Trzy zyczenia A5.doc

(1693 KB) Pobierz
Trzy życzenia




Isabelle Merlin

Trzy życzenia

 

 

Przełożyła Monika Gajdzińska

Tytuł oryginalny: Three Wishes

Rok pierwszego wydania: 2008

Rok pierwszego wydania polskiego: 2009

 

 

Pewnego dnia Rose poprowadziła na prośbę nauczycielki blog, który nazwała „Trzy życzenia”. Opisała w nim swoje trzy życzenia. a jej życie zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dowiedziała się, że jej dziadkiem jest bogaty arystokrata mieszkający w prawdziwym zamku i na jego zaproszenie wyjechała do Francji. Zachwycona nowym stylem życia oraz czarującym chłopakiem, który wyraźnie się nią interesuje, dziewczyna nie dostrzegła grożących jej niebezpieczeństw. Kiedy jednak decyduje się poznać rodzinne sekrety, piękny sen zaczyna przypominać koszmar. Ktoś życzy jej śmierci. Rose musi się dowiedzieć, kim jest wróg, by... jego życzenie się nie spełniło!


Spis treści:

Uważaj, o co prosisz.              4

Królowa Śniegu.              11

Srebrne pantofelki.              26

Ropuchy i diamenty .              36

Zamek Kosa.              45

Bądź śmiała, ale nie zuchwała.              55

Czarny rycerz, biały rycerz.              72

Klątwa i grobowiec .              89

W Czarnym Lesie.              105

Żałobne Dzwony.              122

Ukłułam się w palec....              135

Zło czai się za plecami .              151

Interludium paryskie.              167

Kroki babci.              183

Fi fi fo fum.              194

Człowiek w masce.              208

Serce z lodu.              215

Królestwo cieni.              224

Ciemność zapada w południe.              242

Dom żałobny.              251

Komu możesz zaufać?.              267

Zaraz chuchnę, zaraz dmuchnę i twój dom wybuchnie!.              282

Przez ciemne szkło.              291

Obrócony w kamień.              303

A potem żyli długo i szczęśliwie.              314


Uważaj, o co prosisz.

Wypowiadanie życzeń wymaga rozwagi. Opowieści o ludziach, którym obiecano spełnić trzy życzenia, zawierają sporo mądrości. Uwaga - nie używajcie pierwszych słów, jakie wam przyjdą do głowy...

 

Zgodnie z tym, co pamiętam, cała historia zaczęła się od blogu. Ale to niezupełnie tak. Zaczęła się wiele lat wcześniej, zanim się urodziłam. Mimo to mam wrażenie, że moje życie przed blogiem płynęło monotonnie przez osiem lat, od chwili kiedy zamieszkałam z ciocią Jenny. Przeprowadziłam się do niej po wypadku, w którym zginęli moi rodzice. A potem założyłam blog i zaczęły się dziać dziwne rzeczy...

To było zadanie z angielskiego. Nasza nauczycielka, panna Bryce, uznała, że zainteresuje nas wprawka z pracy dziennikarskiej. Mieliśmy połączyć „nowe techniki” z „konwencjonalną formą eseju i opowiadania”. Poleciła nam stworzyć blog z prawdziwego zdarzenia, nie dziennik, jaki można znaleźć na stronach MySpace czy Bebo. Nasze blogi powinny mieć tematy przewodnie.

Panna Bryce była niezwykłe podekscytowana swoim projektem. W przeciwieństwie do większości uczniów naszej klasy. Moje najlepsze przyjaciółki - Portia Warren, Alice Taylor i Maddy Fox - okropnie grymasiły. Też udawałam niezadowolenie, ale w głębi duszy wcale mi to nie przeszkadzało. Lubię pisać, pod warunkiem że mogę to robić po swojemu. Chcę zostać pisarką. Dobrą pisarką bestsellerów. Nie przepadam natomiast za zwykłymi wypracowaniami z języka angielskiego. Wiecie, o czym mówię - o dociekaniach, co autor chciał powiedzieć i tak dalej. Radzę sobie z tym, ale bez entuzjazmu. Takie ćwiczenia potrafią zepsuć przyjemność czytania dobrych książek i obrzydzić jeszcze bardziej te, które i bez tego są nudne.

Postanowiłam zrezygnować z poważnych tematów w rodzaju tych, które panna Bryce wypisała na tablicy jako propozycje dla nas: Sławni pisarze, Zagadnienia historyczne, Wielkie podróże itd. Nie zamierzałam też trudzić się opisywaniem Moich wakacji albo Historii rodzinnej (zresztą i tak nie miałam pojęcia o losach rodziny). Chciałam stworzyć coś zabawnego, zwariowanego. Ostatecznie wybrałam temat trzech życzeń, tych z bajek o dobrych wróżkach.

Kiedy byłam mała, wierzyłam we wróżki. Sądziłam, że wystarczy lekko zmrużyć oczy i mocno się skupić, żeby je zobaczyć. Czytałam książki o wróżkach, oglądałam ilustracje, które je przedstawiały i rozmyślałam, o co mogłabym poprosić wróżkę, gdyby nagle zjawiła się przede mną i zaproponowała, że spełni moje trzy życzenia.

Spisywałam życzenia na karteczkach, które wkładałam później pod poduszkę lub zakopywałam pod drzewem oraz w innych miejscach, w których wróżki mogłyby je odnaleźć. Pewnego roku jedno życzenie się spełniło: dostałam śliczną lalkę, królewnę w sukni błękitnej jak niebo, w srebrnych pantofelkach, ze skrzydełkami z gazy i koroną. Upewniło mnie to o istnieniu wróżek, bo nie widziałam takiej lalki w żadnym sklepie. Była niezwykła. Jedyna w swoim rodzaju. Była darem od wróżki. Nazwałam ją Celestyną i pokochałam całym sercem.

Ale już następnego roku wszystko się zmieniło. Podczas lekcji do naszej klasy weszła dyrektorka. Bardzo blada, poprosiła mnie do swojego gabinetu i powiedziała, że mama i tata mieli potworny wypadek, zderzenie czołowe na autostradzie, i że oboje stracili życie - tata na miejscu, a mama w drodze do szpitala. Powiedziała, że nie mieli najmniejszych szans na przeżycie. Okropnie się przy tym jąkała i próbowała mnie przytulić.

- Och, moje biedactwo! Biedna Rosie! - powtarzała.

Pamiętam, że do rozgrzanego pokoju wpadła mucha i usiadła jej na nosie, ale nie mogę sobie przypomnieć, co czułam. Potem dowiedziałam się, że byłam w szoku.

Później przyjechała ciocia Jenny, starsza siostra mamy, i zabrała mnie do domu - to znaczy do swojego domu. Znałyśmy się dobrze, bo ciocia i mama, która miała na imię Annie, były sobie bardzo bliskie i często się odwiedzały. Nie przeprowadziłam się daleko - ciocia Jenny mieszkała na sąsiedniej ulicy. Zaopiekowała się mną, pocieszała i przez następnych kilka lat bardzo się starała zastąpić mi oboje rodziców. Wiem, że było jej trudno. Tęskniła za nimi prawie tak samo jak ja i nie miała dużo pieniędzy.

Rodzice nie zostawili po sobie spadku. Oboje mieli dobre posady, ale nie potrafili oszczędzać. Uwielbiali rozrywki i często sprawiali sobie ekstrawaganckie przyjemności. Zdarzało im się wynająć Rolls Royce’a, żeby przejechać się na plażę i urządzić tam wspaniały piknik, na którym obsługiwał nas kelner w smokingu. Czasem nachodziła ich ochota, żeby przelecieć się nad górami (tata miał licencję pilota) albo żeby kupować mi piękne stroje i zabawki. Beztrosko korzystali ze swoich kart kredytowych, a ja byłam tym zachwycona. Czułam, że z nimi wszystko może się zdarzyć. Może właśnie dlatego tak łatwo uwierzyłam we wróżki i czary. Mama i tata rozsypywali wokół siebie magiczny pył. I nie chodzi mi tylko o wydawanie pieniędzy. Bardzo się kochali, darzyli mnie wielką miłością i nie bali się jej okazywać ani mówić o tym jak najczęściej.

Kiedy odeszli, wróżki zniknęły. Straciłam wiarę w czary i moc życzeń, bo jedyną rzeczą, jakiej pragnęłam w tych strasznych chwilach, było przywrócenie do życia mamy i taty, żebyśmy mogli nadal cieszyć się szczęściem w naszym domu. Powtarzałam to życzenie wiele razy, ale się nie spełniło. Z czasem przyzwyczaiłam się do nowego życia z ciocią Jenny i chociaż bardzo brakowało mi rodziców, ból spowodowany ich nieobecnością po latach złagodniał. Czas uleczył rany, lecz była to również zasługa cioci. Nie miała w sobie beztroski i ufności moich rodziców, zdarzało jej się narzekać i zrzędzić, zawsze jednak była dla mnie bardzo dobra i wiem, że mnie kochała. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej opiekunki. Jedynym problemem pozostawały pieniądze. Ciocia Jenny bezustannie zamartwiała się ich brakiem.

Ciocia jest krawcową, naprawdę dobrą, ale kompletnie nie ma głowy do interesów. Do klientów odnosiła się zbyt miło. Wcielenie delikatności, jak to mówią. Udzielała rabatów ludziom, którzy z łatwością mogliby zapłacić normalną cenę. Usprawiedliwiała tych, którzy zwlekali z uregulowaniem należności, powołując się na jakieś wymyślone komplikacje. Tak więc żyłyśmy bardzo skromnie.

Ciocia Jenny pracowała w domu. Urządziła sobie pracownię w ładnym, dużym, dobrze oświetlonym pokoju. Ustawiła w nim dwa wysokie lustra na stojakach i dwa manekiny krawieckie, a na ścianach zawiesiła czarno-białe fotosy gwiazd filmowych, oprawione w ramki. Ciocia Jenny uwielbia wielkie gwiazdy filmowe z dawnych czasów: Grace Kelly, Audrey Hepburn, Marilyn Monroe. Poza tym w pracowni znajdowały się półki pełne materiałów, szafka na wykroje, stół z maszyną do szycia i wygodne fotele dla klientów. Był tam też odtwarzacz CD, bo ciocia Jenny lubi pracować przy muzyce. Jej ulubione kawałki również pochodzą z epoki przebrzmiałych gwiazd filmowych - słucha przeważnie jazzu. Myślę, że chciałaby żyć w tamtych czasach, w wyśnionym świecie dyskretnej elegancji i niewymuszonego wyrafinowania. Pewnie miałaby własne studio jako projektantka strojów dla ówczesnych piękności.

Ciocia szyje najróżniejsze ubrania, ale jej specjalnością są suknie wieczorowe. Jest w tym naprawdę dobra. Potrafi wyczarować prawdziwe cuda ze śliskiej satyny czy sztywnej organzy. Tworzy z nich ciuchy modne teraz lub klasyczne, ozdabia koralikami, cekinami i ręcznie przyszywa lamówki. Wiem, że wolałaby stroje w dawnym stylu i czasem udaje jej się przekonać klientki, że i one tego właśnie chcą. Ale nieczęsto się to zdarza. Ludzie wolą nosić ubrania, jakie widzieli na fotografiach w plotkarskich czasopismach, prezentowane przez chude, wysokie modelki. Ciocia Jenny czuje się wtedy rozczarowana - uważa, że współczesna moda nie pasuje do przeciętnej sylwetki - ale musi spełniać życzenia swoich klientek. I robi to naprawdę pięknie.

Kiedy byłam mała, ciocia Jenny wybierała skrawki cudnych materiałów i szyła z nich dla mnie szałowe kostiumy na przedstawienia szkolne, bale przebierańców i parady z okazji Tygodnia Książek. Jak się później dowiedziałam, to ona wyczarowała moją prześliczną Celestynę...

Wracając do blogu, postanowiłam sięgnąć pamięcią do czasów dzieciństwa i opisać moją obsesję na punkcie trzech życzeń. Nie pytajcie, dlaczego zapragnęłam cofnąć się w przeszłość do chwil, które dawno minęły. Po prostu uznałam, że to dobry pomysł. Teraz wiem, że mój wybór miał spowodować koszmarne następstwa.

Internet jest zadziwiającym miejscem. Czasem wydaje mi się krainą z baśni. Są w nim trolle, czarodzieje i zombi, ludzie ukrywający się pod. fałszywymi nazwiskami i tacy, którzy udają kogoś innego. Pełno tu potworów czyhających na nieświadome ofiary, ale i sporo dobrych wróżek. Możesz znaleźć niewidzialnych przyjaciół - osoby, których nigdy nie spotkasz w rzeczywistości. Na stronach sieci kryje się dobro i zło, magia. Surfowanie po internecie przypominało mi powrót do czasów dzieciństwa, kiedy chowałam życzenia pod poduszką. Może dlatego zatytułowałam swój blog Trzy życzenia. Pasowało jak ulał.

Moja praca wypadła całkiem przyzwoicie. Podobała się też pannie Bryce, która wystawiła mi za nią najlepszą ocenę. Blog wyglądał profesjonalnie i zaciekawiał. Byłam bardzo podekscytowana. Nigdy nic nie wiadomo. Może zainteresuje kogoś spoza kręgu moich przyjaciół? Może ktoś z branży edytorskiej zobaczy go i pomyśli: „Hej, ta dziewczyna potrafi pisać. A gdyby tak zaproponować jej druk?”. Słyszałam już o takich przypadkach, o wydawcach, którzy odkrywali nowe talenty na blogach i spełniali czyjeś marzenia o własnej książce. Przyznam, że w głębi duszy bardzo tego chciałam, ale nie robiłam sobie zbyt wielkich nadziei. Uznałam, że to mało prawdopodobne.

Pewnie zastanawiacie się, o czym pisałam? Przedstawiłam w skrócie trzy życzenia:

1. Wygrać mnóstwo pieniędzy, żeby ciocia Jenny nie musiała wciąż oszczędzać (kupowałyśmy od czasu do czasu losy na loterię, ale nigdy nie udało nam się trafić).

2. Zdobyć parę srebrnych pantofelków, takich jakie ma Celestyna, tylko oczywiście w moim rozmiarze.

3. Przeżyć coś niezwykłego. Chcę być dobrą i poczytną pisarką, ale jak mam to osiągnąć, skoro w moim przeciętnym i nudnym życiu nic się nie dzieje?

W pierwszym poście napisałam bardzo poważnie, że wypowiadanie życzeń wymaga rozwagi. Opowiedziałam o ludziach, którzy życzyli sobie głupich rzeczy, i o tym, co ich spotkało. Niektórzy nie zastanawiają się nad tym, co mówią. Sądziłam, że jestem bezpieczna, bo swoje życzenia dobrze przemyślałam. Nie prosiłam o rzeczy niemożliwe do spełnienia - podróże w czasie, nadnaturalne moce i tym podobne. Moje prośby były całkiem racjonalne. Portia, Alice i Maddy dopisały w komentarzach własne życzenia, według mnie o wiele bardziej fantastyczne. Alice poprosiła nawet o czarodziejską różdżkę! (Wypróbowałam to życzenie w dzieciństwie, kiedy jeszcze wierzyłam, że można prosić o wszystko). Uważałam, że potraktowałam swoje rady bardzo poważnie i zastosowałam się do ostrzeżenia zawartego w starych opowieściach. Ale nie wiedziałam wtedy, że zdanie: „Wypowiadanie życzeń wymaga rozwagi” nie jest tak naprawdę radą ani ostrzeżeniem. Jest groźbą.


Królowa Śniegu.

Ciekawe, że dni, w których życie wywraca się do góry nogami, nie są opatrzone etykietką z napisem: „Uwaga!”. W kalendarzu nie ma przy nich czerwonej chorągiewki, żadne znaki nie zapowiadają, że wydarzy się coś niezwykłego, wykraczającego poza codzienną rutynę, czyli pobudkę, poranne przygotowania, szkołę, powrót do domu autobusem, obiad, odrabianie lekcji, oglądanie telewizji i pójście spać. Dzień, w którym zginęli rodzice, niczym się nie różnił od innych. Podobnie jak ten, kiedy w moim życiu pojawiła się Królowa Śniegu.

To był czwartek, ósmy marca, trzy tygodnie po tym, jak stworzyłam blog. Dobrze mi szło. Dodawałam zabawne posty, wkleiłam nawet bajkę swojego autorstwa. Koleżanki zamieszczały komentarze, a panna Bryce była zachwycona. Doszedł tylko jeden irytujący szczegół: ktoś podpisany „Kościej” dodał następujący komentarz: „Twoje życzenia zostały zauważone i będą spełnione”. Zlekceważyłam to, chociaż dziewczyny przejęły się faktem, że ktoś obcy wtargnął do naszego światka. Co do mnie, wydawało mi się to zupełnie nieszkodliwe i uznałam komentarz za wygłup. Nie mogłam wiedzieć, że...

Nie, jeszcze nie pora. Wracajmy do chwili, w której pojawiła się Królowa Śniegu.

Dzień był nijaki, ani ładny, ani brzydki. W nocy trochę padało, a ranek wstał chłodny i szary. Mżawka wisiała w powietrzu. Pogoda idealna na wylegiwanie się z dobrą książką lub przed telewizorem z kubkiem gorącej czekolady i słodyczami. W weekend bym sobie pofolgowała, ale musiałam zdążyć na autobus i pojechać do szkoły. Zapowiadało się nieatrakcyjnie, bo nie było żadnej z moich przyjaciółek. Portia i Alice pojechały na zajęcia muzyczne do miasta, a Maddy z powodu zatrucia pokarmowego została w łóżku. Na domiar złego na matematyce dostaliśmy zastępstwo i nowy nauczyciel kazał nam powtarzać w nieskończoność formułki, które już dawno przerabialiśmy. Pod koniec dnia matematyka wychodziła mi uszami. Nudziłam się jak mops (powiedziałaby ciocia Jenny na swój staroświecki sposób). Nic się nie działo. Właściwie kompletnie nic się nie wydarzyło do chwili, kiedy wróciłam do domu.

Pierwszą oznaką czegoś niespodziewanego był zaparkowany samochód. Ciemnoniebieski, sportowy, z białym dachem. Czymś takim mogłaby pędzić Grace Kelly drogą z ostrymi zakrętami w jednym ze starych filmów, które ciocia Jenny tak lubiła. Pewnie jest u niej klientka. Ktoś, kogo nie znałam. Nie widziałam wcześniej tego auta. Otworzyłam drzwi i od razu poszłam coś zjeść. Nie przywitałam się z ciocią Jenny, bo gdy przyjmowała klientki, nie lubiła, żeby jej przeszkadzać. Musiała jednak usłyszeć, jak wchodzę. Zjawiła się w kuchni, zanim dobrałam się do lodówki.

Była blada i oczy błyszczały jej nienaturalnie. Serce podskoczyło mi na myśl, że wygląda dziwnie, zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy zabierała mnie ze szkoły po śmierci rodziców. Jej widok przywołał nagle wszystkie wspomnienia ze straszliwą siłą. Zrobiło się jeszcze gorzej, kiedy się odezwała.

- Rose - zaczęła. - Dzięki Bogu, wróciłaś. Coś... Coś się wydarzyło.

- Co? Chodzi o moje przyjaciółki?! - wybuchnęłam, bo zobaczyłam już w wyobraźni, jak autobus z Portią i Alice przewraca się, a niestrawność Maddy okazuje się chorobą nowotworową.

- Nie, nie chodzi o nie. Muszę ci coś powiedzieć, Rose... Przepraszam, że do tej pory...

- Ach! Wróciła! - W drzwiach kuchni stanęła wysoka kobieta. Za nią przestępował z nogi na nogę jakiś mężczyzna. Kobieta miała ciemne włosy i niebieskie oczy. Wyglądała perfekcyjnie od czubka starannie uczesanej głowy, z włosami miękko wijącymi się na wysokości uszu, po czubki palców stóp obutych w ciemnoniebieskie pantofle na wysokich obcasach. Miała na sobie prosty strój - wcięty w talii żakiet w kolorze marynarskiego munduru i prostą spódnicę - który musiał kosztować fortunę. Była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie widziałam (nie liczę filmów i fotosów w czasopismach). Nieskazitelna, ale dziwnie chłodna. Przypominała mi Królową Śniegu z baśni Hansa Christiana Andersena. Królowej Śniegu zawsze się bałam - to przez nią odłamki czarodziejskiego lustra przedostały się do ludzkich serc i sprawiły, że ludzie stawali się zimni i obojętni.

Królowa Śniegu przyglądała mi się z nieznacznym uśmiechem. Jej lodowaty wzrok taksował mnie z uwagą, od rozwichrzonej czupryny, przez pomiętą szkolną bluzkę i wygniecioną spódnicę. Nie uważam się za brzydulę. Mówiono mi, że jestem atrakcyjna, chociaż nie do końca w to wierzę. Mimo to pod surowym spojrzeniem Królowej Śniegu poczułam się tak, jakbym zamieniła się w worek kartofli czy coś w tym rodzaju.

- Jesteś Rose Dumerle - stwierdziła.

Ku swemu przerażeniu zaczęłam się jąkać.

- A pp... A pa... pani?

- Nazywam się Randal. Madame Blanche Randal - odparła. Mówiła doskonale po angielsku, ale w tej chwili wy chwyciłam jej obcy akcent. Musiała być Francuzką. - Możesz mnie nazywać madame Blanche, jeśli wolisz, Rose. Nie znasz mnie jeszcze, ale to się zmieni.

Zabrzmiało to niemal jak pogróżka. Zerknęłam na ciocię. Wyglądała na oszołomioną, prawie bezbronną. Przeniosłam wzrok na mężczyznę stojącego za Blanche Randal. W przeciwieństwie do niej wyglądał szaro i przeciętnie. Miał zwyczajny garnitur i pospolitą fryzurę. Blanche Randal dała mu sygnał, po którym pośpiesznie wtrącił się do rozmowy.

- Panno Dumerle, mam dla pani ważną wiadomość. Byłoby rozsądnie, gdyby zechciała pani usiąść, gdyż to, co powiem, może okazać się szokujące.

- Nie tutaj - odezwała się w końcu ciocia Jenny. - Przejdźmy do pokoju.

Nie patrzyła na mnie ani nie dodała nic więcej, kiedy prowadziła nas wszystkich do saloniku. Szłam za nią posłusznie, a w głowie kłębiły mi się szalone myśli. Czyżby ciocia miała kłopoty? Zbankrutowałyśmy? Zrobiła coś złego? Kim są ci ludzie? Może to agenci służb specjalnych, którzy przyjechali mnie zabrać? Odmówię. Nie pozwolę się umieścić w jakimś domu zastępczym. Ucieknę. Mam szesnaście lat, niedługo skończę siedemnaście. Poradzę sobie. Jestem dojrzała jak na swój wiek. Wszyscy to mówią. Zostanę zawodową pisarką. Będę pisała do gazet, czasopism i magazynów internetowych. Spróbuję w reklamie. Znajdę pracę i zarobię dość pieniędzy, żeby wyciągnąć ciocię Jenny z kłopotów. To co, że nie skończę szkoły, i tak się w niej nudziłam. Może z wyjątkiem lekcji angielskiego, ale przecież nie lubię się zastanawiać nad tym, „co autor chciał powiedzieć”.

Usiedliśmy w saloniku - ja na fotelu, tamci dwoje na kanapie, a ciocia na najbardziej niewygodnym krześle. Zaciskała ręce na kolanach. Nagle zachciało mi się płakać. Zanim zdążyłam się odezwać, przemówił szary mężczyzna.

- Panno Dumerle - zagaił - jak już mówiłem pannie Flanagan, nazywam się Joseph Gilham i jestem prawnikiem w kancelarii Gilham, Gilham i Elliott. Jakiś czas temu otrzymałem zlecenie od klienta, które polegało na przeprowadzeniu pewnego dochodzenia. W taki sposób dotarłem do pani.

W tej chwili naprawdę zaczęłam się bać, co zwykle sprawia, że jednocześnie staję się rozdrażniona. Odparłam więc raczej niegrzecznie:

- Wolałabym, żeby pan przeszedł do rzeczy. Po co tu przyszliście i czego od nas chcecie?

Blanche Randal znów skrzywiła wargi w tym swoim uśmieszku.

- Widzę, że jest pani impulsywna, mademoiselle Rose - powiedziała. - Ten nos, kolor oczu i zdecydowana linia szczęki... Cały dziadek. Nie ma co do tego wątpliwości.

Popatrzyłam na nią ze zdumieniem.

- Dziadek? Przecież on nie żyje. Zmarł w domu opieki ponad trzy lata temu.

Dziadek był kochany. Niekiedy przynudzał opowieściami o swoim dzieciństwie w czasie wojny i o tym, jak się wszystko zmieniło, ale był pogodny i miły, a poza tym tylko on mi został z rodziny poza ciocią Jenny. Babcia zmarła długo przed wypadkiem rodziców i zupełnie jej nie pamiętałam.

Blanche Randal machnęła ręką, prezentując wytworny manikiur.

- Ależ nie chodzi o ojca twojej matki. Mówię o dziadku ze strony taty.

- Tata nigdy nie opowiadał o swojej rodzinie - oznajmiłam stanowczo. - Wspominał tylko, że nie czuje się już jej częścią. Uważał nas za swoich jedynych krewnych, a ten kraj za swój dom. Nie zamierzał wracać do Francji. - Popatrzyłam na nią. - Pani stamtąd pochodzi, prawda? Jest pani z nim spokrewniona?

Uniosła brwi.

- Nie. Jestem sekretarką twojego dziadka.

W pierwszej chwili nie przyjęłam jej słów do wiadomości. Poczułam ulgę, że nie łączą mnie z Królową Śniegu więzy krwi. Już wyobraziłam sobie, jak lodowate, paraliżujące spojrzenie jej niebieskich oczu przeszywa mi serce. Dopiero po chwili dotarł do mnie sens.

- Sekretarką dziadka? - powtórzyłam. - Chce pani powiedzieć, że mój francuski dziadek żyje?

- Jest chory - odparła. - Kilka tygodni temu miał atak serca. Dochodzi do siebie, ale nie wiemy, jak długo to potrwa. Chce cię zobaczyć. Wyjedziemy tak szybko, jak to możliwe.

- Słucham?! - zamrugałam oczami w najwyższym zdumieniu.

- Rozmawiałam już z twoją ciotką - zerknęła na ciocię Jenny. - Wyraziła zgodę. Masz ważny paszport.

- Paszport? - Spojrzałam na ciocię. Właśnie się dowiedziałam, że mam paszport.

Ciocia Jenny odsunęła się nieznacznie od gości i odezwała się tak cicho, że tylko ja mogłam ją usłyszeć.

- Spodziewałam się, że kiedyś do tego dojdzie, Rose. Wiedziałam, że musisz być przygotowana do natychmiastowego wyjazdu.

- Co to znaczy?! - wykrzyknęłam. - Nigdy mi nie mówiłaś!

Westchnęła.

- Philippe nie chciał o tym wspominać. Od Annie dowiedziałam się, że wyjechał z Francji po wielkiej kłótni z ojcem i nie zamierzał wracać. Wierzył jednak, że kiedyś się pogodzą. Annie przekonywała go, że masz prawo poznać obie rodziny, ale Philippe stanowczo odmawiał. Nie powiedział jej nawet, z jakiej części Francji pochodzi. Oświadczył, że przebył dwadzieścia tysięcy kilometrów, żeby zapomnieć na zawsze - ciocia zawahała się. - Annie podejrzewała nawet, iż Philippe Dumerle nie jest jego prawdziwym nazwiskiem.

Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Nie znałam rodziców od tej strony. Jako dziecko zastanawiałam się czasem nad rodziną taty i dziwiłam się, dlaczego nigdy o niej nie mówi, ale w wieku ośmiu lat nie myśli się poważnie o takich rzeczach. Jedynym śladem jego przeszłości była broszka, którą podarował mamie. Pozłacany ptak z czarnego ebonitu. Nie sądzę, żeby miał jakąś wartość, ale był bardzo ładny. Wiedziałam, że końcówka naszego nazwiska „merle” oznacza po francusku „kos” i zawsze uważałam, że ta broszka to coś w rodzaju naszego rodzinnego godła. Prócz niej tacie pozostał tylko francuski akcent. Mówił dobrze po angielsku, ale ze mną rozmawiał wyłącznie po francusku. Po śmierci rodziców ciocia Jenny dbała o moją dalszą edukację w tej dziedzinie i posyłała mnie na zajęcia w Alliance Francaise. Nie miałam nic przeciwko temu, czułam się bliżej taty. Ciocia Jenny też nieźle znała francuski, uczyła się go na uniwersytecie. Właściwie byłam więc dwujęzyczna. Nauczycielka francuskiego w szkole mówiła, że mam szczęście.

Ale tego dnia nie czułam się szczęściarą. Nagle zawalił się cały mój świat.

- Co to znaczy, że tata nie nazywał się Philippe Dumerle? - pisnęłam.

Zabrzmiało to głośniej, niż chciałam. Blanche Randal zareagowała na to z wyższością.

- Philippe Dumerle to rzeczywiście nie jest prawdziwe nazwisko twojego ojca. A dokładnie - jest to nazwisko niepełne. Urodził się jako Philippe Augustę du Merle de la Tour d’Argent.

- Sporo tego - mruknęłam nonszalancko z powodu szoku. - To znaczy Filip August Kos ze Srebrnej Wieży, prawda? Brzmi jak przydomek postaci z Piratów z Karaibów! Czy tata był potomkiem piratów?

Rzuciła mi przeszywające lodowate spojrzenie, jakbym popełniła grzech.

- To znakomite stare nazwisko - warknęła. - Gdyby twój ojciec żył, odziedziczyłby tytuł i majątek. - Zauważyła, że nic nie rozumiem. - Twój dziadek, hrabia Valentin du Merle de la Tour d’Argent, pochodzi z jednego z najszlachetniejszych rodów Francji, a poza tym jest sławnym pisarzem.

- Pisarzem! - Ten fakt zrobił na mnie większe wrażenie niż wzmianka o hrabiostwie. Miałam niejasne wyobrażenia na temat arystokratycznych rodów, pochodzące jedynie z kart powieści gotyckich i baśni. Co innego pisarz! To było ekscytujące. Zawsze podejrzewałam, że talent literacki musiałam po kimś odziedziczyć. Ale mama i tata nie uprawiali twórczości ani pisarskiej, ani jakiejkolwiek innej. Podobnie ciocia Jenny, chociaż lubiła czytać prawie tak samo jak mama. Tata wolał muzykę i sport, szczególnie żeglowanie i tenis. Czytywał wyłącznie strony gazet poświęcone gospodarce (pracował w banku) i od czasu do czasu Księgę rekordów Guinnessa. A, i moje wypracowania szkolne, ale rzadziej i tylko wtedy, kiedy mama go do tego zmusiła. Mawiał, że jako dziecko nigdy nie dotarł do końca rozpoczętej lektury. Nie rozumiałam tego, bo kiedy mnie książka pochłonie, nie mogę się od niej oderwać!

- Niezwykle cenionym pisarzem - ciągnęła z naciskiem Blanche Randal, jakbym się z nią nie zgadzała. - Jest członkiem Akademii Francuskiej i laureatem kilku nagród literackich.

- Och - bąknęłam, nie do końca wiedząc, co to właściwie znaczy. - A o czym pisze?

- O Napoleonie - odparła.

Zamrugałam powiekami.

- O Napoleonie? Tym generale, który został cesarzem Francuzów, i zmarł na jakiejś wyspie po klęsce w bitwie z Anglikami?

- Oczywiście - parsknęła z irytacją. - Valentin de la Tour jest we Francji jednym z najwybitniejszych ekspertów od Napoleona. Valentin de la Tour - dodała - to pseudonim literacki hrabiego.

- Słyszałam, że Napoleon cierpiał na kompleks niskiego wzrostu - wypaliłam. Wiem, że to było idiotyczne, ale nie mogłam się powstrzymać. Blanche wypowiadała się z takim szacunkiem o swoim pracodawcy, że wprost korciło mnie, żeby się jej przeciwstawić.

Patrzyła prosto na mnie.

- Mademoiselle Rose, mam nadzieję, że będzie pani tak miła i w obecności dziadka zachowa podobne opinie dla siebie.

- A kto powiedział, że w ogóle znajdę się w jego obecności? - rzuciłam wojowniczo. - Do tej pory jakoś się mną n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin