London Jack Opowiadania Biala cisza A5.doc

(3733 KB) Pobierz
Biała cisza




Jack London

Biała cisza

oraz inne opowiadania

 

Spis treści:

Befsztyk.              4

Biała cisza.              27

Bury wilk.              40

Choroba samotnego wodza              60

Czym dla mnie jest życie.              71

Demetrios Contos.              82

Dobrodziejstwo wątpliwości.              97

Dwa tysiące „mocnych”.              119

Farmer morski.              134

Gdy bogowie się śmieją              156

Historia Jees-Uck.              171

Jak mnie przymknęli.              201

Jednodniowy popas.              218

Kobieta z plemienia Siwasz.              240

Kochany Kleks.              257

Li-Wan o jasnej skórze.              269

Łapsy.              291

Małżonka króla.              311

Marzenie Debsa              331

Meksykanin.              358

Miłość życia.              391

Mistrz tajemnicy.              416

Na południe od Toru.              431

Napój Hiperborejów.              452

Nieoczekiwane.              474

Niepojęte i potworne.              500

Nocne spotkania z trampami.              517

Odszczepieniec.              539

Odyseja Północy.              563

Powierzony skarb.              603

Przygoda Marcusa O’Briena.              620

Rozniecić ogień.              636

Rozstajne drogi.              656

Serce kobiety.              671

Skarby Sezamu .              688

Sprzysiężenie starców.              707

Szczerozłoty kanion.              727

Trzymam się pociągu.              751

Wiara w człowieka.              772

Wielka niewiadoma.              789

Wyczyn Charleya              808

Wyznanie.              825

Za zdrowie wędrowca na szlaku.              842

Zamążpójście Lit-Lit.              855

Zabić człowieka.              868

Złoty mak.              884

Zrodzona z Nocy.              898


Befsztyk.

Przełożył Tadeusz Evert

 

Ostatnim kawałkiem chleba Tom King wymazał do czysta resztkę mącznego sosu z talerza i długo, z namysłem żuł ten kęs. Gdy jednak wstał od stołu, ciągle mu jeszcze doskwierało wyraźne uczucie głodu. A przecież i tak tylko on jadł; dwoje dzieci wcześnie położono do łóżka, by we śnie zapomniały, że nie dostały kolacji. Żona Toma nie wzięła nic do ust i siedziała cicho nie spuszczając z męża troskliwych oczu. Pochodziła z klasy robotniczej; była chuda i zniszczona, choć na jej twarzy znać jeszcze było ślady dawnej urody. Mąkę do sosu pożyczyła od sąsiadki po drugiej stronie korytarza. Ostatnie dwa półpensy wydała na chleb.

Tom usiadł przy oknie na mocno sfatygowanym krześle, które rozpaczliwie skrzypnęło pod jego ciężarem, machinalnie wsadził fajkę do ust i wsunął rękę do bocznej kieszeni marynarki. Nie namacawszy tam tytoniu, zdał sobie sprawę z bezcelowości tego ruchu i odłożył fajkę na bok. Ruszał się powoli, niemal niezgrabnie, jakby go przytłaczał olbrzymi ciężar własnych mięśni. Budowę ciała miał krzepką, wyraz twarzy tępy. Całym swoim wyglądem bynajmniej nie budził sympatii. Jego prostackie odzienie było stare i źle uszyte, a przyszwy butów - już za słabe jak na ciężar zelówek, zresztą też mocno nadwerężonych. Tania bawełniana koszula nosiła niezmywalne ślady farby, a kołnierz przy niej był przetarty.

Ale o profesji Toma Kinga - najwymowniej świadczyła jego twarz. Była to typowa twarz zawodowego boksera, który długie lata spędził w czworokącie ringu, przez co rozwinął w sobie i uwypuklił wszystkie charakterystyczne cechy drapieżnego zwierzęcia. Dokładnie wygolona, jakby po to, by żaden jej rys nie umknął uwagi patrzącego - była wyraźnie posępna. Nieforemne wargi układały się w surową linię ust, które wyglądały jak głęboka blizna. Dolna szczęka była zaczepna, brutalna i masywna. Nieruchliwe oczy o ciężkich powiekach patrzyły obojętnie spod krzaczastych, zmarszczonych brwi. Te oczy były najbardziej zwierzęcą cechą Toma i tak już przypominającego prawdziwe zwierzę. Senne jak u lwa - oczy drapieżnej bestii. Spadziste czoło stromo uchodziło pod krótko ścięte włosy, spod których wystawał każdy guz na szpetnej głowie. Nos, złamany w dwóch miejscach, fantastycznie uformowany niezliczoną ilością ciosów i charakterystyczne ucho boksera, zniekształcone i rozdęte do podwójnej wielkości, dopełniały urody, a gęsty zarost, mimo że świeżo zgolony, zabarwiał twarz na sino.

Słowem była to twarz człowieka, który mógł napędzić stracha w ciemnej ulicy lub w odludnym miejscu. A jednak Tom King nigdy w życiu nie popełnił żadnego przestępstwa. Poza bójkami, zwykłymi w jego sferze, nikogo nie skrzywdził. Nigdy też nie wszczął żadnej kłótni. Był zawodowcem i wszystkie swoje brutalne instynkty zachowywał na zawodowe występy. Poza ringiem cechowała go flegma i dobroduszność, a za młodu, gdy pieniędzy miał jak wody, wydawał je na prawo i na lewo ze szkodą dla własnych interesów. Nie był pamiętliwy i prawie nie miał wrogów. Walkę traktował jako zawód. Na ringu walił, by zadać ból, by okaleczyć, zniszczyć przeciwnika, ale nie czuł złości. Robił tak, bo tego wymagał zawód. Publiczność zeszła się i zapłaciła za to, żeby zobaczyć walkę dwóch ludzi. Zwycięzca dostaje lwią część nagrody. Gdy przed dwudziestu laty Tom King zmierzył się z Woolloomooloo Gougerem, wiedział, że szczęka jego przeciwnika zaledwie cztery miesiące temu zagoiła się po złamaniu w walce z Newcastle. Toteż celował przede wszystkim w tę szczękę i złamał ją wreszcie w dziewiątej rundzie. Nie dlatego, żeby żywił złość do Gougera, ale dlatego, że była to najpewniejsza droga pokonania przeciwnika i zdobycia tej lwiej części nagrody. A Gouger też nie czuł za to złości do niego. Obaj wiedzieli, że tego wymagał ich zawód, i stosowali się do jego prawideł.

Tom King był z natury małomówny. Siedział teraz przy oknie milcząc ponuro i patrzył na swoje ręce. Żyły na nich nabrzmiały, wystąpiły na wierzch, a rozbite, zniekształcone i zmaltretowane knykcie świadczyły, do czego były używane. Tom nigdy nie słyszał, że życie człowieka jest życiem jego arterii, ale doskonale wiedział, co znaczą te wielkie, wypukłe żyły: serce pompowało przez nie za dużo krwi pod najwyższym ciśnieniem. Nie spełniają już swego zadania. Do końca wyeksploatował ich elastyczność, a gdy się rozdęły, stały się kruche. Teraz łatwo się męczył. Nie mógł już w błyskawicznym tempie walczyć przez dwadzieścia rund, młócić, bombardować ciosami i walczyć, walczyć, walczyć od gongu do gongu, w zaciekłych nieustannych zwarciach, być na linkach i z kolei zapędzić przeciwnika na linki, i zewrzeć się jeszcze mocniej, z jeszcze większą zaciekłością w tej ostatniej, dwudziestej rundzie, kiedy widzowie już stoją i wyją, a on atakuje, bije, uchyla się w unikach, raz po raz sypie gradem ciosów i odbiera grad ciosów, a przez ten cały czas serce wiernie pompuje krew, fala za falą, przez sprawne żyły. Spęczniałe, zawsze wówczas wracały do normy, choć niezupełnie, bo za każdym razem, na początku ledwie widocznie - rozciągały się nieco. Patrzył teraz na nie i na pokiereszowane knykcie i na chwilę ujrzał doskonałą młodość swych rąk, do chwili, kiedy rozbił pierwszy knykieć o głowę Benny Jonesa, znanego pod przezwiskiem “Postrach Walii”.

I znów poczuł ssanie w dołku.

- Do diabła. Żebym tak mógł zjeść befsztyk! - mruknął głośno i zacisnąwszy potężne pięści zmełł w ustach jakieś przekleństwo.

- Próbowałam i u Burkego, i u Sawleye’a - powiedziała żona na pół przepraszająco.

- I nie chcieli dać? - zapytał.

- Nie chcą dać nawet za pół pensa. Burkę mówił... - zawahała się.

- Gadaj, co mówił.

- Mówił, że Sandel cię dzisiaj pokona, a my i tak jesteśmy mu dosyć winni.

Tom King chrząknął, ale nic nie odrzekł. Zamyślił się nad tym, jak w młodości obkarmiał befsztykami swego bullterriera. Wtedy Burkę skredytowałby mu tysiąc befsztyków. Ale czasy się zmieniły. Tom King się zestarzał, a stary człowiek, który walczy na drugorzędnych ringach, nie może liczyć na żaden kredyt u kupców.

Od samego rana, gdy tylko wstał z łóżka, gorąco pragnął zjeść kawałek mięsa. I to pragnienie go nie opuściło. Do dzisiejszej walki brakło mu dostatecznej zaprawy. W Australii panowała tego roku posucha, czasy były ciężkie i trudno było znaleźć nawet dorywczą pracę. Nie miał też partnera do treningu, a odżywiał się marnie i często niedostatecznie. Imał się parodniowej pracy kopacza, gdy tylko mógł ją dostać, a wczesnym rankiem biegał trochę, by utrzymać nogi w formie. Ale ciężko było trenować bez partnera, gdy się ma jeszcze żonę i dwoje dzieci na karku. Kupcy podnieśli mu trochę kredyt na wiadomość, że ma się zmierzyć z Sandelem. Sekretarz klubu “Rozmaitości” wypłacił mu też awansem trzy funty - wynagrodzenie dla przegrywającego - ale nie chciał dać ani grosza więcej. Od czasu do czasu udawało się Tomowi pożyczyć parę szylingów od starych kumpli, którzy chętnie daliby mu więcej, gdyby nie fakt, że ten rok był suchy i sami byli w potrzebie. Tak - nie ma co ukrywać - nie był w dostatecznie dobrej formie. Powinien był lepiej jadać i nie mieć kłopotów. A poza tym po czterdziestce człowiek trudniej wraca do formy, niż gdy ma lat dwadzieścia.

- Która godzina, Lizzie? - zapytał.

Żona poszła zapytać sąsiadów po drugiej stronie korytarza.

- Za kwadrans ósma.

- Za parę minut zacznie się pierwsze spotkanie - powiedział. - To będzie przedmecz. Potem cztery rundy pomiędzy Wellsem i Gridleyem i dziesięciorundowa walka. Starligtha z jakimś tam marynarzem. Moja kolej przyjdzie najwcześniej za godzinę.

Jeszcze dziesięć minut przesiedział w milczeniu, a potem wstał.

- Prawdę mówiąc, Lizzie, nie miałem dostatecznego treningu.

Sięgnął po kapelusz i ruszył do drzwi. Nie pochylił się, by ją pocałować - nigdy tego nie robił wychodząc z domu - ale tego wieczoru ona odważyła się go pocałować. Zarzuciła mu ręce na szyję i zmusiła do schylenia. Przy tym krzepkim, masywnym mężczyźnie wydawała się zupełnie malutka.

- Powodzenia, Tom - rzekła. - Musisz go pokonać.

- Tak, muszę go pokonać - powtórzył. - Tylko tyle i nic więcej. Muszę go pokonać.

Spróbował roześmiać się szczerze, gdy mocniej przycisnęła się do niego. Ponad jej ramieniem rozejrzał się po pustym pokoju. Tu było wszystko, co miał na świecie - zaległe komorne, żona i dzieci. A teraz wychodził z niego, w noc, by zdobyć pożywienie dla towarzyszki życia i potomstwa i to nie tak jak nowoczesny robotnik, który idzie do swej obrabiarki, lecz na stary, prymitywny, królewski, zwierzęcy sposób - by je wywalczyć siłą.

- Muszę go pokonać - powtórzył, tym razem z nutą rozpaczy w głosie. - Zwycięstwo - to trzydzieści funtów. Wtedy zapłacę wszystkie długi i jeszcze zostanie fura pieniędzy. Ale jeśli przegram, nie dostanę nic - nawet jednego pensa na tramwaj do domu. Sekretarz już mi dał wszystko, co się należy w razie przegranej. Do widzenia, staruszko. Gdybym wygrał, wrócę prosto do domu.

- Będę czekać! - zawołała za nim przez korytarz.

Do “Rozmaitości” było bite dwie mile i Tom idąc rozmyślał nad tym, że gdyby to było w jego najwspanialszych czasach, kiedy był mistrzem wagi ciężkiej Nowej Południowej Walii - jechałby teraz na pewno powozikiem opłaconym przez jednego z tych, co go mocno “obstawili”. Teraz za to Tommy Burns i ten Murzyn amerykański, Jack Johnson, rozbijają się samochodami. A on idzie piechotą! Każdy zaś wie, że taki dwumilowy spacer nie jest najlepszym wstępem do walki. Był stary, a świat nie certuje się ze starymi. Nie nadawał się już do niczego, chyba tylko do łopaty, ale i tu nawet przeszkadzał mu złamany nos i rozdęte ucho. Pożałował, że się nie nauczył żadnego porządnego fachu. Na dłuższą metę, to by się lepiej opłaciło. Ale nikt mu tego nie powiedział. Zresztą w głębi duszy czuł, że gdyby mu nawet powiedziano, toby i tak nie posłuchał. Tamto było takie łatwe i przyjemne. Dużo pieniędzy - ostre, pełne chwały walki z okresami wypoczynku i nieróbstwa między nimi - świta rozentuzjazmowanych pochlebców, poklepywanie po ramieniu, uściski rąk, szykowni faceci z radością stawiający kieliszek za przywilej pięciominutowej rozmowy, no - i zaszczyt, który z tego wszystkiego wypływał. Rozwrzeszczany tłum na widowni, huraganowy finisz i głos sędziego: “Zwyciężył King!” A nazajutrz jego nazwisko w sportowych sprawozdaniach gazet.

To były czasy. Ale teraz, mozolnie medytując na swój powolny sposób zrozumiał, że wtedy usuwał z drogi starych. On był wschodzącą Młodością, gdy oni byli zmierzchającą się starością. Nic dziwnego, że szło mu łatwo: tamci mieli rozdęte żyły, pokaleczone knykcie i słabe kości po tylu już walkach. Przypomniał sobie, jak w Rush Cutters Bay pokonał starego Billa Stowshera w osiemnastej rundzie i jak potem stary Bill płakał w szatni niczym dziecko. Może też zalegał z komornem. Może w domu miał żonę i dwoje dzieci. I może akurat wtedy łaknął kawałka mięsa. Bill mężnie stawał i oberwał porządnie. Teraz, gdy Tom sam już przeszedł przez surową szkołę, rozumiał, że wtedy - dwadzieścia lat temu - Stowsher Bill walczył o coś więcej niż on, młody Tom King, który chciał zwyciężyć dla sławy i łatwych pieniędzy. Trudno się więc dziwić, że Bill płakał później w szatni.

Tak, człowiek jest zdolny tylko do pewnej określonej ilości walk. To jest żelazne prawo gry. Jednego stać na sto ciężkich walk, drugiego tylko na dwadzieścia. Każdy zależnie od swej fizycznej budowy i charakteru może stoczyć pewną ilość walk, a gdy je ma za sobą - jest skończony. On miał ich więcej w sobie niż większość innych ludzi. I stoczył też o wiele więcej walk, niż powinien był, walk wyniszczających, takich, które rozsadzają serce i płuca, pozbawiają żyły elastyczności, a prężne młode mięśnie zamieniają w starcze guzy. Takich walk, w których nadmiar wysiłku i chęć wytrwania osłabiają mózg i kości i wyczerpują do cna każdy nerw i ludzką wytrzymałość. Tom wytrzymał więcej niż inni. Z jego dawnych kolegów nikt nie pozostał na ringu. Był ostatni ze starej gwardii. Widział, jak tamci się kończyli, i nieraz sam do tego przyłożył ręki. Dawniej na próbę wystawiano go do walki ze starymi. Zmiatał ich z drogi jednego po drugim, śmiejąc się, gdy płakali w szatni, jak płakał Stowsher Bill. A teraz on sam już był stary i na nim wypróbowywano młodych. Tak było z tym gościem, Sandelem. Przybył z Nowej Zelandii już z jakimś wyczynem za sobą, ale w Australii nikt o nim nie słyszał, wystawiono więc przeciw niemu starego Toma Kinga. Jeśli Sandel dobrze się spisze, dostanie lepszego przeciwnika i zyska możność większej wygranej. Trzeba się zatem spodziewać, że będzie walczył zaciekle. Ma wszystko do wygrania w tej walce - pieniądze, sławę, karierę, a Tom King jest dla niego siwiejącym, starym zawalidrogą, który mu przeszkadza w dojściu do pieniędzy i sławy. I cóż Tom może wygrać prócz trzydziestu funtów na komorne i spłatę długu w sklepiku? Wolno żując te myśli ujrzał nagle w swej flegmatycznej wyobraźni wizję Młodości, wspaniałej Młodości budzącej entuzjazm, niezwyciężonej, o sprężystych mięśniach i jedwabistej skórze, o żelaznym, niezmordowanym sercu i płucach, tej Młodości, która drwi z oszczędnego wysiłku. Tak, Młodość to Nemezis. Niszczy starych wcale się z tym nie licząc, że jednocześnie niszczy i siebie. Rozdyma własne tętnice i rozbija sobie knykcie, aż z kolei i ją zniszczy Młodość. Bo Młodość jest wiecznie młoda. Tylko Starość się starzeje.

Na ulicy Castlereagh Tom skręcił w lewo, minął trzy bloki i znalazł się przed klubem “Rozmaitości”. Tłum wyrostków oblegających drzwi rozstąpił się przed nim z szacunkiem i ktoś powiedział głośno: “To on. To Tom King”.

W budynku, po drodze do szatni, Tom spotkał sekretarza klubu, młodego mężczyznę o ostrym spojrzeniu i chytrej twarzy. Uścisnęli sobie ręce.

- Jak się czujesz, Tom? - zapytał sekretarz.

- Nic mi nie brakuje - odparł, choć wiedział, że kłamie i że gdyby miał funta przy duszy, zaraz by go oddał za porządny befsztyk.

Tłum widzów powitał go burzą braw i okrzyków, gdy wraz z sekundantami wyszedł z szatni i między rzędami krzeseł poszedł na kwadratowy ring na środku sali. Odpowiadał ukłonami rozdawanymi na prawo i na lewo, choć widział mało znajomych twarzy. Przeważnie były to twarze młodzieńców, których jeszcze na świecie nie było, gdy on zdobywał pierwsze laury na ringu. Lekko wskoczył na estradę, przesunął się pod linami do swego narożnika i usiadł na składanym krzesełku. Jack Ball, sędzia ringowy, podszedł do niego i podał mu rękę. Ten wyranżerowany już bokser od dziesięciu lat przeszło nie stawał na ringu jako zawodnik. King był zadowolony, że to on będzie sędziował. Obaj należeli do “starych” i Tom wiedział, że jeśli w walce z Sandelem pozwoli sobie trochę ostrzej potraktować przeciwnika z lekka wbrew regułom, może liczyć, że Bali puści mu to płazem.

Młodzi kandydaci wagi ciężkiej jeden za drugim wchodzili na ring, gdzie sędzia przedstawiał ich publiczności. W ich też imieniu rzucał wyzwania.

- Młody Pronto - ogłosił - z Północnego Sydney wyzywa zwycięzcę i stawia na boku pięćdziesiąt funtów.

Publiczność zaczęła klaskać, a gdy Sandel przeskoczył liny i usiadł w swoim rogu, rozległy się nowe brawa. Tom King ciekawie spojrzał na niego poprzez ring. Za chwilę zewrą się przecież w bezlitosnej walce i każdy ze wszystkich sił będzie próbował znokautować drugiego. Ale niewiele dojrzał, bo Sandel - jak i on sam - miał spodnie i sweter na bokserskich trykotach. Zobaczył tylko zdecydowanie przystojną twarz ukoronowaną jasną kędzierzawą czupryną i muskularną szyję, która świadczyła o herkulesowej budowie ciała.

Młody Pronto przeszedł z jednego narożnika do drugiego, zamienił uściski ręki z zawodnikami i zeskoczył z ringu. Wyzwań padało coraz więcej. Wieczna Młodość - Młodość nieznana, ale nienasycona - przeskakiwała sznury ringu wołając ludziom, że przy pomocy zręczności i siły dorówna zwycięzcy. Kilka lat temu w tym szczytowym okresie, kiedy był niezwyciężony, takie przygotowania bawiły i nudziły Toma Kinga. Ale teraz siedział jak urzeczony i nie mógł się pozbyć wizji Młodości sprzed oczu. W tej grze bokserskiej zawsze wybijali się młodzi. Przeskakiwali przez liny i rzucali wyzwanie, a starzy zawsze musieli im ulec. Młodzi szli do triumfu po trupach starych. Ale za nimi szli jeszcze i jeszcze młodsi - Młodość niezmordowana i niezwyciężona - i zawsze spychali starych z drogi. A potem sami się starzeli i schodzili po tej samej pochyłej ścieżce, gdy za nimi, następując im na pięty, szła wieczna Młodość - nowe dzieciaki, teraz już krzepkie i spychające na bok starych. Za nimi zaś nieprzerwane szeregi nowych dzieciaków - i tak bez końca - nieśmiertelna Młodość, która zawsze musi dopiąć celu.

King spojrzał na lożę prasową i kiwnął głową Morganowi ze “Sportowca” i Corbettowi z “Arbitra”. Potem wyciągnął ręce do swych sekundantów, Sida Sullivana i Charleya Batesa. Włożyli mu rękawice i mocno je zasznurowali pod bacznym okiem jednego z sekundantów Sandela, który przedtem jeszcze uważnie zbadał bandaże na knykciach Kinga. Jeden z sekundantów Kinga robił to samo w narożniku Sandela. Wreszcie ściągnięto z Sandela spodnie, a gdy wstał, zdjęto mu sweter przez głowę. Tom King spojrzał i zobaczył wcielenie Młodości: wspaniale sklepioną pierś, mocne, muskularne ciało i mięśnie, które jak żywe drgały i przesuwały się pod białą, aksamitną skórą. To ciało tętniło życiem i Tom King wiedział, że świeżość tego życia jeszcze nigdy nie uciekała przez obolałe pory w czasie długich walk, kiedy to Młodość płaciła swą dań i schodziła z ringu już nie tak młoda, jak weszła.

Ruszyli ku sobie. Gdy zabrzmiał gong i sekundanci zabrawszy składane stołeczki zeskoczyli z ringu, zawodnicy podali sobie ręce i stanęli w postawie. Zaraz też, jak mechanizm ze stali i sprężyn zaczepiony na czułym spuście, Sandel doskoczył i odskoczył, i znów doskoczył ładując lewy cios w oczy, prawy w żebra, unikiem uchodząc przed kontrą, tańcząc leciutko w tył i znowu - groźnie - w przód. Był zwinny i sprytny. Widowisko było oszałamiające. Publiczność wyła z zachwytu. Ale King wcale nie czuł oszołomienia. Zbyt dużo miał walk za sobą i zbyt wielu pokonał młodzików. Dobrze oceniał ciosy - były za szybkie, za kunsztowne, by mogły być groźne. Najwidoczniej Sandel od samego początku chciał poprowadzić forsowną walkę. Można się było tego spodziewać. Młodość zawsze tak robi: trwoni swą wyższość i bogactwo w dzikim uniesieniu i w szaleńczym ataku, przytłacza przeciwnika bezgraniczną wspaniałością siły i woli.

Sandel był tu i tam - wszędzie - dwoił się i troił, lekkonogi i zapalczywy, żywy cud białego ciała i kąśliwych mięśni, zwijających się w olśniewająco skonstruowanym ataku, biegających pod skórą tam i z powrotem niby tkackie czółenko, od ataku do ataku, poprzez tysiąc ruchów, a wszystkie miały tylko jeden cel: zniszczyć Toma Kinga, który zagradzał drogę do fortuny i szczęścia. Tom King znosił to cierpliwie. Znał swój fach, znał Młodość i wiedział, że ma ją już za sobą. Wiedział, że nic nie zrobi, póki ten drugi nie straci na wigorze. Na myśl o tym uśmiechał się do siebie, celowo nadstawiając w uniku czubka głowy pod silny cios Sandela. Było to złośliwe, ale zupełnie zgodne z regułami boksu. Człowiek powinien dbać o swoje knykcie, a jeśli koniecznie chce ugodzić przeciwnika w czubek głowy, robi to z własną szkodą. King mógł się schylić niżej i pozwolić, by cios świsnął nad nim, ale przypomniał sobie, jak w jednej ze swych pierwszych walk rozbił sobie pierwszy knykieć o głowę “Postrachu Walii”. Stosował się tylko do zasad gry. Jego unik zadecydował o losie jednego z knykci Sandela. Teraz mu to jeszcze nie przeszkodzi. Będzie dalej jednako atakował, cudownie beztroski, bijąc tak silnie jak przedtem, przez cały czas spotkania. Ale później, kiedy odezwą się liczne walki na ringu, pożałuje tego knykcia, spojrzy w przeszłość i przypomni sobie, jak go rozbił na głowie Toma Kinga. Pierwsza runda należała do Sandela. Widownia ryczała porwana jego huraganowymi atakami. Zasypał Kinga lawiną ciosów, a King je biernie przyjmował. Ani razu nie skontrował, zasłaniał się, wolał blokować i robić uniki, przechodził do zwarć, by uniknąć ciosów. Czasem markował jakieś uderzenie, trząsł głową, gdy odebrał cięższy cios, ale ruszał się powoli, nie skakał, nie rzucał się i oszczędzał każdej drobiny sił. Sandel jak koń musi się zmydlić pianą Młodości, zanim wiek dojrzały ośmieli się wziąć odwet. Ruchy Kinga były wolne i metodyczne, a jego oczy, prawie nieruchome pod ciężkimi powiekami, nadawały mu wygląd senny i ospały. A jednak były to oczy, które widziały wszystko, oczy wytrenowane w przeszło dwudziestoletnich walkach na ringu tak, by nic nie uszło ich uwagi. Nie mrużyły się przed grożącym ciosem, nie drgnęły nawet - tylko spokojnie oceniały i mierzyły odległość.

Po pierwszej rundzie Tom King odpoczywał przez minutę siedząc w swoim kącie odchylony w tył, z wyciągniętymi nogami i ramionami opartymi na zbiegających się pod kątem prostym linach. Pierś i przepona brzuszna unosiły mu się swobodnie i wysoko, gdy chłonął powietrze, które nawiewali mu ręcznikami obaj sekundanci. Zamknąwszy oczy słuchał głosów z widowni: “Czemu nie idziesz na niego, Tom?” - słychać było liczne krzyki: “Boisz się go, czy co?”

- Mięśnie mu zesztywniały - usłyszał komentarz z pierwszego rzędu krzeseł. - Nie może szybciej się ruszać. Stawiam dwa do jednego na Sandela, w funtach szterlingach.

Rozległ się dźwięk gongu i przeciwnicy ruszyli ze swych narożników. Sandel, pałający chęcią walki, przebył trzy czwarte ringu, King zaś był rad, że została mu mniejsza część drogi. Zgadzało się to z jego taktyką oszczędzania sił. Brakło mu treningu, nie dojadał, toteż każdy krok się liczył. Prócz tego przeszedł już pieszo dwumilową drogę do klubu. Druga runda była powtórzeniem pierwszej: Sandel atakował jak huragan, a publiczność z oburzeniem pytała, czemu King nie walczy. King bowiem tylko pozorował ataki, wymierzył kilka bezskutecznych i ospałych ciosów - poza tym nie robił nic, jedynie blokował, umykał przeciwnikowi i wpadał w clinch. Sandel usiłował przyspieszyć tempo, ale King, kierując się doświadczeniem, nie podejmował tej inicjatywy. Uśmiechał się z jakimś smutno rozbrajającym wyrazem na swej zniekształconej twarzy i dalej skąpił sił z zazdrością, do jakiej tylko starość jest zdolna. Sandel był Młodością i marnotrawił sił...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin