Chris Manby
Szukam męża, szukam żony
Przekład Irena Kołodziej
Tytuł oryginalny: Getting Personal
Wydanie oryginalne 2002
Wydanie polskie 2003
Inteligentni, atrakcyjni i nie wiadomo dlaczego wciąż bez pary. Troje przyjaciół z Londynu marzy, by znaleźć tego lata prawdziwą miłość...
Czy każdy facet, jakiego pozna twoja najlepsza przyjaciółka, musi być draniem?
Czy każda dziewczyna, z jaką umówi się twój najlepszy przyjaciel, musi być gęsią?
Czy każda twoja randka musi być niewypałem?
Ruby, Lou i Martin postanawiają napisać ogłoszenia matrymonialne. Dla siebie nawzajem.
Idealne rozwiązanie? Raczej najprostsza droga do katastrofy...
Ta książka jest dla Harrisona Arnolda.
Wiesz, Harry, dawno temu, przed laty twoja ciocia była całkiem do rzeczy!
Czy ja kiedykolwiek będę czyimś Niezgrabiaszkiem?
To pytanie tliło się w głowie Ruby Taylor, gdy patrzyła, jak świeżo upieczona pani Foreman pakuje swemu nowiutkiemu małżonkowi do ust kawał czekoladowego weselnego tortu. Jeśli to prawda, myślała Ruby, że na każdego gdzieś tam czeka jego połówka jabłka, to jej koleżanka ze studiów, Zuzanna (czule zwana przez męża Niezgrabiaszkiem) i Winky (zwany przez wszystkich Winkym - naprawdę tak się nazywał) niewątpliwie byli tego dowodem.
Ruby uciekłaby z wrzaskiem od faceta, który nawet w najgorszy mróz miał na koszuli plamy potu i uważał, że wspominanie w weselnym przemówieniu o pomrukach, jakie wydaje w łóżku jego dopiero co poślubiona małżonka, jest zabawne. No, ale dla Zuzanny, która nawet w sukni prosto od Jimmy'ego Choosa człapała wzdłuż nawy tak, jakby miała na nogach gumowce, Winky Foreman był ideałem. Niczym jang dla jing. Sól dla pieprzu. Śmierdziuszek dla Niezgrabiaszka. Najwyraźniej.
To, jak dotąd, czwarte wesele, w którym Ruby brała w tym roku udział, a przecież nie był to jeszcze nawet czerwiec. Najpierw Jane i łan. Kościół anglikański i kanapki w Gloucestershire. Potem Mark i Jacqui. Urząd Stanu Cywilnego i pizza w South Ken. Potem Peter i Katherine.
Elegancja w Rutland. A teraz Winky i Zuzanna. Pełno objawowy zespół prostactwa rodem z wyższych sfer w Shropshire. Fraki, różowa markiza, pompowanie żołądków o świcie.
Lou Capshaw i Martin Ashcroft, którzy często wydawali się Ruby jedynymi istotami bez pary na całym bożym świecie, siedzieli wraz z nią przy stole „dla gości różnych”. Na każdym weselu jest taki stół - zazwyczaj upchnięty gdzieś przy drzwiach kuchennych - przewidziany dla singlów, wdowców, znajomych z wakacji i upierdliwych ciociobabć ze strony panny młodej. Zabijali czas, grając w weselne disco bingo (wypisuje się tytuły dziesięciu piosenek, które człowiek spodziewa się usłyszeć na weselnym przyjęciu, a potem odfajkowuje kolejne pozycje, jeśli dana melodia zostanie zagrana).
Martin prowadził. Zuzanna i Winky zaczęli tańczyć w rytm Damy w czerwieni, dzięki czemu jednym rzutem wyszedł na czoło. Potem zagrano Piosenkę ptaszka (dla maluchów), Splamioną miłość (dla zgorzkniałych) i Głowa do góry, nie jest tak źle (przede wszystkim dla panny młodej).
- No dobra. To która strona zacznie walkę na żywność? - spytała leniwie Lou.
Już teraz Zuzanna miała na twarzy więcej tortu niż makijażu.
- Panny młodej - zdecydował Martin.
- Pana młodego - powiedziała Lou. I miała rację. Niemal w tej samej chwili od stołu typków grających z Winkym w tym samym klubie rugby, nadleciał pocisk w postaci nadziewanej babeczki. Chłopcy już dawno temu zmienili swoje stare, pamiętające szkolne czasy krawaty w bandanki i wyglądali niczym Indianie, a teraz przypuszczali szturm na druhny w brutalnej inscenizacji Ostatniej bitwy generała Custera.
- Idziemy do toalety? - zwróciła się Ruby do Lou.
Zuzanna mogła się nie przejmować lukrem na swojej markowej jedwabnej sukni ślubnej, ale Ruby troszczyła się nieco bardziej o swoją jedyną prawdziwą Donnę Karan.
- Czy oni nie pasują do siebie po prostu idealnie? - wybełkotała dziewczyna w kolejce do przenośnej kabiny, która spełniała tego popołudnia rolę damskiej toalety.
- Idealnie - zgodziła się Lou. Dzięki Bogu, nie usiłowała kolejny raz przedstawić swojej teorii na temat wspólnej prababki państwa młodych ze strony ojców.
Ruby miała tego dość.
- No - powiedziała dziewczyna, poprawiając szminkę na wargach trochę na chybił trafił. - To dosyć zabawne, biorąc pod uwagę, jak się poznali.
- A jak się poznali? - spytała głośno Ruby. Oczyma duszy ujrzała szkocką zabawę ludową, na której podczas dziarskiego tańca Winky „wykręca” Zuzannę ze źle ześcibolonej balowej sukni, a następnie oferuje swoją pomoc we włożeniu jej na powrót.
- Przez ogłoszenie matrymonialne! Możesz w to uwierzyć? Zuzanna dała ogłoszenie w „Telegraph”. Napisała, że szuka PPPH.
- Posiadacza pierwszorzędnego poczucia humoru? - rozszyfrowała skrót Ruby.
- Chyba raczej pierwszorzędnie posuwającego posiadacza helikoptera - odparła Dziewczyna ze Szminką. - Niezłego męża złapała, co?
- Ja bym go raczej cisnęła z powrotem - mruknęła Lou. Właśnie w tym momencie obok kolejki do kibelka pojawiła się panna młoda.
- Z drogi, dziewczyny - powiedziała. - Wjeżdża wielka paka! - Jej wielowarstwowa spódnica z trudnością mieściła się w drzwiach kabiny.
- Och, Zuza - westchnęła Dziewczyna ze Szminką. - Czy ty możesz uwierzyć, że w końcu udało ci się upolować chłopa?
- Troszkę jestem, kurde, zaskoczona - przyznała Zuzanna. - Może lepiej zabiorę go w podróż poślubną, zanim narkoza przestanie działać! Cha, cha, cha!!!
Ruby i Lou wymieniły zdumione spojrzenia.
- Louisa! - ryknęła Zuzanna. - I Ruby! Dzięki, że przyszłyście, dziewczyny. Przyuważyłyście już jakichś fajnych facetów? Jest tu cała gromada rugbistów z klubu Winky'ego. Siedząco tam, koło parkietu. Większość jest wolna albo w trakcie rozwodu. Zajmijcie się nimi, zanim Finty Chambers zaliczy wszystkich co do jednego!
- Ja już zaliczyłam wszystkich co do jednego! - krzyknęła Finty, wyłaniając się w końcu z kabiny, pod którą wszystkie czekały. - I żaden nie znalazł się w mojej pierwszej piętnastce. Cha, cha, cha!
- Niech mi ktoś potrzyma spódnicę - poprosiła Zuzanna, siadając na toalecie.
Ruby zamknęła za nią drzwi.
- O kurczę! - wrzasnęła panna młoda. - Halka mi wpadła do miski klozetowej!
- Ogłoszenie matrymonialne... - powiedziała w zadumie Ruby, kiedy Zuzanna nie mogła jej słyszeć. - Nie pisnęła o tym ani słówka.
- A ty byś pisnęła? - zaśmiała się Lou. - Pierwszorzędnie posuwający posiadacz helikoptera? Akurat... Wygląda na to, że wystarczyła jej para horrendalnie przeciętnych portek.
- Ale są szczęśliwi - stwierdziła Ruby. - Bardziej niż ty, ja i Martin.
W pół godziny później narodził się nowy Klub Samotnych Serc.
Pomysł był fantastycznie prosty. Wszyscy troje byli singlami. Wszyscy szukali partnerów. (Niektórzy bardziej aktywnie niż inni, westchnęła Ruby).
Żadne nie miało ochoty spędzać całego lata w pojedynkę, patrząc na obściskujące się na każdym kawałku trawnika pary i dostając oparzeń słonecznych na tej części pleców, której nie sposób posmarować własnoręcznie olejkiem. Lou zaproponowała, żeby zamieścili ogłoszenia w dowolnie wybranej gazecie i zobaczyli, a nuż uda im się znaleźć w ten sposób swoich Winkych. A jeszcze lepiej - dopracowała pomysł Lou - żeby każde z nich zamieściło ogłoszenie dla innego.
Lou miałaby zatem napisać anons dla Martina, Martin dla Ruby, a Ruby dla Lou. W ten sposób wykluczyliby fałszywą skromność ogłoszeniodawcy. Nie byłoby beznadziejnego zaniżania własnej wartości rynkowej.
- Ani przesady, zasługującej na oskarżenie przed sądem z tytułu pogwałcenia prawa handlowego - dodała Ruby, wskazując głową Martina.
Kiedy nadejdzie stos odpowiedzi - gdyż, rzecz jasna, będą ich całe stosy - wówczas każdy członek trio wybierze spośród kandydatów przypuszczalnego partnera dla osoby, której dotyczyło dane ogłoszenie. Kulminacją eksperymentu stanie się wielka randka w ciemno w miejscu obfitującym w stosowne schowki, skąd będą mogli dyskretnie delektować się swoim sukcesem w wyborze partnera dla koleżanki czy kolegi. Gdyż będzie to sukces.
- Każde z nas zna dwoje pozostałych lepiej niż siebie samego - podkreśliła Lou - nie ma więc powodu, żeby się nie powiodło.
- Ale to tak jakby swatanie! - Martin był przerażony, kiedy Lou naszkicowała mu swój plan, gdy znów znaleźli się we trójkę przy stole „dla gości różnych”.
- Skąd mogę wiedzieć, czy on nie wybierze mi jakiegoś koszmarnego typa, żeby się ze mnie nabijać? - spytała Ruby, kiedy stało się jasne, że to Martin miałby napisać jej ogłoszenie.
- Nie masz do mnie zaufania? - spytał Martin.
- Martin - powiedziała Ruby - powierzyłabym ci bez wahania własne życie. Ale czy powierzyłabym ci moje życie osobiste, tego nie jestem aż tak pewna.
Parę dni wcześniej Ruby stała w oknie swojego biurowego pokoju i patrząc na popołudniową mżawkę, dołowała się matrymonialną arytmetyką.
Siedem milionów ludzi w Londynie. Z czego pięćdziesiąt jeden procent to kobiety. To daje, z grubsza licząc, trzy miliony czterysta tysięcy mężczyzn. Z czego ze dwadzieścia procent ma poniżej osiemnastki, co momentalnie redukuje obszar poszukiwań do dwóch milionów siedmiuset tysięcy. Z czego co najmniej trzydzieści procent będzie powyżej pięćdziesiątki, co zawęża liczbę mężczyzn, których Ruby mogłaby brać pod uwagę, bazując jedynie na kryterium odpowiedniego wieku, do miliona dziewięciuset tysięcy.
Odejmijmy od tego miliona dziewięciuset tysięcy, około dziesięć procent przypuszczalnych gejów. Zostaje milion siedemset tysięcy. Mniej więcej pięćdziesiąt procent to żonaci. Osiemset pięćdziesiąt tysięcy. Z tego pięćdziesiąt procent to na poważnie z kimś związani, co zmniejsza liczbę facetów do wzięcia w wieku od osiemnastu do pięćdziesięciu lat do czterystu dwudziestu pięciu tysięcy.
Odejmijmy od tego więźniów z długoletnim wyrokiem. Dwadzieścia pięć tysięcy? Chyba trochę więcej. Mieszkających z matką. Pewnie kolejne dwadzieścia tysięcy? Podzielmy to przez procent mężczyzn, którzy naprawdę mogliby wpaść Ruby w oko (sądząc na podstawie oceny jej znajomych, gdzie proporcja ta wynosi jeden na trzydziestu trzech, inaczej trzy procent). Tak więc nawet jeśli nie brać pod uwagę kwestii religii, przekonań politycznych oraz faktu, że dziewięciu na dziesięciu facetów woli bezmyślne, ale seksowne nastoletnie kociaki niż światowe kobiety powyżej trzydziestki, liczba wolnych mężczyzn w Londynie, co do których Ruby mogłaby mieć uzasadnioną nadzieję na trwały związek, zmniejsza się z prawie trzech i pół miliona do niespełna stu tysięcy. O których, jak szacowała (stosując całkowicie odmienną metodę niż ta, którą posłużyła się przy stopniowej redukcji liczby potencjalnych partnerów), konkuruje wraz z nią co najmniej dwa miliony dziewczyn, a wszystkie, co do jednej, są ładniejsze, bardziej zabawne i mają lepszą pozycję zawodową niż ona. To pewne jak dwa razy dwa.
No właśnie.
Ruby nie cierpiała statystyk. Zwłaszcza tych, z których wynikało, że najbardziej prawdopodobne miejsce do znalezienia partnera to miejsce pracy. Prawdę tę piastowała głęboko w sercu, gdy jako absolwentka-stażystka podjęła swoją pierwszą pracę w Hollingworth Public Relation i musiała zabrać się do nauki, jak przekonywać dziennikarzy, by zamieścili artykuł na temat wszystkiego - od prasowanej stali do wkładek higienicznych - gdy tak naprawdę czekała na przyobiecany biurowy romans.
Niestety, szybko zdała sobie sprawę, że jedną z najbardziej charakterystycznych cech public relations jest to, że pełno tam bab. A większość z nich to blondynki, rajcowne i permanentnie opalone, zupełnie jakby każdy wolny weekend spędzały na narciarskim stoku. Słowem, tyle było w imperium Hollingworth Public Relations wspaniałych niezajętych dziewczyn, że nawet główny księgowy, Frank Clark, ksywa Pięć Brzuchów, mógł na pewniaka liczyć na małe barabara podczas firmowych konferencji. Nawet jeśli miał opryszczkę na wardze (Ruby Taylor, Bournemouth International Centre, listopad 1999)...
Kiedy po raz n-ty przeczytała w którymś z kolorowych magazynów, w rubryce z serduszkiem, jak jakiś nieszczęsny facet zaklina się, że nie może znaleźć dziewczyny, zastanawiała się, dlaczego pani redaktor od porad nie powie mu: „Podejmij pracę w public relation”, zamiast: „Zapisz się do klubu”. Ruby ze swej strony mogłaby równie dobrze wstąpić do klasztoru.
Dla Emlyna Cruickshanka, ksywa Pantera, przeszklone pokoje Hollingworth były jednak jak pełen łososi strumień dla wygłodzonego niedźwiedzia. Emlyn pracował jako handlowiec i miał kanciapkę po sąsiedzku z Ruby. Lubił myśleć, że przydomek Pantera zawdzięcza swojej gładkiej ciemnej urodzie i umiejętności rzucania się na klienta, zanim jakikolwiek inny handlowiec w mieście wypowie słowo „lunch”. W rzeczywistości dziewczyny nazwały go Panterą, ponieważ był nieposkromionym zbereźnikiem. Oznaczało to, że przespanie się z Panterą stało się praktycznie rytuałem inicjacyjnym dla każdej nowej w firmie. W królestwie ślepców jednooki itd.
Ruby miała szczęście, że Pantera nastał w Hollingworth po niej. Właściwie to na początku był jej asystentem. Jeśli kiedykolwiek czuła do niego choćby najlżejszą miętę, przeszło jej, jak ręką odjął, kiedy pewnego dnia podczas lunchu wyjawił, że jest dumnym posiadaczem najcięższego przypadku grzybicy stóp, jaki kiedykolwiek oglądał na oczy jego lekarz. To wystarczyło, by Ruby odechciało się niskokalorycznej kanapki z jajkiem i majonezem. Kiedy jednak Emlyn przeszedł do szczegółów i zaczął opowiadać o płatach naskórka, jakie sypią mu się ze skarpetek za każdym razem, ilekroć je zmienia, Ruby zwątpiła, czy w ogóle jeszcze kiedykolwiek będzie coś jadła. Od tej pory, jak wyjaśniła Lou i Martinowi, stała się dziwnie odporna na jego uroki.
Wyleczywszy się z krótkiej historii z Emlynem, Ruby z rezygnacją uznała, że jej wielki romans biurowy to mrzonka. Cóż, brak potencjalnego obiektu westchnień w Hollingworth oznaczał przynajmniej, że jeśli tylko nie miała rano umówionego spotkania, mogła pójść do pracy jak stoi, nie zawracając sobie głowy tym, by maznąć twarz jakimś makijażem (czy choćby ją umyć, bo akurat wstała później niż powinna). I wtedy, rzecz jasna, zgodnie z prawem Soda, w jej życie wkroczył John Flett.
Jonathan Flett. Odpowiednik Michaela Douglasa w świecie techniki. (Chciałby nim być, mówiła potem Lou). John Flett pełnił funkcję dyrektora wykonawczego w fabryce łożysk kulkowych Barringtona.
Prawdę mówiąc, Ruby czuła się trochę rozczarowana, kiedy szef wybrał ją na kierownika zespołu, który miał znów skierować światła reflektorów na te małe srebrzyste kuleczki (bardziej interesowałaby ją wtedy praca na rzecz Two-Faced Cosmetics). Kiedy jednak zobaczyła Jonathana Fletta na ich pierwszym zebraniu poświęconym omówieniu strategii, zrekompensował aż nadto rozczarowanie Ruby, że nie będzie miała nieograniczonego dostępu do darmowych szminek, niebieskiej maskary i opalizujących purpurowych cieni do powiek.
Kurczę... Był rewelacyjny. Ruby spodziewała się najgorszego, kiedy dotarła do betonowego bunkra w słonecznym South Croydon, gdzie mieściła się centrala Barringtona. W pół godziny później pluła sobie w brodę, że nie włożyła swojego najlepszego stanika marki Wonderbra, nie umalowała się choć trochę, w ogóle nie zrobiła czegokolwiek, dzięki czemu mogłaby mu zapaść w pamięć nieco bardziej niż dzięki bezpłciowym sugestiom co do kampanii, która miała sprawić, że firma Barrington stanie się liderem w dziedzinie łożysk kulkowych. W fantastycznie skrojonym włoskim garniturze, Flett wydawałby się na miejscu nawet w zespole marketingowym Gucciego, spokojnie... Kiedy spytał Ruby o opinię na temat nowego, fascynującego logo Barringtona, jedynie z najwyższym wysiłkiem udało się jej nie zemdleć.
Podczas lunchu w jedynej przyzwoitej restauracji w okolicy Ruby szybko odkryła, że Flett jest równie interesujący, jak przystojny. Miała do czynienia nie ze zwykłym inżynierem od łożysk kulkowych, ale z najwyższej klasy specjalistą, zatrudnionym przez nowego amerykańskiego właściciela firmy Barrington, żeby rozkręcił ją na nowo. Skończył czterdzieści dwa lata i od niedawna był w separacji z żoną. Lubił squasha, operę i mnóstwo innych rzeczy, które Ruby miała na swojej liście sposobów spędzania soboty. Co nie znaczy, że mu o tym powiedziała. Kiwała jedynie głową, gdy rozwodził się nad urokami Wagnera, i zanim doszli do kawy, Flett powiedział, że cieszy się, iż tyle ich łączy, gdyż odtąd będą bardzo ściśle współpracować.
Poszli do łóżka już w następnym tygodniu, kiedy towarzyszyła Flettowi na konferencji na temat łożysk kulkowych w Leeds, na której miała uzyskać pewną użyteczną wiedzę na temat konkurencji Barringtona. (Nie trzeba dodawać, że jedyną wiedzą, jaką zdobyła, była wiedza o tym, jaki Flett jest w łóżku). W pół roku później jednak kampania Barringtona niemal się zakończyła, tak samo jak ich szalony romans.
- Co ja ci mówiłam? - prawiła jej kazania Lou, kiedy Ruby zadzwoniła z wiadomością, iż Flett niechcący poinformował całe biuro, że puszcza ją w trąbę, i teraz Ruby nie ma innego wyjścia niż rzucić pracę albo umrzeć ze wstydu. - Nie powinno się...
- Mieszać interesów z przyjemnością? Wiem... wiem!!! - zawodziła Ruby.
Nikt od niej nie żądał, rzecz jasna, żeby złożyła wypowiedzenie. Nawet sam Flett, choć Ruby podejrzewała, że gdyby wystąpił z podobnym wnioskiem, to niewykluczone, iż zostałby on rozpatrzony pozytywnie. Ale jak mogła inaczej poradzić sobie z tym niemożliwym do udźwignięcia brzemieniem hańby, że dostała kosza za pośrednictwem e-maila, który ten kretyński program Luddite zdołał jakoś przekazać wszystkim w Holingworth PR, włącznie z szefem Ruby?
Natychmiast skasowała dwulinijkowy tekst, w którym Flett pisał, że załącza swoje uwagi na temat ostatniego materiału dla prasy oraz że nie przyjdzie tego wieczoru na kolację „ani żadnego innego wieczoru, choćby się waliło i paliło”.
Przez cały dzień jednak „życzliwi” w biurze przesyłali jej ten cholerny e-mail z powrotem.
- Muszę odejść z pracy - powiedziała do Lou, załamana.
- A nie możesz oddać do druku nowego katalogu Barringtona z malutką notką na temat rozmiarów jego penisa gdzieś u dołu strony? - podsunęła Lou.
- Ale on ma wielkiego! - jęknęła Ruby.
- Och, na litość boską - westchnęła Lou. - Przecież nie musisz pisać prawdy!
W przeciwieństwie do Ruby, Lou Capshaw nie pozwalała sobie na to, aby jakikolwiek facet wciskał jej kit.
Zaliczywszy wcześnie serię sercowych katastrof, Lou wytworzyła sobie rodzaj wewnętrznego radaru, dzięki któremu potrafiła dostrzec wady w każdej parze spodni, zanim jeszcze wylądowała z nią w łóżku. Ruby miała rację, że coraz trudniej jest o nowe znajomości, kiedy skończyło się studia, podjęło pracę i rozpoczęło proces eliminowania ze swojego notesu kolejnych ewentualnych kandydatów, w miarę jak znajdowali dziewczyny, żenili się czy zostawali gejami... Ale Lou wiedziała też, że pole poszukiwań nieuchronnie się zawęża, gdy człowiek zaczyna coraz lepiej poznawać samego siebie i decyduje się raczej szukać takiego partnera, który odpowiada mu pod każdym względem, niż zadowolić się kimś, kto ma niezbędną liczbę kończyn.
Wystarczyło, by Lou przypomniała sobie któregoś ze swoich beznadziejnych byłych chłopaków i uświadamiała sobie na nowo, że - jak zapewniała Ruby dzień w dzień - pozostawanie singlem ma zdecydowanie wiele dobrych stron. Mogła tylko mieć nadzieję, że Ruby któregoś dnia, patrząc na swoją śmieszną aferę z Johnem Flettem, dojdzie do takich samych wniosków. Kiedy jednak usłyszała przez telefon rozpaczliwy głos Ruby informujący ją na temat tamtego e-maila, wiedziała, że teraz co najmniej przez tydzień będą szczegółowo analizować sprawę, w efekcie czego Ruby najprawdopodobniej przyjmie niewiernego z powrotem.
Lou często żartowała, że skoro już musi dźwigać ciężar miłosnych dylematów Ruby, kiedy pan Wspaniały okazuje się (po raz kolejny) panem Nikczemnym, to powinna też mieć prawo zawetowania każdego nowego zauroczenia, które od początku ma na sobie stempel „skazane na porażkę”, wyrazisty jak litery na duńskiej szynce. Dlaczego Ruby nie widzi, że jej romans z Johnem Flettem też z góry był skazany na niepowodzenie, tak samo jak poprzednia historia ze świeżo rozwiedzionym księgowym imieniem Dave?
John Flett i Dave Evans byli praktycznie tacy sami. Obu niedawno stuknęła czterdziestka i obaj w przystępie kryzysu wieku średniego puścili kantem swoje wierne żony, ukochane z lat szczenięcych. Madolescencja, mówił o tym zjawisku Martin. Obaj zostawili po dwoje nieletnich dzieci. „Za małe, żeby rozumiały” - zarzekali się. Obaj potrzebowali wsparcia Ruby w pierwszym traumatycznym okresie, kiedy żony wydzwaniały do prawników, żeby podkopać ich wiarę w siebie oraz ich bankowe konta. Następnie, w sześć miesięcy od separacji, z wiarą w siebie, cudownie przywróconą przez sam fakt, że dymali kogoś urodzonego w latach siedemdziesiątych, bez wahania rzucali zastępczą matkę, Ruby, by w idiotycznych szpanerskich fryzurach i adidasach, „zupełnie takich jak wtedy”, szlajać się po nocnych klubach w poszukiwaniu rocznika 1980, który mieli na uwadze od samego początku.
- Ruby - wzdychała Lou - stajesz się szkołą przetrwania dla świeżo rozwiedzionych facetów. Przytuliskiem między pierwszą a kolejną żoną. Robisz im pyszne obiadki, a gdyby nie to, musieliby jeść jajka na twardo w wynajętym pokoju. Wysłuchujesz ich jęków, że alimenty są za wysokie, bo nie mogą sobie przez to pozwolić na kolejny sportowy wóz. Wyciągasz ich ze zjedzonych przez mole przedpotopowych ciuchów, żeby nie wyglądali jak palanty, kiedy się włóczą po klubach. A oni odchodzą w siną dal, żeby poderwać jakąś pindę, wykorzystując w tym celu swoje nowe, lepsze wyczucie stylu i niezachwiane zaufanie do swoich erotycznych możliwości, które uzyskali dzięki tobie.
Ruby kiwała głową, że niby wszystko rozumie, ale tak naprawdę Lou wiedziała, że z równym powodzeniem mogłaby tłumaczyć pudlowi zasady chodzenia przy nodze. Choćby nie wiem ile razy szarpnąć smyczą, nic nie mogło powstrzymać Ruby przed rzuceniem się w bok, w pogoni za jakimś nowym interesującym zapachem, który nieuchronnie okazywał się gównem...
Lou rozmyślała nad problemem Ruby, czekając w zgodnej ciszy wraz z dwiema setkami współpasażerów o nieprzytomnych oczach na metro, które miało zawieźć ją do wydawnictwa Piper Publishing, gdzie pracowała jako redaktor.
Kiedy pociąg w końcu się pojawił, Lou wsadziła pod pachę rękopis, nad którym ślęczała całą noc, i jęknęła. Czekała od prawie dwudziestu minut i pociąg, który przyjechał, był teraz napakowany ciaśniej niż puszka sardynek.
Kiedy drzwi się otworzyły, paru pasażerów wypadło z wagonu tuż obok niej, z trudem łapiąc oddech. Natychmiast jednak rzucili się z powrotem do środka, niczym zawodnicy w japońskim programie telewizyjnym. Ciekawe, co jest bardziej śmieszne, pomyślała Lou - jeść robaki czy z własnej, nieprzymuszonej woli pchać się do metalowej rury, zakopanej siedemdziesiąt metrów pod ziemią, razem z paro...
entlik