zrobione na sobie i na innych. Wtedy jednak mimo woli dobierałbym te obserwacje zgodnie z założeniem, to jest odrzucałbym szczegóły za mało typowe. Nie krępowałaby mnie żadna kontrola, byłbym jak balon bez balastu. A pomimo wszystko balast jest użyteczny. Lepiej więc jest zatrzymać się na sobie i brać na warsztat to tylko, czego się samemu bezpośrednio dotknęło. Pamiętnik: ta część naszego życia, którą możemy opowiedzieć nie rumieniąc się. Aforyzm Ambrose Bierce'a 8 powinien dostatecznie zniechęcić amatorów szczerości. Jest rzeczą jasną, że szczerość jest niemożliwa i że im więcej zachowuje się jej pozorów, tym większa rola przypada konstrukcji. Pretendując do nieosiągalnej prawdy, popełnia się kłamstwo, ponieważ wyłącza się zdarzenia, jakie ukazują nas w świetle niepochlebnym. Jeżeli nawet, jak się to dzisiaj zdarza, autorzy znajdują delektację w pastwieniu się nad sobą i ze strachu przed fałszem kładą nacisk na własne szaleństwa i błędy, możemy być pewni, że działa w nich taka czy inna wewnętrzna cenzura i że do dna nigdy nie dosięgną. W tej zasadniczej niemożliwości wykrycia wszystkich danych przeznaczenia nie ma nic poniżającego. Gdyby było inaczej, gdyby nie istniało chaotyczne bogactwo, wobec którego nasze środki są jak krąg latarki w ciemnościach, nie dążylibyśmy ciągle na nowo do formy zdobywanej poprzez eliminację i prawdopodobnie zniknęłaby sztuka pisania. Wystarczy, jeżeli zdaje się sobie sprawę, do jakiego stopnia myśl i słowo są niewspółmierne z tym, co rzeczywiste. Wtedy można się świadomie ograniczyć. Sama wizja małego skrawka kuli ziemskiej, któremu wszystko zawdzięczam, wskazuje na kierunek ograniczeń. Miłość trzylatka do ciotki czy zazdrość wobec ojca zajmują tak wiele miejsca w pismach autobiograficznych dlatego, że całą resztę, na przykład dzieje kraju czy grupy narodowej, traktuje się jako „normalną” i przez to mało ponętną dla narratora. Ale możliwa też jest inna metoda. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zamiast wysuwać na pierwszy plan jednostkę, dbać przede wszystkim o tło i patrzeć na siebie jako na obiekt socjologiczny. Wewnętrzne przeżycia, tak jak zachowały się w pamięci, będą wtedy oceniane w perspektywie przemian, jakim poddane było środowisko. Przemilczenie pewnych okresów, ważnych dla nas, ale wymagających zanadto osobistego klucza, będzie dowodem szacunku dla tych piwnic, które są w każdym i które lepiej zostawić w spokoju. Natomiast świat zewnętrzny zabarwi się wspomnieniem i subiektywną oceną, przez co uniknie się wszelkich pozorów suchego traktatu. W takich granicach zamierzam utrzymać się, cho...
Aizococ