Chlopiece lata A5.doc

(3288 KB) Pobierz
Chłopięce lata




Robert R. McCammon

Chłopięce lata

 

 

Przełożyła Maria Grabska

Tytuł oryginalny: Boy’s Life

Rok pierwszego wydania: 1991

Rok pierwszego wydania polskiego: 1996

 

 

Kronika życia dwunastoletniego Cory'ego Mackensona, mieszkającego w miasteczku Zephyr w Alabamie.

Pewnego marcowego ranka Cory jest świadkiem tajemniczego wypadku: w głąb miejscowego jeziora stacza się samochód z zamkniętymi wewnątrz zmasakrowanymi zwłokami. Prześladowany myślą, że w jego wspaniałym Zephyr ukrywa się morderca, chłopiec postanawia zdemaskować sprawcę zbrodni. Nie dysponuje jednak żadnymi śladami, prócz zielonego piórka znalezionego na miejscu zbrodni, więc próbuje odnaleźć mordercę, analizując życie i zwyczaje mieszkańców swojego miasteczka.


Spis treści:

I. CIENIE WIOSNY.              10

Rozdział 1. Przed brzaskiem.              10

Rozdział 2. Na dno i w mrok.              33

Rozdział 3. Najeźdźca.              42

Rozdział 4. Wielkanocne osy.              70

Rozdział 5. Śmierć roweru.              93

Rozdział 6. Stary Mojżesz przybywa na wezwanie.              111

Rozdział 7. Z wizytą u Damy.              138

II. LATO ANIOŁÓW I DIABŁÓW.              165

Rozdział 1. Ostatni dzień szkoły.              165

Rozdział 2. Rozmowy u fryzjera.              180

Rozdział 3. Chłopiec z piłką.              195

Rozdział 4. Ruszam w drogę.              221

Rozdział 5. Witaj, Lucyferze.              238

Rozdział 6. Matka Nemo i tydzień u dziadka Jaybirda.              251

Rozdział 7. Wycieczka.              288

Rozdział 8. Chile Willow.              317

Rozdział 9. Lato się kończy.              335

III. PŁONĄCA JESIEŃ.              343

Rozdział 1. Kapelusz z zielonym piórkiem.              343

Rozdział 2. Czarodziejska skrzynka.              366

Rozdział 3. Kolacja u Vernona.              384

Rozdział 4. Gniew Pięciu Grzmotów.              412

Rozdział 5. Przypadek numer 3432.              432

Rozdział 6. Upiór za kierownicą.              458

Rozdział 7. W samo południe w Zephyr.              475

Rozdział 8. Z wymarłego świata.              507

IV. ZIMA: MROŹNA RZECZYWISTOŚĆ.              542

Rozdział 1. Samotny podróżnik.              542

Rozdział 2. Wiara.              570

Rozdział 3. Skrawki kołdry.              601

Rozdział 4. Twierdza pana Moultry’ego.              617

Rozdział 5. Szesnaście kropli krwi.              650

Rozdział 6. Obcy wśród nas.              674

V. ZEPHYR po latach.              707

Podziękowania.              727


Gnaliśmy naprzód jak furie,

Kpiąc sobie z anielskich rad,

Wprost w lasy mroczne, głębokie.

Przed nami umykał czart

Grube dno flaszki po coli

W dziewiczą wiodło nas dal,

Gdzie zamiast szosy wyrastał

Ocean trawiastych fal.

Psy wtedy były nam braćmi.

Rowery nas niosły w snach

Ku gwiazdom nocnego nieba,

Na Marsa czerwony piach.

Jak Tarzan chwytał ktoś lianę,

A Zorro swej szpady strzegł.

Bond ścigał obcych agentów,

W wir bitwy Herkules szedł.

Przed nami słała się przyszłość -

Ląd piękny, bez skaz i wad,

Gdzie rzeki płyną ku źródłom,

Rodzicom ujmując lat

Chcieliśmy zalać świat wrzawą,

Drwić, biegać, polować, grać...

Choć w lustrze zmarszczki dziś widzę,

Tę książkę chłopcom chcę dać[1].

 


Zanim wyruszymy razem w podróż, chcę wam wyjaśnić kilka istotnych rzeczy.

Przeżyłem to wszystko. I w tym sęk. Cały problem z narracją w pierwszej osobie polega na tym, że Czytelnik wie, iż narrator nie zginął. Cokolwiek więc mogło mi się przytrafić - i cokolwiek się przytrafiło - możecie być pewni, że uszedłem z życiem, aliści każde z tych doświadczeń mogło mnie uczynić nieco lepszym lub nieco gorszym człowiekiem - sami zadecydujecie jakim.

W paru miejscach zechcecie pewnie powiedzieć: Hola, skąd on może wiedzieć, że takie a takie wydarzenie miało miejsce albo że dana osoba powiedziała to czy zrobiła tamto, skoro w ogóle go tam nie było? Odpowiedź jest prosta: później dowiedziałem się wystarczająco dużo, by wypełnić luki W kilku przypadkach zmyśliłem przebieg wydarzeń, a w kilku innych uznałem? że wszystko powinno się było potoczyć właśnie tak, mimo iż w rzeczywistości było inaczej.

Urodziłem się w lipcu 1952 roku. Kiedy piszę te słowa, zbliżam się do czterdziestki. Ładny wiek, nie sądzicie? Nie jestem już, jak ongiś pisali moi recenzenci, obiecujący. Jestem tym, kim jestem. Zacząłem pisać, kiedy jeszcze byłem w szkole średniej, a wymyślać różne historie na długo przedtem, nim w ogóle pojąłem, czym się w istocie zajmuję. Od 1978 roku drukują to, co piszę. Zostałem więc pisarzem. Czy może autorem? Autor powieści kieszonkowych - śpiewali Beatlesi. Może słowo pisarz zarezerwowano dla tych, których książki oprawia się w tłoczoną skórę? Jedno jest pewne: moja skóra sporo przeszła w ciągu tych lat Podobnie jak każdy z moich braci i sióstr w tym naszym wirującym wokół własnej osi domu, doświadczałem zarówno kopniaków, jak i uśmiechów losu. Ja jednak zostałem wyróżniony umiejętnością tworzenia z pojedynczych nitek postaci i światów. A zatem pisarz czy autor?

Może po prostu gawędziarz?

Chciałem przelać owe wspomnienia na papier, gdzie łatwiej je zatrzymać.

Czy wiecie, że wierzę w czary? Urodziłem się i wychowałem pośród czarodziejów; w czarodziejskim mieście i czarownych czasach. O, mało kto zdawał sobie sprawę, że żyliśmy w pajęczynie magii, powiązanej srebrnymi włókienkami przypadku i okoliczności. Ale ja wiedziałem o tym od samego początku. Kiedy miałem dwanaście lat, świat był dla mnie latarnią magiczną, w której zielonym blasku oglądałem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Z wami pewnie było tak samo, tylko już zdążyliście o tym zapomnieć. Widzicie, jestem zdania, że na początku każdy z nas ma czarodziejską moc. Rodzimy się pełni cyklonów, płonących lasów i komet. Rozumiemy śpiew ptaków, umiemy czytać z chmur i dostrzegamy nasze przeznaczenie w ziarnkach piasku. Ale później miejsce w naszych duszach zajmuje nauka. Magia zostaje z nich wyświęcona, wybita, wyprana i wyczesana. Stawia się nas na prostej, utartej ścieżce i mówi o odpowiedzialności. Słyszymy, że jesteśmy już dość duzi. Każe się nam wreszcie dorosnąć, na miłość boską. A wiecie, dlaczego nam to mówią? Bo ludzie, którzy nas pouczają, boją się naszej nieokiełznanej młodości, bo nasza czarodziejska moc sprawia, że czują wstyd i tęsknotę za tym, czemu pozwolili rozsypać się w proch.

Kiedy odejdziesz tak daleko z krainy czarów, nigdy więcej nie będziesz miał do niej wstępu. Może czasem ujrzysz ją przez moment Poznasz ją i przypomnisz ją sobie na ułamek sekundy. Jeśli ludzie płaczą na filmach, to dlatego, że w ciemnym kinie przez krótką chwilę dotykają złotego źródła magii. Potem wychodzą w jaskrawe światło rozsądku i logiki i źródło wysycha, ludzie zaś czują w sercu dziwny smutek i nie wiedzą dlaczego. Kiedy jakaś piosenka poruszy w tobie wspomnienie, kiedy wirujące w promieniu światła pyłki odwrócą twoją uwagę od świata, kiedy nocą słyszysz w oddali stukot kół przejeżdżającego pociągu i zastanawiasz się, dokąd też on zmierza, wykraczasz poza człowieka, którym jesteś, i miejsce, w którym się znajdujesz. Na najkrótszą z krótkich chwil wkraczasz do czarodziejskiego królestwa.

Głęboko w to wierzę.

To, iż z każdym mijającym rokiem oddalamy się od sedna tego, co się w nas zrodziło, jest zwykłą życiową prawdą. Dźwigamy na ramionach coraz więcej ciężarów. Niektóre z nich są pożyteczne, inne mniej. Przydarzają się nam różne rzeczy. Nasi bliscy umierają. Ludzie biorą udział w wypadkach, z których wychodzą kalecy. Z takiej czy innej przyczyny tracą poczucie kierunku. W tym pełnym zwariowanych labiryntów świecie wcale o to nietrudno. Samo życie robi co może, żeby odebrać nam wspomnienie owej magii. A człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy, aż wreszcie pewnego dnia czuje, że coś utracił, ale nie ma pewności co. To tak jak gdybyś puszczał oko do ładnej dziewczyny, a ona odezwałaby się do ciebie proszę pana. To się po prostu zdarza.

Pamięć o tym, kim byłem i gdzie mieszkałem, jest dla mnie bardzo ważna. W znacznej mierze składa się ona na to, kim będę, kiedy moja podróż dobiegnie końca. Potrzebne mi wspomnienie czarów, jeżeli kiedykolwiek zechcę je jeszcze odprawiać. Muszę wiedzieć. Muszę pamiętać. I chcę wam o tym opowiedzieć.

Nazywam się Cory Jay Mackenson. Wychowałem się w miejscowości Zephyr w południowej Alabamie. Nigdy nie było tam za zimno ani za gorąco. Ulice tonęły w cieniu dębów, a wszystkie domy miały ganki i siatki w oknach. W mieście był park, a w nim dwa boiska do baseballu - jedno dla dzieci, a drugie dla dorosłych. Był tam również publiczny basen z błękitną, czystą wodą. Dzieci zawsze nurkowały w najgłębszym miejscu w poszukiwaniu upuszczonych miedziaków. Czwartego Lipca odbywał się festyn, a pod koniec lata - konkurs literacki. Kiedy w 1964 roku skończyłem dwanaście lat, Zephyr miało około tysiąca pięciuset mieszkańców. Była tam kawiarnia Pod Błyszczącą Gwiazdą, był skład Woolwortha i mały sklepik spożywczy pod nazwą Piggly-Wiggly, a przy drodze numer 10 stał dom, w którym mieszkały sprzedajne dziewczyny. Nie każda rodzina miała odbiornik telewizyjny. W całym hrabstwie obowiązywała prohibicja, co oznacza, iż kwitł tam nielegalny handel alkoholem. Drogi rozchodziły się z miasta na cztery świata strony, a nocą mieszkańcy słyszeli pociąg towarowy do Birmingham, który pozostawiał za sobą zapach spiekanego żelaza. Zephyr miało cztery kościoły, szkołę podstawową i cmentarz na Poulter Hill. W pobliżu było jezioro - tak głębokie, iż całkiem możliwe, że wcale nie miało dna. Moje rodzinne miasto pełne było bohaterów i łotrów; ludzi uczciwych, którzy znali urodę prawdy, i takich, których sama uroda była kłamstwem. Prawdopodobnie niewiele się różniło od waszego miasta.

Ale Zephyr było czarodziejskim miejscem. W blasku księżyca przechadzały się tu duchy. Opuszczały porośnięty trawą cmentarz, stawały na wzgórzu i rozmawiały o dawnych, dobrych czasach, kiedy coca-cola naprawdę miała niepowtarzalny smak i można było odróżnić demokratę od republikanina. Wiem, bo sam je słyszałem. Wiatr wnosił do domów aromat kapryfolium i rodzącej się miłości. Błękitne, postrzępione błyskawice uderzały w ziemię i budziły nienawiść. Mieliśmy wichury i susze, a przepływająca obok miasta rzeka miała brzydki zwyczaj wylewania z brzegów. Pewnej wiosny, kiedy miałem pięć lat, powódź przyniosła na ulice miasta roje węży. Wtedy niczym czarny huragan z nieba sfrunęły setki sokołów i uniosły węże w śmiercionośnych dziobach, a rzeka cofnęła się do koryta jak zbity pies. Potem jak na głos trąbki zza chmur wymaszerowało słońce, a ze splamionych krwią dachów mego miasta uniosła się para.

Mieliśmy czarną królową, która liczyła sobie sto sześć lat Mieliśmy rewolwerowca, który ocalił życie Wyattowi Earpowi w corralu O.K. Mieliśmy potwora w rzece i tajemnicę w jeziorze. Mieliśmy ducha, grasującego po szosach za kierownicą czarnego sportowego samochodu z płomieniami wymalowanymi na masce. Mieliśmy Gabriela i Lucyfera, i zbója, który powstał z martwych. Mieliśmy najeźdźcę z kosmosu, chłopca o niezawodnym ramieniu i dinozaura, który do woli buszował po Merchants Street To było cudowne miejsce.

Wciąż są we mnie wspomnienia chłopięcych lat, spędzonych w tej zaczarowanej krainie.

Pamiętam.

I to już wszystko, co chciałem wam wyjaśnić.


I. CIENIE WIOSNY.

Rozdział 1. Przed brzaskiem.

- Cory! Obudź się, synku! Już czas.

Pozwalam się wyciągnąć z ciemnej jaskini snu, otwieram oczy i patrzę na niego. Jest już ubrany, ma na sobie brązowy kombinezon, z imieniem Tom wypisanym białymi literami w poprzek kieszeni na piersi. Dolatuje mnie zapach jajek na bekonie; w kuchni cicho gra radio, szczęka patelnia i podzwaniają szklanki: to mama porusza się w swoim żywiole, tak pewnie jak pstrąg w potoku.

- Już czas - powtarza ojciec i zapala lampkę przy łóżku.

Mrużę powieki, pod którymi bledną ostatnie senne obrazy.

Słońce jeszcze nie wzeszło. Jest początek marca i chłodny wiatr targa drzewami za oknem. Czuję go, kiedy przyłożę dłoń do szyby. Tato wraca do kuchni na kawę, a mama, wiedząc, że już nie śpię, nastawia radio troszkę głośniej, żeby usłyszeć prognozę pogody. Wiosna trwa już od kilku dni, ale tegoroczna zima miała ostre kły i pazury, którymi uczepiła się Południa niczym biała kocica. Nie było śniegu - tu nigdy nie pada - ale zimny wiatr dął z całą mocą wprost z płuc bieguna.

- Włóż ciepły sweter! - woła mama. - Słyszysz?

- Słyszę! - odkrzykuję i wyciągam z bieliźniarki gruby zielony sweter.

Patrzę na swój pokój, wypełniony teraz żółtym światłem lampki i pomrukiwaniem grzejnika: oto indiańska makata, czerwona jak krew Cochise’a; biurko z siedmioma magicznymi szufladami; krzesło pokryte aksamitem, którego niebieskawa czerń przywodzi na myśl płaszcz Batmana; akwarium, a w nim maleńkie rybki - tak przezroczyste, że widać, jak biją im serduszka; dalej wspomniana już bieliźniarka, oblepiona kalkomaniami, które można znaleźć w pudełkach z modelami samolotów do sklejania firmy Revell; łóżko, a na nim kołdra uszyta przez krewną Jeffersona Davisa, szafka i półki - o tak, przede wszystkim półki. Kopalnia skarbów. Mieści się tu cała moja biblioteczka: setki komiksów - Liga Sprawiedliwych, Flash, Zielona Latarnia, Batman, Duch, Czarny Sokół, Sierżant Rock i Wesoła Kompania, Aquaman i Fantastyczna Czwórka. Są tu sterty magazynów Świat Chłopca, dziesiątki tomików serii Słynne potwory krainy filmu, Groza na ekranie i Mechanika dla wszystkich. Jest równy rząd żółtych okładek National Geographic; muszę się przyznać ze wstydem, że wiem, gdzie się podziały wszystkie zdjęcia z Afryki.

Półki ciągną się całymi milami. Kolekcja marmurów lśni w kamionkowym słoju. Uśpiona cykada oczekuje lata, by znów zaśpiewać. Obok leży jo-jo, które gwiżdże, chyba że sznurek się zerwie i tato musi go naprawić. Dalej niewielki katalog z próbkami materiałów - prezent od pana Parlowe’a z Magazynu Konfekcji Męskiej Stagga. Wyklejam nimi podłogi kabin w modelach samolotów, a fotele wycinam z kartonu. Dalej srebrna kula, odlana przez Samotnego Jeźdźca dla łowcy wilkołaków. Guzik z czasów wojny secesyjnej, który oderwał się od brunatnego munduru, kiedy burza przeszła nad Shiloh. Gumowy nóż do walki z krwiożerczymi krokodylami w wannie. Kanadyjskie monety, gładkie jak równiny Północy. Jestem bogaty ponad wszelką miarę.

- Śniadanie na stole! - woła mama.

Zapinam suwak swetra w tym samym odcieniu co wystrzępiona koszula Sierżanta Rocka. Łaty na kolanach moich błękitnych dżinsów niczym medale za odwagę upamiętniają potyczki ze żwirem i drutem kolczastym. Mam na sobie czerwoną flanelową koszulę, dość jaskrawą, by rozwścieczyć byka, skarpetki białe jak gołębie skrzydła i czarne jak noc tenisówki. Moja mama jest ślepa na kolory, a tato myśli, że to dziedziczne. Ale ja nie jestem daltonistą.

Swoją drogą zabawnie jest patrzeć na ludzi, którym zawdzięcza się przyjście na ten świat, i tak wyraźnie dostrzegać w nich siebie. Dochodzisz wtedy do wniosku, że każdy człowiek jest genetycznym kompromisem. Mam drobną budowę matki i jej ciemne faliste włosy, ale odziedziczyłem też ostry nos i niebieskie oczy ojca. Po mamie mam dłonie o długich palcach i - dłonie artysty, jak twierdzi, kiedy się martwię, że są takie chude - a po ojcu gęste brwi i niewielką bruzdę w podbródku. Czasami marzę przed zaśnięciem, że kiedy się obudzę, będę wyglądał jak Stuart Whitman w Szlaku Cimarron albo Clint Walker w Cheyenne ale prawda przedstawia się tak, że jestem chudym, gapowatym smarkaczem średniego wzrostu i postury, a kiedy zamknę oczy i wstrzymam oddech, zlewam się z tapetą. Za to w wyobraźni nieraz ścigam przestępców pospołu z detektywami i kowbojami, którzy co wieczór paradują przed nami na telewizyjnym ekranie, pomagam Tarzanowi zwoływać lwy w lesie za domem i strzelam do Niemców, tocząc z nimi samotną wojnę. Mam małą grupkę przyjaciół, takich jak Johnny Wilson, Davy Ray Callan czy Ben Sears, ale nigdy nie byłem tym, co się nazywa duszą towarzystwa. Czasem, gdy z kimś rozmawiam, ze zdenerwowania plącze mi się język, więc wolę milczeć. Moi koledzy nie różnią się zbytnio ode mnie wiekiem, wzrostem czy temperamentem. Jeśli nie mamy szans na zwycięstwo, unikamy walki, a zresztą żaden z nas nie umie się dobrze bić.

I chyba właśnie tak zaczyna się literatura lub - jeśli wolicie - korekta rzeczywistości; nadawanie światu kształtu, jaki byłby zapewne przyjął, gdyby pan Bóg nie miał zeza i dwóch lewych rąk. W prawdziwym świecie byłem bezsilny; w moim królestwie stawałem się Herkulesem uwolnionym z okowów.

Wiem, że jedno na pewno odziedziczyłem po dziadku Jaybirdzie, ojcu taty: jego ciekawość świata. Dziadek skończył już siedemdziesiąt sześć lat, był żylasty jak stary wół, miał plugawy język i jeszcze bardziej plugawe maniery, ale wciąż buszował po lasach wokół swojej farmy. Przynosił do domu rzeczy, na których widok babcia Sarah mdlała: wężowe skórki, puste gniazda szerszeni, nawet zdechłe zwierzęta. Miał zwyczaj rozcinać je scyzorykiem i zaglądać, co mają w środku. Okrwawione wnętrzności rozkładał na gazetach. Pewnego razu powiesił na drzewie martwą ropuchę, zawołał mnie i kazał patrzeć, jak muchy się na niej pasą. Przynosił do domu jutowy worek pełen liści, wytrząsał je we frontowym pokoju i po kolei oglądał przez szkło powiększające, po czym zapisywał różnice między nimi w jednym ze swych niezliczonych notesów. Zbierał niedopałki cygar i zeschnięte kawałki przeżutego tytoniu, które trzymał w szklanych fiolkach. Potrafił godzinami siedzieć i patrzeć na księżyc.

Możliwe, że był stuknięty. Możliwe, że stuknięty to słowo na określenie kogoś, kto przestając być dzieckiem zachowuje czarodziejską moc. Ale dziadek Jaybird czytał mi niedzielne komiksy i opowiadał o nawiedzonym domu w małej osadzie, w której się urodził. Może i był przyziemny, małostkowy czy głupi, ale zapalił we mnie płomyk ciekawości, w którego świetle potrafiłem dostrzec daleki świat poza Zephyr.

 

Tamtego ranka przed wschodem słońca jadłem śniadanie z mamą i tatą w naszym domu przy Hilltop Street. Był rok 1964. Na świecie zachodziły wielkie zmiany, o których nie miałem pojęcia. W tamtej chwili wiedziałem tylko, że mam ochotę na jeszcze jedną szklankę soku pomarańczowego i że będę pomagał tacie na trasie, zanim odwiezie mnie do szkoły. Wiec kiedy skończyliśmy jeść i naczynia zostały sprzątnięte, wyszedłem na dwór, żeby się przywitać ze Zbójem i nałożyć mu do miski zawiesistej odżywki dla psów. Mama ucałowała nas na pożegnanie, a ja włożyłem watowaną kurtkę, złapałem książki i popędziłem za ojcem do starej, dychawicznej furgonetki. Spuszczony z uwięzi Zbój odprowadził nas kawałek, ale na rogu Hilltop i Shawson zaczynało się terytorium Bodoga - dobermana Ramseyów. Słysząc werble, grające w krtani rywala, Zbój wycofał się dyplomatycznie.

Przed nami rozciągało się pogrążone w cichym śnie miasto Zephyr, a na niebie tkwił biały sierp księżyca.

W kilku oknach paliły się światła. Było ich niewiele; dochodziła dopiero piąta. Krzywy księżyc odbijał się w powolnym zakolu Rzeki Tecumseha, a jeśli tej nocy pływał w niej Stary Mojżesz, szorował chyba skórzastym brzuchem po dnie. Drzewa na ulicach, wciąż jeszcze bezlistne, poruszały gałęziami na wietrze. Wszystkie cztery światła uliczne w miejscu, które można było nazwać głównym skrzyżowaniem, pulsowały żółto w zgodnym rytmie. Na wschodzie szeroką rozpadlinę koryta rzeki przecinał kamienny most z zamyślonymi chimerami. Niektórzy twierdzili, że twarze chimer, wyrzeźbione w początku lat dwudziestych, przedstawiały różnych generałów Konfederacji, występujących tu w roli upadłych aniołów. Na zachodzie autostrada przedzierała się przez porośnięte lasem wzgórza w drodze ku innym miastom. Tory kolejowe biegły przez północne rubieże Zephyr - dzielnicę Bruton, gdzie mieszkali wszyscy Murzyni. Na południu znajdował się miejski park z muszlą koncertową i dwoma ziemnymi boiskami do baseballu. Park nosił imię Clifforda Graya Hainesa, założyciela Zephyr. Był tu pomnik owego dostojnego męża, który siedział na kamieniu, oparłszy podbródek na dłoni. Według taty wyglądał zupełnie jakby miał zatwardzenie i nie mógł się załatwić ani też wstać z nocnika. Dalej na południe droga numer 10 przecinała granicę miasta i niczym czarny wąż wodny wiła się przez podmokłe lasy, omijając parking dla przyczep i Jezioro Saksońskie, którego brzegi opadały w dół ku niezmierzonej otchłani.

Tato skręcił w Merchants Street i jechaliśmy teraz przez handlowe centrum Zephyr. Odgrodzony chodnikiem od przelotowej ulicy, pysznił się Zakład Fryzjerski Dollara, za nim Magazyn Konfekcji Mę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin