BH 03 Proroctwo Sadnego Dnia A5.doc

(1951 KB) Pobierz
Proroctwo Sądnego Dnia




Scott Mariani

Proroctwo Sądnego Dnia

Cykl: Ben Hope Tom 3

 

 

Przełożył: Wojciech Jędruszek

Tytuł oryginalny: The Doomsday Prophecy

Rok pierwszego wydania: 2009

Rok pierwszego wydania polskiego: 2010

 

 

Ben Hope, były komandos SAS, służb specjalnych Jej Królewskiej Mości, rezygnuje z pracy polegającej na poszukiwaniu porwanych osób i podejmuje decyzję o powrocie na przerwane wiele lat temu studia teologiczne. Nie zdaje sobie sprawy, że los znów spłata mu figla... Szukając zaginionej badaczki, Zoë Bradbury, zajmującej się archeologią biblijną, zostaje wplątany w wyjątkowo niebezpieczną misję. Jaką starożytną tajemnicę odkryła Zoë? Kto zrobi wszystko, aby sekret ten nie ujrzał światła dziennego?

Z Grecji akcja książki przenosi się na głębokie amerykańskie Południe i do świętego miasta, Jerozolimy. Tam Ben orientuje się, że walczy nie tylko o siebie i Zoë, lecz także o życie wielu milionów ludzi. Stawka jest przerażająco wysoka, czasu zaś na uniknięcie katastrofy, która może być początkiem Apokalipsy, jest coraz mniej.


 

 

 

Malcolmowi i Isabelle

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Błogosławiony, który odczytuje,

i którzy słuchają słów

Proroctwa,

a strzegą tego, co w nim napisane,

bo chwila jest bliska.

Biblia, Księga Objawienia 1,3


1.

Korfu, Wyspy Jońskie, czerwiec 2008
dzień pierwszy

Zrobili to nocą.

Znaleźli ją na tonącej w zieleni wyspie Korfu i przez trzy słoneczne dni obserwowali. W końcu zdecydowali się na kolejny ruch. Wypoczywała w wynajętej willi, ukrytej w cieniu drzew oliwnych, na wysokim brzegu kryształowo czystego morza.

Mieszkała sama - porwanie jej nie powinno być trudne. Jednak dom był zawsze pełen rozbawionych gości, tańczących i pijących praktycznie bez przerwy. Widzieli ją, nie wiedzieli jednak, jak się do niej zbliżyć.

Opracowali więc szczegółowy plan akcji. Wkroczenie, akcja, wyjście. Wszystko miało odbyć się cicho i dyskretnie. W zespole było ich czworo: kobieta i trzech mężczyzn. Wiedzieli, że jest to jej ostatni dzień na wyspie - miała już bilet na samolot odlatujący z Korfu następnego ranka. Wracała do domu, skąd uprowadzenie jej byłoby dużo, dużo trudniejsze.

Dzisiaj wieczorem albo nigdy. Ze względów strategicznych pora na jej zniknięcie wydawała się idealna, rano nikt już nie będzie jej szukał.

Czekali do wieczora na moment, kiedy pożegnalne przyjęcie się rozkręci. Mieli samochód, zwykły, niezwracający uwagi, wynajęty za gotówkę w miejscowej firmie. Jechali w milczeniu, zaparkowali na poboczu drogi, ukryci w cieniu oliwnego zagajnika w pobliżu willi.

Obserwowali w milczeniu. Willa jak zwykle tonęła w światłach. Po wodzie niosła się muzyka i śmiechy gości. Gwar, nieco wyciszony przez drzewa, docierał też do nich. Dom z białego kamienia wyglądał imponująco, na jego trzech balkonach widzieli tańczące pary oraz gości stojących z drinkami przy balustradzie i podziwiających piękno wieczoru.

W dole, w świetle księżyca, mieniło się morze. Wieczór był ciepły, powietrze ciężkie od woni kwiatów, wiała lekka bryza. Wciąż podjeżdżały samochody z kolejnymi gośćmi.

Tuż przed jedenastą zespół przystąpił do akcji. Dwaj mężczyźni z przodu usadowili się wygodniej; mieli zostać w samochodzie i czekać. W razie potrzeby nawet bardzo długo. Nie było to dla nich jednak niczym nowym. Siedzący z tyłu mężczyzna i jego towarzyszka popatrzyli na siebie i lekko skinęli głowami. Kobieta odgarnęła długie, lśniące, czarne włosy i związała je z tyłu gumką, następnie w lusterku samochodowym sprawdziła makijaż.

Otworzyli drzwi i wysiedli z samochodu. Nie oglądali się już za siebie. On trzymał butelkę drogiego, miejscowego wina. Opuścili cień zagajnika i przez bramę weszli na teren posesji, kierując się w stronę drzwi i tarasu. Mężczyźni w samochodzie widzieli teraz tylko ich plecy.

Wkroczyli w krąg światła i wrzawy. W milczeniu, swobodnie i pewnie poruszali się wśród gości. Dobrze wiedzieli, jak wtopić się w tłum. Wiele spośród zgromadzonych tu osób było już zbyt pijanych, żeby zwrócić na nich uwagę, co bardzo im odpowiadało. Dookoła walały się puste butelki, a zapach unoszący się w powietrzu wskazywał, że palono tu nie tylko tytoń.

Para nowo przybyłych ruszyła przez chłodne białe pokoje, obserwując ich kosztowny wystrój. Szybko zlokalizowali cel i od tego momentu nie spuszczali go z oka.

Nie podejrzewała niczego.

Znajdowała się w centrum uwagi i stwarzała wrażenie osoby, którą to bardzo bawi. Wiedzieli, że swoje pieniądze wydaje lekką ręką, bez zastanowienia, jakby była pewna, że nigdy ich jej nie zabraknie. Szampan lał się strumieniami. W kącie salonu stał samoobsługowy barek, z którego goście swobodnie korzystali.

Dwójka przybyszy patrzyła na nią bez emocji. Zachowywali się jak naukowcy, którzy obserwują szczura w klatce, wiedząc, co go czeka. Była młoda i piękna, wyglądała dokładnie tak jak na zdjęciach. Może tylko włosy miała trochę dłuższe, a dzięki opaleniźnie oczy intensywniej niebieskie. Białe bawełniane spodnie i żółta jedwabna bluzka podkreślały powaby jej figury i przyciągały wzrok mężczyzn.

Nazywała się Zoë Bradbury. Wiedzieli o niej dużo. Miała dwadzieścia sześć lat i imponujący, jak na jej wiek, dorobek jako autorka, naukowiec, historyk oraz cieszący się poważaniem w swoim środowisku archeolog biblijny. Nie wiązała się z nikim na stałe, chociaż nieustannie otaczał ją wianuszek mężczyzn, których towarzystwo bardzo sobie ceniła. Na przyjęciu flirtowała i tańczyła ze wszystkimi atrakcyjnymi gośćmi. Była Angielką urodzoną i wychowaną w Oksfordzie. Wiedzieli, kim są jej rodzice. Sięgnęli głęboko w jej życie i zrobili to sumiennie. Z tego bowiem żyli.

Plan był prosty. Za parę minut kobieta niepostrzeżenie się oddali, a mężczyzna zbliży do celu. Zaoferuje jej drinka, może poflirtuje. Miał nieco ponad trzydzieści lat, był szczupły i przystojny. I pewny, że wrzucenie narkotyku do jej kieliszka nie nastręczy żadnych trudności.

Był to wolno działający specyfik, powodujący objawy towarzyszące wypiciu zbyt dużej ilości alkoholu - z tą jednak różnicą, że ofiara nie będzie w stanie się obudzić przez kilka najbliższych godzin. Sposób, w jaki gospodyni przyjęcia wychylała donoszone jej drinki, gwarantował, że kiedy uda się do sypialni, nikt się tym nie przejmie. A kiedy przyjęcie się skończy i goście wyjdą, porywacze wyniosą ją do samochodu. W punkcie kontaktowym już na nich czekał motorowy jacht.

Tak jak przewidywali, ze zbliżeniem się do Zoë nie było problemu. Mężczyzna przedstawił się jako Rick. Rozmawiał, uśmiechał się i flirtował. Gdy zaproponował jej martini, nie odmówiła. Podszedł do baru, aby je przyrządzić, i tam, podczas mieszania, szybko wlał do kieliszka zawartość ampułki z narkotykiem. Wszystko odbyło się w pełni profesjonalnie. Wrócił i z uśmiechem podał jej gotowego drinka.

Zachichotała i uniosła kieliszek w żartobliwym toaście: Na zdrowie! Złota bransoleta przesunęła się z jej przegubu na opalone przedramię.

I w tym momencie ich plan wziął w łeb.

Nie zwracali dotąd większej uwagi na mężczyznę, stojącego w kącie pokoju. Podszedł on szybko do Zoë, ujął za rękę i poprosił do tańca. Jego twarz nie była im obca. Widzieli go już kilka razy wcześniej, gdy obserwowali willę. Miał około czterdziestu pięciu lat, przyprószone siwizną skronie, był szczupły, elegancko ubrany i wyraźnie starszy od reszty jej przyjaciół. Aż do tej chwili trzymał się na uboczu.

Skinęła głową i odstawiła nietkniętego drinka na sąsiedni stolik. Mężczyzna, sprawiający wrażenie zupełnie trzeźwego, zachował się dziwnie. Przechodząc koło stolika, trącił go kolanem tak, że kieliszek się przewrócił, a drink wylał na podłogę. Nie byli pewni, czy zrobił to z premedytacją, czy przez zwykłą nieuwagę.

Mieli tylko jedną ampułkę. Zobaczyli, jak mężczyzna wyprowadza ich cel na taras, gdzie pod rozgwieżdżonym niebem goście tańczyli w rytm wolnego jazzu.

Para przybyszy zrobiła wtedy to, czego ich uczono na szkoleniach: zaczęli improwizować. Błyskawicznie porozumieli się wzrokiem, ich spojrzenia i gesty były praktycznie niezauważalne dla osób nieznających powodu ich obecności. W kilka sekund przyjęli nowy plan działania. Trochę się teraz pokręcą, wtopią w otoczenie. A pod koniec przyjęcia wejdą do domu, schowają się i poczekają, aż ostatni goście odjadą, a dziewczyna zostanie sama. To także nie było trudne. Nie śpieszyło im się. Spokojnie wyszli na taras pełen ludzi, oparli się o ścianę i zaczęli sączyć drinki.

Między ich celem a starszym mężczyzną zaobserwowali pewne napięcie. W czasie tańca mężczyzna próbował dziewczynę do czegoś nakłonić. Szeptał jej do ucha, starając się robić to dyskretnie.

Przez chwilę nawet wyglądało na to, że dojdzie między nimi do kłótni. Wtedy jednak on ustąpił. W geście pojednania pogłaskał ją po ramieniu, pocałował w policzek i szybko opuścił przyjęcie. Dwójka przybyszy ujrzała, że wsiada do swojego mercedesa i odjeżdża.

Były trzydzieści dwie minuty po dwudziestej trzeciej.

Kwadrans przed północą zobaczyli, że spojrzała na zegarek i zaczęła wypraszać gości. Wyłączyła muzykę, zapanowała nagła cisza. Przeprosiła wszystkich, mówiąc, że wcześnie rano ma samolot. Że dziękuje im za przyjście. Że życzy im dalszej dobrej zabawy gdzie indziej.

Goście byli trochę zaskoczeni, nikt się jednak nie obraził. W tę ciepłą letnią noc na wyspie odbywało się wiele innych przyjęć.

Mężczyzna i kobieta musieli wyjść ze wszystkimi. Nie mieli żadnej szansy, żeby odejść gdzieś na bok i się schować. Swoje rozczarowanie potrafili jednak dobrze ukryć. Wiedzieli, że to tylko drobna niedogodność, którą nie należy się zbytnio przejmować. W milczeniu wrócili do samochodu ukrytego w cieniu drzew oliwnych i wsiedli do środka.

- Co robimy? - spytał kierowca.

- Czekamy - z tylnego siedzenia odpowiedziała kobieta.

Jasnowłosy mężczyzna się skrzywił.

- Dosyć tego. Dajcie mi pistolet. Zaraz sukę przyprowadzę. O, tak! - Wychylił się do przodu i strzelił palcami. Kierowca wzruszył ramionami i wyjął spod kurtki pistolet kaliber 9 mm. Blondyn wziął broń i zamierzał wysiąść z samochodu.

Kobieta go powstrzymała:

- Ważna jest dyskrecja, pamiętasz? Działamy czysto.

- Do diabła z dyskrecją. Uważam, że...

- Czekamy - powtórzyła kobieta i posłała mu spojrzenie, które go natychmiast uciszyło.

W tym momencie usłyszeli motocykl.

Była dokładnie północ.


2.

okolica Galway Bay, zachodnie wybrzeże Irlandii
dwie minuty później, 22:02 czasu GMT

Lód w szklance z whisky już się rozpuścił, ale Ben Hope nadal stał w oknie i obserwował zapadającą ciemność. Widział słońce, które chowało się za atlantycki horyzont, niebo ze szkarłatnymi i złotymi smugami oraz nadciągające od zachodu wraz ze zmierzchem chmury.

Patrzył, jak fale rozbijają się o czarne skały i tryskają pióropuszami piany. Twarz miał spokojną, lecz bolesne myśli nie dawały mu chwili wytchnienia. Nawet whisky nie pomagała. Nie mógł uwolnić się od obrazów i wspomnień z przeszłości. Zastanawiał się nad swoim życiem. Myślał o tym, co dotychczas zrobił, i o planach, których już nie zrealizuje. Przed sobą widział tylko pustą przyszłość, samotne dni przechodzące w samotne noce.

Wcale tak być nie musi.

Tuż za nim na niskim stoliku stała butelka najprzedniejszej whisky słodowej. Kilka godzin temu była pełna. Teraz na dnie zostało już niewiele. Przy butelce leżała Biblia. Stara, oprawiona w skórę, nieco już podniszczona. Znał ją prawie na pamięć. Pistolet, hi-power browning kaliber 9 mm, zadbany, wyczyszczony i naoliwiony, znalazł się na stoliku już przed paroma godzinami, nadal jednak nie był odbezpieczony. Trzynaście lśniących naboi tkwiło w magazynku, jeden w komorze zamka. Miedziany opływowy wierzchołek naboju był na linii lufy, a jego koniec tylko czekał na uderzenie iglicy. I decyzję człowieka.

Jeden nabój.

Gdzieś w głębi pełnego cieni pokoju zadzwonił telefon. Ben nawet się nie poruszył. Po pewnym czasie dzwoniący zrezygnował.

Czas mijał. Słońce zanurzyło się już w oceanie. Fale były coraz ciemniejsze, niebo spowiła noc. W oknie widział teraz własne odbicie.

Znów zadzwonił telefon.

Nadal stał bez ruchu. Telefon dzwonił pół minuty, potem przestał. Jedynym odgłosem w pokoju był teraz daleki szum Atlantyku.

Odwrócił się od okna i podszedł do stolika. Odstawił pustą szklankę i sięgnął po pistolet. Zważył w dłoni ciężką stal. Zauważył igrające na niej światło księżyca. W końcu odbezpieczył broń.

Bardzo wolno skierował ją w swoją stronę. Patrzył teraz prosto przed siebie, trzymając pistolet od tyłu, z kciukiem na spuście. Zbliżył go do twarzy. Na czole poczuł zimny pocałunek stali. Zamknął oczy. W myślach widział jej twarz, taką chciał ją pamiętać: uśmiechniętą, pełną życia, piękną i szczęśliwą, pełną miłości.

Bardzo mi ciebie brakuje.

Westchnął.

Nie dzisiaj, pomyślał. Jeszcze nie dzisiaj.

Opuścił pistolet i stał tak przez chwilę. Wreszcie go zabezpieczył, odłożył na stolik i wyszedł z pokoju.


3.

Korfu 24:03
czasu greckiego

Z włosami rozwianymi chłodnym wiatrem Zoë pędziła na wielkim skuterze Suzuki Bergman w górę krętej wiejskiej drogi.

W pewnej chwili dostrzegła, że jedzie za nią jakiś samochód, którego silne reflektory omiatały okolicę. Zastanawiała się, kim jest kierowca. Może to ostatni, spóźniony gość z jej przyjęcia?

Nie zauważyła jednak żadnego samochodu, gdy przed wyjściem z domu zamykała okiennice i drzwi.

Dodała gazu. Drzewa po obydwu stronach drogi zaczęły uciekać coraz szybciej. Czuła, jak wiatr szarpie jej włosy i ubranie, światła samochodu zostały w tyle. Uśmiechnęła się. Była zadowolona, że Nikos zabrał już cały bagaż do siebie - na skuterze by się nie zmieścił. Teraz mogła się cieszyć swoją ostatnią przejażdżką przed porannym wylotem do domu. Skuter był duży, jego silnik o pojemności 400 cc gwarantował dreszczyk emocji. A tego rodzaju podniety i ryzyko Zoë kochała najbardziej. Uśmiechając się jeszcze szerzej, ponownie przyśpieszyła.

Wtedy w lusterku wstecznym znowu pojawiły się światła. Tym razem samochód, oślepiając ją, jeszcze bardziej się zbliżył. Zwolniła więc i zjechała na bok, by mógł ją wyprzedzić.

On jednak uparcie pozostawał w tyle, utrzymując tę samą prędkość co ona. Poirytowana, machnięciem ręki pokazała mu, żeby jechał szybciej. Samochód nadal nie przyśpieszał. Słyszała pracę jego silnika, zagłuszającego hałas skutera.

OK. To musiał być jakiś dupek, który chciał się pościgać. Skoro tak, proszę bardzo! Wcisnęła gaz do dechy, przechylając się na bok przy wchodzeniu w kolejne zakręty. Samochód wciąż trzymał się blisko. Jeszcze bardziej przyśpieszyła, odstęp się trochę powiększył. Jednak nie na długo. Wreszcie samochód podjechał do niej tak blisko, że się przestraszyła.

Serce Zoë biło coraz szybciej, a perspektywa wyścigu na ciemnej pustej drodze między migającymi z obu stron drzewami nagle straciła swój urok.

Z przodu, po prawej stronie, dostrzegła polną drogę. Pamiętała ją, wcześniej była tu kilka razy na spacerze. Na jej końcu znajdowała się brama zawsze zamknięta na kłódkę, lecz między bramą a rozpadającym się kamiennym murem była szczelina wystarczająco szeroka, aby zmieścił się w niej skuter.

Z dużą szybkością skręciła w prawo, z trudem zachowując kontrolę nad pojazdem. Powierzchnia drogi była miękka i sypka. Skuter wkrótce wpadł w poślizg, z którego ledwie go wyprowadziła. W lusterku znów zobaczyła zbliżające się światła.

Czego od niej chcieli?

Brama była coraz bliżej. Dwadzieścia metrów. Piętnaście. Wyhamowała, skuterem zarzuciło, lecz trafił w szczelinę i ze zgrzytem plastiku przecisnął się na drugą stronę. Goniący ją samochód gwałtownie stanął, światła znów się oddaliły.

Wydała okrzyk radości. Udało się!

Jednak gdy w chwilę potem ponownie spojrzała w lusterko, na tle świateł zobaczyła sylwetki ludzi. Biegnących za nią i uzbrojonych.

Z tyłu usłyszała głośny strzał, poczuła wstrząs. Pękła tylna opona.

Nagle straciła panowanie nad pojazdem i wiedziała, że upada. Z impetem wyrżnęła o ziemię.

I to było wszystko, co na długi czas zapamiętała.


4.

Thames Ditton, Surrey, Anglia
dzień drugi

Wysokie złocone skrzydła zwieńczonej łukiem bramy były otwarte, więc Ben Hope nie musiał się zatrzymywać. Prywatna droga długim tunelem wcinała się w otaczający ją las, zielony i chłodny mimo upalnego popołudnia. Za zakrętem, gdy już rozstąpiły się drzewa, ujrzał otoczony aksamitnym, wypielęgnowanym trawnikiem późnogeorgiański pałac. Wynajęte audi quattro zostawił na wysypanym chrzęszczącym żwirem parkingu, tuż obok bentleyów, rollsów i jaguarów.

Wysiadając z samochodu, poprawił krawat i włożył marynarkę od specjalnie kupionego na tę okazję drogiego garnituru. Był prawie pewny, że po dzisiejszym przyjęciu nigdy więcej go już nie założy. Usłyszał niesione wiatrem dźwięki orkiestry i przecinając trawnik, ruszył w jej kierunku. Na tyłach rezydencji rozciągał się ogromny park.

Goście zgromadzili się na trawniku wokół wielkiego pasiastego namiotu. Było dużo śmiechu i lekkich rozmów. Długie stoły z kanapkami, kelnerzy roznoszący napoje na tacach. Kobiety w letnich sukienkach i kwiecistych kapeluszach. Przyjęcie ślubne wyglądało o wiele wystawniej, niż Ben się spodziewał.

Charliemu się udało, pomyślał. Ten praktyczny, znający życie londyńczyk karierę zawodową w Royal Engineers rozpoczął jako kierowca ciężarówki z zaopatrzeniem. W wojsku był od czasu ukończenia szkoły średniej. W 22 pułku SAS nigdy nie awansował, ponieważ wolał służyć w randze szeregowca. Miał tylko jedną ambicję - być najlepszym. Benowi niełatwo było wyobrazić go sobie w roli męża bogatej żony i zastanawiał się, czy w nowym środowisku znajdzie szczęście.

Teraz Charlie, wśród innych par na trawniku, tańczył z narzeczoną. Na jego widok Ben się uśmiechnął. Charlie prawie się nie zmienił, tylko jego smoking był czymś nowym. Orkiestra zaczęła grać jakiś stary kawałek jazzowy, Glenna Millera czy Benny'ego Goodmana. W słońcu błyszczały puzony i saksofony.

Ben nie ruszał się z miejsca. Słuchał muzyki, obserwował ludzi i przyjęcie. Wróciły wspomnienia z własnego ślubu sprzed kilku miesięcy. Instynktownie sięgnął do złotej obrączki, którą nosił teraz na cienkim rzemyku na szyi. Dotknął jej przez materiał bawełnianej koszuli, próbując nie myśleć o tragicznym dniu, w którym dla niego wszystko się skończyło.

Przez chwilę znów się tam znalazł, po raz kolejny wszystko zobaczył. Wreszcie udało mu się zepchnąć w mrok prześladujące go obrazy. Wiedział jednak, że powrócą.

Taniec się skończył. Rozległy się oklaski i śmiechy. Charlie zauważył Bena i zamachał do niego. Ucałował narzeczoną, która w towarzystwie rozszczebiotanych przyjaciółek odeszła w stronę namiotu. Orkiestra zaczęła grać kolejny utwór. Charlie podbiegł do Bena, uśmiechnięty od ucha do ucha, z trudem ukrywając podniecenie.

- Wyglądasz w tym stroju inaczej - powiedział Ben.

- Nie sądziłem, że pan przyjedzie. Cieszę się, że się udało. Dzwoniłem wiele razy.

- Odsłuchałem twoją wiadomość - odparł Ben. - Nie mów już do mnie pan, mam na imię Ben.

- Cieszę się, że przyjechałeś, Ben.

- Ja też się cieszę, że znów się widzimy. - Ben z sympatią poklepał Charliego po ramieniu.

- Co porabiałeś? Jak ci idzie? - pytał Charlie.

- Długo się nie widzieliśmy - odpowiedział Ben, uchylając się od bezpośredniej odpowiedzi.

- Dobrych pięć lat.

- Najlepsze życzenia z okazji ślubu. Brawo.

- Dzięki. Jesteśmy bardzo szczęśliwi.

- Macie piękną posiadłość.

- To? - Charlie zatoczył ręką łuk, wskazując dom i rozległe zadbane trawniki. - Chyba żartujesz. To własność rodziców Rhondy. To oni płacą za tę imprezę. Wiesz, jak to jest, czego się nie robi dla jedynaczki. Trochę przesadzają, tak między nami mówiąc. Lubią pokazywać, że mają pieniądze. Gdyby to zależało tylko od Rhondy i ode mnie, poszlibyśmy do najbliższego Urzędu Stanu Cywilnego, a później do pubu. - Uśmiechnął się ciepło. - A co u ciebie, Ben? Czy też zaryzykowałeś?

- Zaryzykowałem?

- No wiesz... normalne życie, małżeństwo, dzieci i tego rodzaju sprawy.

- Och... - Ben się zawahał. Do diabła z tym. Udawanie nie miało sensu. - Ożeniłem się - powiedział cicho.

Charlie się rozpromienił.

- Wspaniale. Człowieku, fantastycznie! Kiedy to zrobiłeś?

Ben po chwili milczenia odpowiedział:

- W styczniu.

Charlie rozejrzał się.

- Jest tu z tobą?

- Nie.

- Naprawdę szkoda - powiedział rozczarowany Charlie. - Tak bardzo chciałbym ją poznać.

- Już jej nie ma.

Zdezorientowany Charlie zmarszczył czoło.

- Chcesz powiedzieć, że była tu, ale już poszła?

- Nie. Chcę powiedzieć, że nie żyje. - Jego słowa zabrzmiały ostrzej, niż Ben zamierzał. To wszystko nadal było dla niego takie trudne.

Charlie zbladł. Spuścił wzrok i przez chwilę nic nie mówił. Potem wykrztusił:

- Kiedy?

- Pięć miesięcy temu. Niedługo po ślubie.

- Jezu! Nie wiem, co powiedzieć.

- Nie musisz nic...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin