Zar serca A5.doc

(1548 KB) Pobierz
Żar serca




Senait G. Mehari

Żar serca

 

Przełożyła: Janina Szymańska-Kumaniecka

Tytuł oryginalny: Feuerherz

Wydanie polskie 2008

 

Autorka jest obecnie młodą, uśmiechniętą kobietą i z sukcesem robi w Niemczech karierę piosenkarki. Jej straszna historia zaczęła się, gdy matka, pozbawiona środków do życia, wystawiła niemowlę w walizce na ulicę. Wychowywana przez włoskie zakonnice, została oddana ojcu, który sprzedał ją do powstańczej armii. Sześciolatka rozpoczęła lata głodu, pragnienia, chorób, bicia i wojskowej dyscypliny.

 

Spis treści:

Dziecko z walizki.              4

Orfan.              6

Combom.              16

U dziadków.              24

U ojca.              45

My, gwiazdy poranne.              68

Ucieczka.              185

Chartum.              199

Niemcy.              232

Matka Afryka.              301

Muzyka.              313

Dzisiaj.              323

Jutro.              339

Dzieci-żołnierze.              342

Erytrea - dzieje kraju ogarniętego wojną.              344


 

 

 

 

 

 

 

Teraz, kiedy to wszystko napisałam, jestem wolna.

Ta książka napełni moje życie spokojem.

Historia, którą miałam do opowiedzenia, jest okrutna.

Nie chcę jednak, żeby ludzie, którzy będą czytali tę książkę, zobaczyli tylko to, co straszne.

Chciałabym, żeby jej lektura uchyliła jakieś drzwi.

Zawsze jest jakieś światło, jakaś nadzieja.

Senait


Dziecko z walizki.

Kiedy po raz pierwszy wyszłam z domu moich dziadków na zakurzoną uliczkę wśród krzywych, jednopiętrowych domków, zbiegły się wszystkie dzieci z sąsiedztwa i wrzeszczały, zdzierając sobie gardła:

Senait, dziecko z walizki! - Dziecko z walizki!.

Dzieci darły się co sił w płucach, ja byłam zdeprymowana, ale ani ja, ani one nie wiedziały, co by to mogło oznaczać - dziecko z walizki. Powtarzały tylko jak małpki to, co udało im się usłyszeć od dorosłych. Dopiero dużo później dowiedziałam się, dlaczego tak mnie nazywały.

Tuż po moim urodzeniu moja matka znalazła się w rozpaczliwej sytuacji. Adhanet nie znała Asmary, mój ojciec nie chciał słyszeć ani o niej, ani o mnie. Brakowało jej pieniędzy, miała już troje dzieci: dwoje z nieszczęśliwie rozwiązanego poprzedniego małżeństwa, a jedno z moim ojcem, ze związku, który zaczął się rozpadać jeszcze przed moim urodzeniem.

Na domiar wszystkiego rodzina mojego ojca pochodzi z małego miasteczka w górach Erytrei, Adi Kejh. Rodzina mojej matki przybyła natomiast z Etiopii, z Addis Abeby. To był wtedy najgorszy z możliwych układów: obydwa narody - Erytrea była jeszcze wówczas prowincją Etiopii - znajdowały się od piętnastu lat w stanie wojny, a mieszane dziecko oznaczało hańbę dla matki, ojca i dla samego dziecka.

Moje przyjście na świat to było już dla matki z różnych względów zbyt wiele. Przez kilka tygodni po moim urodzeniu dojrzewało w niej postanowienie, żeby się mnie pozbyć. Nie miała odwagi zrobić tego własnymi rękoma, więc wybrała coś pośredniego między próbą zabójstwa a porzuceniem, pozostawiając mnie własnemu losowi.

Ubrała mnie jak każdego dnia, włożyła do walizki i zamknęła wieko, a potem poszła do miasta. Sąsiadka usłyszała moje kwilenie i zdziwiła się, dlaczego matka nie reaguje. Weszła do naszego domu i usłyszała mój płacz, ale mnie nie znalazła.

Pomyślała, że stało się coś strasznego. Krzycząc w niebogłosy, wybiegła z domu i pędziła ulicą na najbliższy posterunek policji.

Policjanci z początku nie chcieli jej słuchać, nie wierząc w ani jedno słowo wrzeszczącej histerycznie kobiety. Ona jednak nie ustępowała, aż wreszcie poszło z nią dwóch posterunkowych. W końcu znaleźli mnie w zamkniętej walizce, którą moja matka wsunęła pod łóżko.

Zaczynałam już się dusić, kiedy mnie wyjęli. Policjanci umieścili mnie w państwowym domu sierot, Orfan, a matka została aresztowana zaraz po powrocie do domu. Za próbę zabicia dziecka Adhanet powędrowała na sześć lat do więzienia. Wezwany przez sąsiadów fotoreporter zrobił mi zdjęcie, które następnego dnia można było zobaczyć na tytułowej stronie jednego z asmarskich dzienników. W ten sposób narodziła się legenda o dziecku z walizki.


Orfan.

Pierwsze wspomnienie mojego życia: siedzę z siostrą zakonną z sierocińca na zacienionych schodach drewnianej werandy przed barakiem, który był naszym domem. Gorące od upału powietrze migoce nad wyschniętym ogrodem i rozciągającą się dalej kamienistą równiną.

Na horyzoncie majaczy pasmo gór. Z drewnianej balustrady płatami odpada lakier, który lubiłyśmy odrywać i ugniatać między palcami, dopóki nie staną się kolorowe.

Inne dzieci odbywały wewnątrz poobiednią ciszę.

- Dlaczego są lwy i małpy? - zapytałam.

Siostra spojrzała na mnie zaskoczona.

- Stworzył je dla nas nasz Pan - odparła po chwili zastanowienia. Zdziwiłam się. - Nasz Pan stworzył dla nas lwy i inne rzeczy także - mówiła dalej siostra - wszystkie zwierzęta, wszystkie rośliny. Wszystkie domy. Nasz Pan nad nami czuwa.

Nie mówiła o Bogu, ani o bogu chrześcijan, ani o Allachu, ale o Mengystu Hajle Marjam, komunistycznym przywódcy Etiopii.

Byłam w Orfanie, sierocińcu w Asmarze. To był zakład państwowy, a państwo nazywało się wtedy Etiopią, gdyż o niezależnej Erytrei długo jeszcze nie było mowy. Erytrea istnieje dopiero od 1991 roku, a epizod na schodach rozgrywał się mniej więcej w roku 1977.

Miałam wtedy trzy lata, a siostry mówiły nam: Wasz Bóg nazywa się Mengystu.

- Stworzył lwy, żeby pokarać złoczyńców - dodała siostra groźnym tonem. - Żeby się bali.

Przestraszyłam się tego, co powiedziała, a ponieważ bałam się tak bardzo, pomyślałam, że muszę być zła, i okropnie się tego zawstydziłam, natychmiast i bezgranicznie. Siostra nie wiedziała, że obudziła we mnie dwa dominujące uczucia mojego dzieciństwa i młodości: strach i wstyd.

Mimo to bardzo lubiłam siadywać na stopniach tej werandy, gdyż stąd było widać dal. Wpatrywałam się zafascynowana w zdającą się nie mieć granic płaszczyznę pełną kamieni, piasku i zarośli. Docierał tutaj często wiatr z gór, wiejący nad równiną Asmary. Czuło się zapach kurzu, wielbłądziego nawozu i ognisk rozpalanych przez obozujące za miastem karawany. Tutaj wszystko miało smak przestrzeni i przygody.

Tarasu nie zasłaniały już inne domy, za naszymi plecami było miasto Asmara, a przed nami pustynia. Wieczorami widzieliśmy wychodzące z miasta na piaszczyste trasy długie karawany wielbłądów posuwających się wolnym, kołyszącym krokiem. Wielbłądy ciągnęły jeden za drugim, wszystkie objuczone towarem i ozdobione barwnymi wstążkami.

Obok nich biegli poganiacze i wznosząc nad głowami grube kije, gardłowymi okrzykami popędzali zwierzęta.

Nocą słychać było wycie hien. Głosy zwierząt, które widzieliśmy rzadko i to z bardzo daleka. Tym lepiej było je za to słychać: ich wycie, ujadanie, śmiech, skowyt, warczenie, szczekanie, gwizdy. Wychudzone zwierzęta z najeżoną sierścią czekały na odpady z naszej kuchni. Również lwy wyczuwały węchem resztki jedzenia i wysypisko śmieci za domem. Podchodziły głównie o zmroku albo po zapadnięciu ciemności.

Wtedy mogliśmy się domyślać tylko ich obecności. O tym, że były, świadczyło zachowanie naszych kotów. Koty, normalnie wylegujące się przed domem, nagle znikały i chowając ogony pod siebie, czmychały pod werandę albo w gęste zarośla obok niej. O lwach zawsze mówiono nam jako o zagrożeniu.

- Nie wychodźcie z ogrodu - ostrzegały siostry - bo chwycą was lwy.

Właściwie nie musiały nam tego mówić, bo odczuwaliśmy respekt nawet przed małymi małpkami, które kicały po drzewach w ogrodzie.

Wcale nie mieliśmy ochoty opuszczać środkowej partii ogrodu, kręcąc się ciągle między drewnianym barakiem, w którym były nasze sypialnie, i wielkim budynkiem obok niego. Mieścił się w nim szpital zbudowany w okresie włoskiej kolonizacji, z niezwykle wysokimi oknami i długimi zewnętrznymi schodami. Między tymi dwoma obiektami był ogród, żywopłot z oleandrów, grządki warzywne, gęste zarośla, boisko do gry w piłkę nożną i nasze sprzęty do zabawy, huśtawka i zjeżdżalnia z pomalowanych na różne kolory żelaznych prętów. Do zabawy służyły nam zbierane z ziemi kamyki, przytargane z zarośli gałęzie, a także naczynia, które sporządzaliśmy ze starych puszek albo z innych zużytych pojemników należących do świata dorosłych. Czasami tłukliśmy się między sobą, a czasami obejmowaliśmy się. Potrafiliśmy także całymi godzinami leżeć w jakiejś kryjówce, stłoczeni jak sardynki w puszce, albo mocno spleceni ramionami biec przez ogród lub tańczyć do muzyki, która rozbrzmiewała tylko w naszych głowach.

Najchętniej bawiliśmy się na werandzie. Na słupach zawieszaliśmy na uplecionych przez siebie sznurach szmaciane piłki własnej roboty, i waliliśmy w nie pięściami albo kopali. Puszczaliśmy je w ruch całymi godzinami, nigdy się nie męcząc. Piłki odskakiwały, sznurki przyciągały je z powrotem, znów w nie waliliśmy, znów odlatywały, wracały, jeszcze jedno uderzenie; potrafiliśmy bawić się tak przez pół dnia.

Złodziejka jajek.

Prawie cały czas spędzaliśmy na dworze, z wyjątkiem spania i jedzenia.

Posiłki jadaliśmy w pomieszczeniu koło kuchni. Tutaj my, dzieci, siedziałyśmy zawsze pod portretem prześlicznej białej pani o złotych włosach. Nigdy w życiu jeszcze nie widziałam takiej kobiety. Pani zawsze patrzała na nas z obrazu. Siostra przełożona powiedziała, że pani patrzy na nas i widzi wszystko, co robimy. Czasami nawet odwracała głowę i wodziła za mną oczami, kiedy pełna wyrzutów sumienia próbowałam się przed nią ukryć, bo coś zbroiłam. Wtedy znów przychodził strach. I wstyd.

Na przykład z powodu jajek: czasami dawano nam na kolację po jajku na twardo. To była dla nas zawsze uczta.

- Kto się spóźni, temu Pani zje jajko - mówiła siostra przełożona.

Bardzo spieszyłam się, żeby nie stracić jajka, ale kilka razy jednak się spóźniłam i jajka już nie było. Wybuchałam płaczem i zerkałam na Panią, w nadziei, że coś zauważę. Ale ona wtedy akurat się nie ruszała, lecz patrzała martwym wzrokiem w dal, udając, że nie zwraca na mnie uwagi. W takich momentach jej nie lubiłam. Wręcz nie cierpiałam, chociaż siostry ciągle nam kładły do głowy, że powinniśmy tę panią szczerze kochać. Dlaczego miałabym ją kochać, skoro kradła moje jajka?

Pewnego dnia postanowiłam obserwować ją tak długo i skrupulatnie, aż wreszcie poznam się na jej sztuczkach. Chciałam wiedzieć, jak ona to robi - jak udaje jej się kraść jajka, choć obraz zawieszony jest wysoko, w rogu izby. Niepostrzeżenie zabrałam kolacyjne jajko i przechodząc, położyłam je na stole. Potem wślizgnęłam się z powrotem do izby, schowałam się za jednym ze stołów i czekałam, czekałam, ale nic się nie działo. Obca biała pani nie poruszyła się. Nagle do izby weszła jedna z sióstr, Afrykanka, nielubiana przez większość z nas. Zobaczyła moje jajko i po prostu je wzięła. Moje jajko, które tego dnia poświęciłam, wystawiłam je jako przynętę dla białej pani! Byłam straszliwie rozczarowana.

Natychmiast wybiegłam z jadalni, żeby opowiedzieć innym dzieciom o swoim sensacyjnym odkryciu. Nikt mi jednak nie uwierzył.

Byłam głęboko zraniona, obrażona i wytrącona z równowagi - ostatecznie, widziałam tę podłość na własne oczy! Ukryłam całą sprawę głęboko w sercu i postanowiłam nigdy więcej nie spóźniać się na posiłki.

Śmierć z butelki.

Do mojego pierwszego spotkania ze śmiercią doszło w Orf anie.

Helen chodziła już do szkoły, i chociaż była ode mnie zdecydowanie starsza, spędzałyśmy razem dużo czasu. Leżała w wielkim gmachu szpitala, tuż obok naszych baraków mieszkalnych. Mogliśmy w każdej chwili wchodzić do szpitala, bo tam mieściła się nasza jadalnia - w barakach się tylko spało. Helen leżała w wielkim łóżku, obok którego stał długi pręt. Na pręcie wisiała butelka, a z niej gumowym wężem skapywała woda prosto w dziewczynkę. W każdym razie wyglądało to jak woda. Intrygowało mnie to urządzenie, i ciekawie przyglądałam się, jak kropla po kropli ścieka do gumowego węża.

Pewnego dnia znów siedziałam na brzegu łóżka Helen, kiedy krople się skończyły. Helen poprosiła, żebym zawołała siostrę, bo butelka nie powinna być pusta.

- Jeżeli krople przestaną kapać, moja krew wypłynie na wierzch i umrę.

Nie miałam pojęcia, co to znaczy umrzeć, czułam tylko, że to chyba jest coś poważnego. Pobiegłam więc, żeby sprowadzić siostrę, ale żadna nie przyszła. Jedna nie miała czasu, inna nie chciała, trzecia powiedziała, że przyjdzie później. Musiałam dołączyć do innych dzieci z mojej grupy, moich rówieśników.

Następnego dnia przyszłam już wczesnym rankiem, żeby zobaczyć się z Helen. Jeszcze nim dotarłam do jej pokoju, zobaczyłam, że kogoś stamtąd wynoszą. Zdziwiłam się, widząc duże dziecko, które spokojnie śpi w środku dnia. Nieruchome dziecko, po którym została na łóżku wielka plama krwi. Plama krwi wyglądała bardzo groźnie.

Zaczęłam płakać, bo niczego nie rozumiałam. Nie docierało do mnie, że to była Helen, odczuwałam tylko grozę sytuacji. Potem ktoś powiedział, że Helen nie żyje.

Od tej chwili znienawidziłam siostry szpitalne, wszystkie te pielęgniarki, które bez pośpiechu pętają się po korytarzach i bez najmniejszego zapału wypełniają swoje obowiązki. Nie wiedziałam, komu mogę zaufać, komu powiedzieć, że siostry nie zareagowały, kiedy je alarmowałam. Później opowiedziałam o tym naszym opiekunkom, ale nie sądzę, żeby wyciągnięto z tego jakieś wnioski. Wszystkie pielęgniarki pracowały w dalszym ciągu, jak gdyby nic się nie stało.

My, dzieci z sierocińca, śpiewałyśmy przez cały dzień pieśń za umarłych, którą same ułożyłyśmy. Zainscenizowaliśmy pogrzeb Helen, pochowaliśmy lalkę i bez przerwy śpiewaliśmy tę pieśń, przed, w czasie i po pochówku. Wszyscy płakali, tylko ja nie mogłam płakać.

Jakaś dziewczynka zbiła mnie za to. A ja nie chciałam nikogo drażnić, po prostu nie byłam w stanie płakać, i tyle. Czułam się tak, jak gdyby utknęły we mnie łzy i powietrze, i w ogóle wszystko. Tamta dziewczynka wpadła w złość i ciągle mnie biła, aż z bólu i upokorzenia zaczęłam wreszcie płakać. Później, kiedy bawiłam się w ogrodzie z tą samą dziewczynką, ona zakrztusiła się centem. Znów, w panice, pobiegłam po pielęgniarkę. Tym razem przyszła, ale za późno - dziewczynka się udławiła. To było moje drugie doświadczenie śmierci.

Śmierć Helen gnębiła mnie dłużej niż śmierć mojej towarzyszki zabaw. Postanowiłam zemścić się za śmierć dziewczynki, która umarła tak głupio. W tym celu z dzbankiem pełnym wody wślizgnęłam się na oddział noworodków - tam także pracowały pielęgniarki, które wtedy próbowałam sprowadzić do Helen, a które nie przyszły. Przeszłam wzdłuż łóżeczek, polewając dzieci wodą: pieluszki, ubranka, łóżeczka.

Przez wiele godzin siostry musiały zmieniać potem pieluszki i pościel na łóżkach.

Kiedy przyszłam z wodą po raz drugi, złapała mnie jedna z pielęgniarek.

Za karę zarobiłam potężne lanie. Odtąd nie odważyłam się już wejść na oddział noworodków.

Jednak nie baty były dla mnie największą karą w sierocińcu, ale to, co wyczyniał ze mną ogrodnik. Za sierocińcem znajdowała się plantacja trzciny cukrowej. Tam zaciągał mnie ogrodnik, stary, gruby facet, którego nikt nie lubił. Kiedy znaleźliśmy się już na miejscu, żądał:

- Podnieś sukienkę.

Podniosłam sukieneczkę i czekałam na razy, ale nic się nie stało, ogrodnik tylko dotykał siebie, a także i mnie.

Czasami kazał mi kłaść się obok siebie na ziemi albo siadać mu na kolanach, kiedy leżał. Nie byłam jedyną, którą tam zaciągał. Czasami zabierał kilka dziewczynek jednocześnie. Wszystko miało pozostać w tajemnicy. Za każdym razem surowo nam nakazywał, żebyśmy nic nikomu nie mówiły. Do dziś nie wiem, jak daleko się posunął. Kiedy o tym myślę, wszystko rozpływa się w gęstej mgle.

Rodzice i sieroty.

Raz po raz rozmaici dorośli zabierali ze sobą jakieś dzieci. Ci dorośli nigdy nie tulili do siebie innych dzieci, tylko to jedno, po które przyszli.

Nie łazili, jak siostry, po pełnych łóżek salach, równomiernie obdzielając uwagą tych czy innych, lecz świadomie kierowali się do jednego, wybranego dziecka i zabierali je ze sobą w tajemniczy świat za płotem.

Tam, na zewnątrz, było nieskończenie dużo przestrzeni, pustynia, na którą w żadnym wypadku nie należało wychodzić samemu, bez towarzystwa starszych. Tam można było pójść tylko z dorosłymi, którzy przychodzili tylko po określone dziecko.

Stopniowo zauważyłam, że wielu dzieci nikt nie zabierał z sierocińca, bo nikogo nie miały. Wszystkie te, które sypiały w barakach, nigdy nie wychodziły na zewnątrz, za to te, które przebywały w szpitalu, pozostały tam tylko przez kilka tygodni lub miesięcy. Myślałam sobie, że musi być jakaś różnica między nami a innymi dziećmi, między tymi, które zostawały, a tymi, które odchodziły. Kiedy w końcu zdobyłam się na odwagę, żeby o to zapytać, jedna z sióstr wyjaśniła mi.

- To proste - powiedziała. - Dzieci w szpitalu mają rodziców, a wy nie. Wy jesteście sierotami.

Sieroty i rodzice. Te dwa słowa decydują więc o tym, czy się odchodzi, czy zostaje, o szczęściu lub nieszczęściu. Jak to jest możliwe, żeby niektóre dzieci były sierotami, a inne nie? Czy sieroty nigdy nie miały rodziców? Czy zrobiły coś złego? Na te pytania nie znajdowałam odpowiedzi, miałam tylko nieprzyjemne poczucie jakiegoś braku. Za każdym razem, kiedy inne dzieci wypuszczano z sierocińca do ich rodzicielskich domów, a ja musiałam zostać, czułam się, jak gdyby ktoś dał mi w twarz.

Dlaczego tak jest, tego, mając trzy lata, nie byłam w stanie zrozumieć.

To znaczy, zakładam, że pod koniec pobytu w Orfanie miałam trzy lata, ale może miałam cztery. Do dzisiaj nikt nie wie dokładnie, kiedy się urodziłam. Nie jest to w Afryce niczym szczególnym. Tutaj prawie nikt nie zna swojej daty urodzenia - a już na pewno nie zna jej ktoś, kto, tak jak ja, urodził się w biednej rodzinie albo na wsi. Tam nie istnieją zazwyczaj żadne dokumenty, w których odnotowywano by, że ktoś się urodził. Metryka urodzenia, akt chrztu, paszport zagraniczny, dowód osobisty - przeciętny Erytrejczyk nie ma niczego takiego. Bo i po co? Za papiery trzeba tylko płacić, a urzędowe potwierdzenie faktu, że człowiek się urodził, nie daje żadnych korzyści: nie istnieje coś takiego, jak zasiłek porodowy, dodatek rodzinny, zapomoga na dzieci, jakiekolwiek świadczenia socjalne czy też bezpłatna pomoc medyczna.

Dopiero z czasem, dzięki wspomnieniom mojej matki i innych krewnych, udało się wprawdzie ustalić dzień mojego urodzenia - 3 grudnia - ale nie rok. Matka znała dzień, bo datę dzienną łatwiej zapamiętać niż rok, a na dodatek kalendarz etiopski jeszcze bardziej komplikuje sprawę. Do 1991, do uzyskania niepodległości przez Erytreę, kalendarz etiopski obowiązywał także na terenie Erytrei.

Ten kalendarz liczy lata inaczej niż nasz: rok 2004 jest na przykład w Etiopii rokiem 1997. Wobec wielokrotnych zmian tych kalendarzy mógł jakiś jeden rok gdzieś się zagubić. Zgodnie z tym, co wiem dzisiaj, urodziłam się 3 grudnia 1976, 1975, 1974 albo nawet 3 grudnia 1973 roku. Najbardziej prawdopodobny wydaje mi się rok 1974. Równie dobrze mogłam jednak przyjść na świat w roku 1973.

Nie jestem nawet pewna, jak się nazywałam po urodzeniu - mgła, w jakiej tonie moje wczesne dzieciństwo, jest co najmniej tak nieprzenikniona jak mgła, która w zimowe noce spowija erytrejskie wzgórza.

Może nazywałam się wtedy Saba, jak słynna królowa. Obecne imię, Senait, nadali mi dopiero o wiele później moi dziadkowie.

Mehari to imię mojego dziadka. W Erytrei dziecko jako pierwsze nazwisko otrzymuje imię, a jako drugie nazwisko imię ojca. Jego imię jest także pierwszym nazwiskiem jego ojca, a imię ojca jego drugim nazwiskiem. W ten sposób nie ma u nas rozróżnienia między imieniem a nazwiskiem, jest jedynie nieskończenie długi szereg rozmaitych imion.


Combom.

Również i dla mnie nastąpił dzień opuszczenia sierocińca - z tym, że nie zabierali mnie rodzice, lecz dwóch mężczyzn w mundurach. Bardzo im się śpieszyło i nie zostawili mi czasu na pożegnanie.

Nagle zapragnęłam gorąco znaleźć się u swoich rodziców. Instynktownie rozumiałam, że żaden z tych dwóch mężczyzn nie był moim ojcem, gdyż nie poświęcili mi nawet jednego spojrzenia. Już siedząc w małym transporterze, miałam nadzieję, że ci dwaj zaprowadzą mnie do rodziców. Miałam nadzieję, że będziemy jechać długo, bo chciałam zobaczyć pustynię i góry, i przestrzeń, które znałam tylko z perspektywy werandy.

Ale samochód wcale nie wyjechał na równinę, lecz wjechał do miasta. Nawet na tej trasie oczy wychodziły mi z orbit: nigdy przedtem nie opuszczałam terenu sierocińca, a teraz widziałam ludzi, domy, ulice, skrzyżowania, palmy, furmanki. Nie patrzyłam na nie przez szpary w parkanie, lecz widziałam je z bliska, na wyciągnięcie dłoni, a ja byłam w samym środku tego wszystkiego. Przylepiłam twarz do szyby i chłonęłam świat, który widziałam po raz pierwszy.

Radość nie trwała jednak długo. Zaledwie kilka minut później samochód wjechał przez bramę i zobaczyłam coś, co już dobrze znałam: mur, ogródek, wielki dom, dużo dzieci, zakonnice i bramę, za którą pozostawał świat. Ten dom był większy, ładniejszy i starszy niż ten, w którym mieszkałam dotychczas. Zbudowano go z cegieł, miał szczyt, blanki - których też nigdy dotychczas nie widziałam.

Była nawet wieża z dzwonem, który czasami rozbrzmiewał. To mnie jednak teraz nie interesowało. Widziałam tylko otaczający wszystko mur, strasznie wysoki i nie do pokonania, nawet dla dorosłego. Był o wiele wyższy niż płot w Orfanie, a na dodatek z kamienia. Mur, przez który nic nie dało się zobaczyć i który ze wszystkich stron ograniczał mój wzrok przyzwyczajony do dalekich przestrzeni pustyni. Otwarty pozostawał tylko widok do góry, na niebo.

Kiedy zrozumiałam, że nie wydostałam się na wolność, ogarnął mnie głęboki smutek. Nie zabrano mnie w wielki, szeroki świat, do rodziców, lecz tylko do innego sierocińca. Tutaj siostry nosiły dziwny strój składający się z długiego aż do ziemi szarego fartucha z wysoko pod szyją zapiętym kołnierzem i ogromnej białej czapy, która sprawiała wrażenie ciężkiej i twardej jak kamień. Na dodatek byłam w tym domu niemal jedyną czarną. Prawie cała reszta, siostry i dzieci, były białe.

Siostra, która mnie przyjmowała, przedstawiła się jako Florina.

Nigdy przedtem nie słyszałam takiego imienia. Miała białą twarz i ubranie, długą do ziemi, oślepiająco białą suknię. Florina miała szczupłe, silne dłonie, które położyła mi na ramionach. Cofnęłam się przestraszona, bo i te dłonie były białe i tak jasne, że można było zobaczyć żyłki pod skórą. Przyglądałam się jej z niedowierzaniem. Była bardzo wysoka i smukła, i miała na nosie okulary. Wiedziałam już, że istnieją takie szkła na oczy, ale widziałam je zaledwie kilka razy.

Z mieszaniną strachu i podziwu zauważyłam, że włosy Floriny, których kilka wymknęło się spod sztywnego nakrycia głowy, też są jasne. Tak samo złote jak włosy pani na obrazie w jadalni sierocińca.

Siostra Florina była w ogóle bardzo podobna do tej pani z obrazu, miała tylko większe, bardziej białe i twardsze nakrycie głowy. Dokładnie tak samo składała dłonie, jak ta pani na obrazie. Nie wyglądała jednak tak łagodnie jak ona, ale o wiele bardziej surowo. Wiedziałam od razu, że będę się bała siostry Floriny i że należy odnosić się do niej z szacunkiem. Siostra Florina dziwnie twardo wymawiała znane mi słowa. W jej ustach brzmiały zupełnie inaczej niż u ludzi, których dotychczas słyszałam.

Z niedowierzaniem rozejrzałam się wokół siebie. Poza kobietą na obrazie w naszej jadalni, nigdy jeszcze dotąd nie widziałam białego człowieka, a teraz nagle znalazłam się wśród samych białych. Dopiero w tym momencie uświadomiłam sobie, że naprawdę istnieją ludzie, którzy mają jasne włosy i jasną skórę. Do smutku spowodowanego zmianą otoczenia doszło poczucie chłodu i obcości, jakiego tak wyraźnie i z taką siłą nigdy jeszcze nie zaznałam. Było mi smutno, a nawet nie potrafiłam zapłakać.

Wśród obcych.

Wrażenie obcości pogłębiło się, kiedy stwierdziłam, że ci biali rozmawiają między sobą językiem, którego nie rozumiem. Nie rozpoznawałam ani jednego słowa. Wydawali z siebie jakieś zupełnie obce dźwięki i tylko z rzadka rozróżniałam dobrze mi znane skrzypienie, stukanie, mlaskanie i gruchanie języka tigrinia, którym mówili moi ziomkowie. Ich mowa była egzotycznie brzmiącym monotonnym zaśpiewem, który czasem brzmiał pięknie i melodyjnie, lecz czasem wyrzucali z siebie słowa bardzo szybko i twardo. Zakonnice mówiły po włosku. Mówiły po włosku między sobą i z powierzonymi ich opiece dziećmi. Zarówno z białymi dziećmi, jak i z tymi niewieloma dziećmi afrykańskimi, jakie do nich trafiły.

Tutaj obowiązywały inne reguły niż w sierocińcu, w którym mieszkałam do tej pory. Przedmiotem marzeń nie był Mengystu Hajle Marjam, lecz Daniel Comboni, biały mężczyzna z długą brodą, który miał kamienną głowę i był przymocowany nad drugą, wewnętrzną bramą. Ten człowiek, mówiły siostry, przybył tutaj z Włoch, ich ojczyzny, żeby pomagać dzieciom. Dlatego zbudował ten dom. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin