London Jack Wilk Morski A5.doc

(1921 KB) Pobierz
Wilk Morski




Jack London

Wilk Morski

 

 

Przełożył: Jerzy Bohdan Rychliński

Tytuł oryginalny: The Sea Wolf

Rok pierwszego wydania: 1904

Rok pierwszego wydania polskiego: 1922

 

 

Prom San Francisco, którym podróżuje Humphrey van Weyden, tonie. Młodemu człowiekowi udaje się jednak ujść z życiem - zostaje wyratowany przez załogę szkunera łowców fok, dowodzonego przez kapitana Wolfa Larsena. Kapitan jest prawdziwym wilkiem morskim, bezwzględnym dowódcą, który nie cofa się przed niczym, aby utrzymać na statku żelazną dyscyplinę. Nie zamierza zbaczać z kursu, żeby odstawić rozbitka na brzeg. Wbrew własnej woli musi więc Humphrey wziąć udział w rejsie do wybrzeży Japonii. Dla delikatnego mieszczucha, którego ręce nie poznały, co to praca fizyczna, jest to prawdziwa szkoła przetrwania. Szybko będzie musiał nauczyć się panujących na okręcie praw, a właściwie jednego - prawa siły.


Od redakcji.

Jack London, Kalifornijczyk z San Francisco, żył ledwie czterdzieści lat (1876-1916), ale za to z takim rozmachem i fantazją, że jakby w dwójnasób. Był amerykańskim romantykiem. Pełen energii i siły woli, wrażliwy i prostoduszny, obdarzony przepyszną wyobraźnią i zniewalającym urokiem osobistym, ogarnął swym doświadczeniem - a zarazem piórem - nie byle jakie obszary życia. Syn trapera z dzikiego pogranicza, z wykształceniem elementarnym, od najmłodszych lat pracował na siebie w przeróżnych zawodach: jako gazeciarz, kierowca, robotnik w fabryce konserw, ładowacz statków towarowych, poławiacz ostryg, kowboj na ranczo. W wieku siedemnastu lat zaciągnął się na statek poławiaczy fok; poznał wówczas wybrzeża japońskie i wody syberyjskie aż do Cieśniny Beringa. Jako osiemnastolatek został traperem i przewędrował na dachu rozpędzonego ekspresu Stany Zjednoczone i Kanadę. Następnie przez rok studiował na Uniwersytecie Kalifornijskim, a potem jedną zimę spędził jako poszukiwacz złota w Klondike na Alasce. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej, jak również w czasie wojny w Meksyku w 1914 popróbował fachu korespondenta wojennego. Był farmerem na doświadczalnym ranczo, a jako znany już pisarz i bogacz podróżował własnym jachtem po Oceanie Spokojnym, zwiedzając archipelagi. Pośród tego wszystkiego zdołał jeszcze spenetrować najmroczniejsze zakamarki wielkich miast amerykańskich, a także Londynu, interesował się bowiem zawsze ludzką nędzą i badał jej społeczne uwarunkowania.

Oszałamiająca obfitość przeżyć i przygód Jacka Londona znalazła odbicie w jego prawie piećdziesięciotomowej produkcji literackiej. Pisał o tym, co sam widział i czego doświadczył na własnej skórze. Zaczął od kapitalnych opowieści z życia zwierząt: Syn wilka (The Son of the Wolf, 1900) i Zew krwi (The Call of the Wild, 1903), w których dopatrzyć się można alegorii losów autora. Wkrótce jednak przyszła kolej na powieści o ludziach: Mieszkańcy otchłani (The People of the Abyss, 1903), Wilk morski (The Sea Wolf, 1904), Przed Adamem (Before Adam, 1906), Gra (The Game, 1905), nade wszystko zaś Martin Eden (1905) i John Barleycorn (1913) - obie prawie dosłownie autobiograficzne. Prócz tego London napisał setki nowel.

Zmarł samobójczo u szczytu sławy.

Wilk morski, powieść, którą przedstawiamy właśnie czytelnikom, wywodzi się z młodzieńczych doświadczeń autora na statku poławiaczy fok. Zapewne tam, na pokładzie łowieckiego szkunera, zobaczył London na własne oczy brutala i okrutnika o potężnej sile intelektu i jeszcze potężniejszej sile ciała, który bez reszty zawładnął jego wyobraźnią. Po latach, pisząc swą kapitalną powieść o kapitanie „Upiora”, Wilku Larsenie, London nadał mu cechy lucyferyczne, być może pod wpływem demonicznego bohatera powieści Moby Dick Hermana Melville’a. A przecież nie pozbawił go - tragicznego samotnika, dotkniętego okrutną zemstą losu - prawa do najgłębszego ludzkiego współczucia i rozumienia.


Rozdział 1.

Doprawdy nie wiem, od czego zacząć, chociaż czasami za wszystko, co się stało, winię dla żartu Charleya Furusetha. Wynajmował on domek w Mill Valley, u podnóża góry Tamalpais, gdzie spędzał tylko zimowe miesiące, próżnując i czytając dla wypoczynku Nietzschego i Schopenhauera. W lecie bowiem dawał pierwszeństwo życiu w dusznej atmosferze wielkiego miasta, harując w pocie czoła bez chwili wytchnienia. Gdybym nie miał zwyczaju odwiedzać go w każdą sobotę po południu i pozostawać w Mill Valley aż do poniedziałku, ów pamiętny styczniowy ranek nie zastałby mnie na falach zatoki San Francisco.

Nie twierdzę wcale, że płynąłem na niepewnym statku, gdyż „Martinez”, nowy prom parowy, odbywał już czwarty czy piąty kurs między Sausalito i San Francisco. Niebezpieczeństwo kryło się w gęstej mgle zasnuwającej zatokę, ale tego ja, szczur lądowy, zupełnie się nie domyślałem. Pamiętam, w jakim pogodnym nastroju zajmowałem miejsce na dziobowym górnym pokładzie pod sterówką. Tajemniczość mgły owładnęła moją wyobraźnię. Wiała silna morka. Zdawało się, że jestem sam wśród wilgotnej pomroki, a przecież wyczuwałem obecność pilota i jeszcze kogoś - zapewne kapitana, w oszklonej sterówce.

Przypomniałem sobie, że rozmyślałem wówczas o korzyściach wynikających z podziału pracy, dzięki któremu nie potrzebowałem studiować mgieł, wiatrów, przypływów ani nawigacji, aby odwiedzić przyjaciela mieszkającego po drugiej stronie zatoki.

Specjalizacja - myślałem - to bardzo dobra rzecz. Fachowe wiadomości pilota i kapitana służą tysiącom ludzi, którzy akurat tyle co i ja znają się na morzu i sztuce żeglarskiej. Zamiast rozdrabniać energię na poznanie mnóstwa szczegółów, ześrodkowuję ją na kilku takich zagadnieniach jak, dajmy na to, stanowisko Poego w literaturze amerykańskiej. Nawiasem mówiąc był to temat mego eseju w ostatnim numerze czasopisma „Atlantic”. Wychodząc na pokład, z zadowoleniem zauważyłem w kajucie tęgiego jegomościa z numerem miesięcznika „Atlantic”, otwartym akurat na moim eseju. Oto znowu przykład pracy: tęgi jegomość, podróżując bezpiecznie z Sausalito do San Francisco, może dzięki fachowym umiejętnościom pilota i kapitana korzystać z mojej ścisłej wiedzy o Edgarze Poe.

 

Właśnie zaczął mi się krystalizować temat nowego eseju pod tytułem „Wolność jako zasadniczy warunek rozwoju artysty”, gdy jakiś jegomość o twarzy czerwonej jak burak trzasnął drzwiami kajuty i wyszedł na pokład, przerywając wątek mych myśli. Rzucił okiem na sterówkę, rozejrzał się we mgle, pokuśtykał tam i z powrotem (widocznie miał protezy) i przystanął obok mnie, rozkraczony i z wyrazem wielkiego zadowolenia na twarzy. Z jego zachowania wywnioskowałem słusznie, że spędził życie na morzu.

- Od takiej paskudnej pogody siwieje się za młodu - burknął i kiwnął głową w stronę sterówki.

- Nie sądzę, żeby taka przeprawa wymagała szczególnego wysiłku - odpowiedziałem. - To proste jak dwa razy dwa. Kompas wskazuje kierunek. Odległość i szybkość są znane. Nazwałbym to ścisłością matematyczną.

- Wysiłek! - parsknął. - Dwa razy dwa jest cztery. Matematyczna ścisłość!

Nagle natężył się, jak gdyby oparł plecami o wiatr, i wytrzeszczył na mnie oczy. - A co z tym odpływem, który wali ze Złotych Wrót? - spytał, a raczej ryknął. - Jaka szybkość odpływu? Jaki dryf[1], co? Posłuchaj no pan: to boja[2] alarmowa, a my na niej! Patrz pan: zmieniamy kurs.

We mgle odezwał się jękliwy dźwięk dzwonu, pilot zakręcił gwałtownie szprychami steru. Dzwon, który odezwał się przed chwilą na wprost promu, dźwięczał teraz z boku. Syrena naszego statku ryczała chrapliwie; co pewien czas dochodziły z mgły gwizdy innych syren.

- To znów jakiś prom - rzekł ów jegomość wskazując na prawo, skąd dochodził gwizd syreny. - A tam! Słyszysz pan? Dmie w zwyczajny rożek. Pewnie jakiś przybrzeżny szkuner. Ej! ty tam, na szkunerze... pilnuj się lepiej! A co, nie mówiłem? Teraz już na pewno kogoś diabli wezmą!

Niewidzialny prom ryczał raz po raz, a rożek buczał lękliwie.

- Teraz oddadzą sobie honory i będą chciały się wyminąć - dodał czerwonolicy, gdy gwałtowne gwizdanie ustało.

Twarz mu promieniała, oczy błyszczały podnieceniem, gdy tłumaczył na ludzki język gwarę rogów i syren.

- To syrena parowca, ryczy na całego tam z lewej strony. Aha! Słyszysz pan tę chrypkę? To kuter parowy, jak mi się zdaje, idzie właśnie pod prąd do zatoki od strony Heads.

Przenikliwy, jakby oszalały gwizdek dał się słyszeć tuż przed nami, w prawie dotykalnej bliskości. Na „Martinezie” uderzono w gongi. Nasze koła zatrzymały się, puls maszyny zamarł, po krótkiej jednak chwili uderzył znowu. Gwizdek, przypominający ćwierkanie świerszcza pośród ryku grubego zwierza, przeciął mgłę trochę z boku i szybko ścichnął. Obrzuciłem towarzysza podróży pytającym spojrzeniem.

- To jedna z tych szalup, co szukają guza - powiedział. - Bodaj czy nie szkoda, żeśmy nie zatopili tego pudła. Same tylko kłopoty z nimi. I co komu po nich? Wskoczy sobie jakiś osioł na pokład takiej szalupki i wyprawia na niej piekielne harce. Przy tym dmie z całej siły w gwizdek, aby okazać, co to on potrafi, i oznajmić reszcie świata, że płynie! I jeszcze schodzić mu z drogi - sam sobie nie poradzi. To dobre, co? Bo on idzie! A ty, człowieku, musisz jeszcze uważać. Zmieniaj kurs! A zwykła przyzwoitość? O tym nie mają pojęcia!

Ubawił mnie ten nieuzasadniony wybuch gniewu. Mój rozmówca kuśtykał wściekle tam i z powrotem, a ja zacząłem rozmyślać o romantyzmie mgły morskiej. Romantyczna była niewątpliwie - mgła, niby szary cień tajemnicy nie do odgadnięcia, zwisła nad wirującą plamą ziemi. A ludzie? Po prostu drobiny światła lub skry, opętane chorobliwą żądzą wysiłku. Gnają na rumakach z drzewa i stali przez serce tajemnicy, niby ślepcy szukają drogi w Niewidzialnym; wzywają się dufnie i okrzykują, ale w sercach ciąży im niepokój i trwoga.

Głos mego towarzysza ściągnął mnie z obłoków. Musiałem się uśmiechnąć. I ja również błądziłem po omacku, myśląc, że ż otwartymi oczyma poznaję tajemnicę.

- Halo! Ktoś idzie naszym kursem - zawołał. - Czy pan tego nie słyszy? Gna szybko... No i patrzcie, idzie prosto na nas. Pewnie nas nie słyszy. Wiatr jest przeciwny.

Chłodna morka wiała od dziobu prosto w twarz i wyraźnie dochodził mnie gwizd skądś z boku i z przodu zarazem.

- Prom? - rzuciłem.

Skinął głową i dodał:

- Kto inny by tak gnał. - Zachichotał: - O, tam na górze też mają pietra!

Spojrzałem w górę. Kapitan, wychylony po pas ze sterówki, wpił się wzrokiem w mgłę, jakby chciał ją przebić siłą swej woli. Twarz jego miała ten sam wyraz trwogi co i twarz mego towarzysza, który pokuśtykał ku poręczy i również wpił się wzrokiem w niewidzialne niebezpieczeństwo.

Wszystko zaszło z niepojętą szybkością. Mgła rozstąpiła się, jakby rozłupana klinem, i wychynął z niej dziób parowca. U jego burt wlokły się wąsy z mgieł niby wodorosty u paszczy lewiatana. Dojrzałem sterówkę, z której wychylał się jakiś siwobrody mężczyzna wsparty na łokciach. Ubrany był w granatowy uniform. Zapamiętałem jego schludność i opanowanie. W tej sytuacji jego spokój był czymś przerażającym. Mężczyzna poddawał się wyrokom Przeznaczenia, szedł z nim ręka w rękę i z zimną krwią przewidywał śmiertelny cios. Wychylony zmierzył nas spokojnym, badawczym wzrokiem, jakby wybierając punkt uderzenia. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na naszego pilota, który pobladł z gniewu i wrzasnął:

- To twoja wina!

Patrząc wstecz rozumiem, że oczywistość tego okrzyku nie wymagała odpowiedzi.

- Chwyć coś i trzymaj się mocno! - zawołał mój towarzysz. Całe jego podniecenie minęło i zdawał się zarażony niezwykłym spokojem.

- Słuchaj wrzasków kobiet - dodał ponuro, prawie z goryczą, jakby przeżył już kiedyś coś podobnego.

Zanim zdołałem skorzystać z jego wskazówek, statki się zderzyły. Nasz musiał dostać w sam środek, gdyż nic nie dojrzałem. Obcy parowiec przeszedł poza naszym polem widzenia. „Martinez” pochylił się gwałtownie, a trzask i łomot miażdżonego drzewa był ogłuszający. Rzuciło mną na mokry pokład i jeszcze nie zdołałem się podnieść, a już słyszałem wrzask kobiet. Pewny jestem, że dopiero ten najstraszniejszy z krew w żyłach mrożących krzyków wytrącił mnie z równowagi. Wiedziałem, że pasy i koła ratunkowe złożono w kabinie, ale przy drzwiach napotkał mnie i porwał do tyłu wezbrany, nieokiełznany potok miotających się na oślep mężczyzn i kobiet.

Nie pamiętam już, co się działo w ciągu kilku minut, wiem tylko tyle, że ściągnąłem z wieszaka pasy ratunkowe, czerwonolicy zaś przypinał je rozhisteryzowanym kobietom. Obraz ten utrwalił mi się w pamięci jak żaden inny. Tak, był to wstrząsający obraz, widzę go dotąd: w ścianie kajuty zieje wybita dziura, a w niej szara mgła pełza i wiruje. Na wyściełanych krzesłach leżą w nieładzie przedmioty świadczące o gwałtownej ucieczce: paczki, torebki, parasolki i płaszcze. Tęgi, opięty teraz w korek i płótno jegomość, który czytał mój esej, nie wypuszczając z rąk miesięcznika pyta mnie z monotonną natarczywością, czy moim zdaniem grozi nam niebezpieczeństwo. Czerwonolicy dzielnie postukuje protezami i każdemu, kto nadchodzi, przypina pas ratunkowy. Nad wszystkim górują wariackie wrzaski kobiet.

Te krzyki najsilniej rozstroiły mi nerwy, a sądząc z tego, co się potem stało i utkwiło mi w pamięci, musiały wstrząsnąć również systemem nerwowym mego towarzysza. Tęgi jegomość wpakował miesięcznik do kieszeni palta i począł rozglądać się ciekawie. Splątana masa kobiet o wykrzywionych, bladych twarzach i rozwartych ustach wrzeszczy niby chór potępieńców. Czerwonolicy, teraz już purpurowy z wściekłości, wznosi ręce nad głową, jakby miotał klątwy, i ryczy:

- Milczeć! Milczeć!

Pamiętam, że scena pobudziła mnie do śmiechu. Natychmiast zdałem sobie jednak sprawę, że sam ulegam histerii. I nic w tym dziwnego, gdyż były to kobiety takie same jak moja matka i siostry. Bały się śmierci i nie chciały umierać. Wydawały dźwięki przypominające kwiczenie prosiąt pod nożem rzeźnika. Żywość tego porównania przejęła mnie zgrozą. Oto kobiety - istoty zdolne do najwznioślejszych i najtkliwszych uczuć - wrzeszczą na całe gardło. Chciały żyć, a były bezradne jak szczury w pułapce, więc krzyczały.

Groza tego obrazu wygnała mnie na pokład. Zrobiło mi się niedobrze. Usiadłem na ławce. Jak przez mgłę widziałem i słyszałem ludzi szamoczących się i krzyczących przy spuszczaniu łodzi. Wszystko było zgodne z opisem podobnych scen w książkach. Liny więzły w blokach[3]. Nic nie działało. Opuszczono jedną łódź bez korków[4]. Wypełniona kobietami i dziećmi, nabrała wody i wywróciła się do góry dnem. Spuszczono inną. Jedna talia[5] rozwinęła się normalnie, ale druga zaplątała się, tak że łódź zawisła jednym końcem w dół i została porzucona. Spodziewano się na promie, że parowiec, który spowodował katastrofę, wyśle łodzie ratunkowe. Ale parowiec nie dawał znaku życia.

Zszedłem na dolny pokład. „Martinez” tonął szybko, poziom wody był tuż. Wielu pasażerów skakało w morze. Inni znów, którzy już byli w wodzie, wołali, by wziąć ich z powrotem na pokład. Nikt o nich nie dbał. Rozległ się krzyk, że toniemy. Podczas paniki, porwany potokiem ciał, znalazłem się nagle za burtą. Nie wiedziałem, jak to się mogło stać, chociaż od razu zdałem sobie sprawę, czemu ci, którzy już byli w wodzie, tak bardzo pragnęli znaleźć się z powrotem na parowcu. Woda była zimna, tak lodowato zimna, że zetknięcie z nią bolało. Ból ten był przeszywający i ostry, jak od oparzenia. Przejmował do szpiku kości. Wydawał się uściskiem śmierci. Opanowała mnie straszliwa trwoga i począłem nieprzytomnie łapać ustami powietrze, nim pas ratunkowy wyniósł mnie na powierzchnię. Poczułem mocny słony smak w ustach, zachłystywałem się i dusiłem od palącej gardło i płuca soli.

Ale najdokuczliwsze było zimno. Myślałem, że wyżyję tylko parę minut. Wokół mnie ludzie miotali się i błąkali w wodzie. Słyszałem ich nawoływania. Słyszałem też plusk wioseł: widocznie obcy parowiec przysłał łodzie ratunkowe. Z biegiem czasu rosło moje zdumienie, że jeszcze żyję. Straciłem jednak czucie w dolnych kończynach, a odrętwiający ziąb coraz mocniej spowijał mnie i wpełzał do serca. Drobne fale o złowrogo spienionych grzbietach załamywały się nade mną, zalewały mi usta i wywoływały coraz cięższe ataki duszności.

Hałasy przycichły, po czym z oddali doszedł ostatni rozpaczliwy chór lamentów. Zrozumiałem, że „Martinez” zatonął. Później - choć nie mam pojęcia po jakim czasie - ocknąłem się w śmiertelnym strachu. Byłem sam. Nie słyszałem już więcej nawoływań ani krzyków i wokół mnie rozbrzmiewał tylko szum fal, dziwnie głuszony i odbijany przez mgłę. Paniczny strach w tłumie, związanym jakaś wspólnotą interesów, jest niczym w porównaniu z przerażeniem, jakiemu ulega się w samotności. Taki właśnie strach opanował mnie teraz. Dokąd znosi mnie woda? Czerwonolicy twierdził, że odpływ wytacza się przez Złote Wrota. Jeżeli tak, czyż miał mnie wynieść na pełne morze? Czy pas ratunkowy, który utrzymywał mnie na fali, nie rozleci się lada chwila? Mówiono mi, że sprzęt ratowniczy bywa niekiedy z papieru i sitowia i wtedy niewiele jest wart, gdyż szybko rozmięka i traci zdolność utrzymywania się na wodzie. A ja nie umiałem pływać. Uprzytomniłem sobie, że płynę samotny wśród szarej, pierwotnej pustki. Wyznaję, że ogarnęło mnie szaleństwo. Zacząłem wrzeszczeć jak kobiety z promu i trzepać o wodę zdrętwiałymi rękoma.

Nie mam pojęcia, jak długo to trwało, gdyż straciłem przytomność i pamiętam tylko tyle, ile pamięta się z ciężkiego i niespokojnego snu. Ocknąłem się jakby po upływie wieków. Nagle w pobliżu wynurzył się z mgły dziób statku, a nad nim trzy trójkątne żagle, wzdęte wiatrem i zajadle uderzające się nawzajem. Wydało mi się, że jestem na drodze dziobu, który pruł spienioną i bulgoczącą toń. Próbowałem krzyczeć, ale byłem zbyt wyczerpany. Dziób dał nura, chybił mnie o włos i oblał strugą wody. A potem długa i czarna burta zaczęła prześlizgiwać się koło mnie tak blisko, że mogłem dosięgnąć jej ręką. Wpadłem na szalony pomysł: wpić się paznokciami w drewniane poszycie, ale ramiona miałem ciężkie i zmartwiałe. Znowu spróbowałem krzyknąć, ale nie zdołałem wydobyć głosu.

 

Potem rufa statku przemknęła obok i zsunęła się w bruzdę fal. W przelocie ujrzałem człowieka przy sterze i drugiego, który bezczynnie palił cygaro. Widziałem, jak dym dobywał się z jego ust, kiedy powoli odwracał ku mnie głowę, wodząc spojrzeniem po morzu. Był to niedbały, nie zamierzony rzut oka, jeden z tych odruchów, które człowiek, jako istota żywa, więc niezdolna do trwania w bezruchu, spełnia w braku bliżej określonych zadań.

Śmierć moja lub życie zależy od tego rzutu oka. Mgła zaczęła pochłaniać statek. Dojrzałem sternika. Stał do mnie tyłem. Drugi powoli, bardzo powoli zwrócił ku mnie głowę błądząc oczyma po fali. Spoglądał w moją stronę. Wyraz jego twarzy, na której malowało się roztargnienie, wskazywał, że jest pogrążony w zadumie. Przeraziłem się na myśl, że patrząc na mnie, mógł mnie jednak nie zauważyć. Na szczęście strach ten był płonny, gdyż oczy nasze się spotkały. Zauważył mnie, bo skoczył do steru, odtrącił pilota, zakręcił oburącz szprychami i wykrzyknął jakieś rozkazy. Statek zdawał się oddalać po stycznej do swego poprzedniego kursu i prawie natychmiast znikł we mgle.

Pomimo rozpaczliwych wysiłków, by zerwać zasłony ciemności i bezładu spiętrzające się wokół mnie, uczułem, że tracę przytomność. W chwilę później usłyszałem głos zanurzanych coraz bliżej wioseł, a potem nawet wołanie. Z bardzo już bliska doleciał mnie jakiś zirytowany głos:

- Czego, do diaska, się nie odzywasz?

Zrozumiałem, że zwraca się do mnie. Potem zasłony ciemności i bezwładu zamknęły się nade mną.


Rozdział 2.

Kołysał mną potężny rytm pędu po orbicie nieskończoności. Iskry wypryskiwały wokoło i przemykały obok mnie. Zdawało mi się, że są to gwiazdy gorejące i komety, które zaludniały moją drogę między słońcami. Gdy osiągnąłem biegun wahadła i właśnie miałem popędzić z powrotem, ogłuszył mnie grzmot wielkiego gongu. Sunąłem po falującym łonie rozkosznych wieków, bez końca i kresu, i upajałem się mym straszliwym lotem.

Ale we śnie - bo czułem, że musi to być sen - nastąpiła zmiana. Rytm kołysania stawał się coraz krótszy. Z denerwującym pośpiechem rzucało mną od jednego do drugiego bieguna. Tak gwałtownie czułem się gnany przez niebiosa, że z trudem chwytałem powietrze. Gong rozbrzmiewał coraz częściej i coraz wścieklej. Oczekiwałem teraz jego uderzeń w trwodze nie do opisania. Potem znów wydało mi się, że wloką mnie po białych i rozpalonych w słońcu piaskach. To uczucie ustąpiło miejsca nieznośnej torturze. Skóra poczęła mi się kurczyć w piekielnym ogniu. A gong huczał i wydzwaniał. Roziskrzone światła utworzyły nie kończący się potok i mknęły tuż obok, jak gdyby cały system słoneczny leciał w pustkę. Dysząc ciężko, złapałem z trudem powietrze i otworzyłem oczy. Dwaj ludzie klęczeli nade mną i usiłowali mnie odratować. Ów potężny rytm było to kołysanie statku na morzu. Ogromny gong przybrał kształt zwykłej patelni zawieszonej na ścianie, stukającej i szczękającej przy każdym skoku okrętu.

Rozpalone, szorstkie piaski były to twarde ręce mężczyzny, który nacierał mi nagą pierś. Syknąłem z bólu i uniosłem głowę. Zauważyłem wówczas, że pierś mam chropowatą, czerwoną, a przez podrapany i zaogniony naskórek przesiąkają kropelki krwi.

- Wystarczy, Yonson - odezwał się jeden z ludzi. - Patrzaj go, obdarłby doszczętnie ze skóry tego dżentelmena!

Nazwany Yonsonem grubokościsty, ociężały Skandynaw przestał mnie nacierać i powstał niezgrabnie. Ten, który doń zagadał, był doskonałym okazem cockneya[6], o regularnych, drobnych, prawie zniewieściałych rysach twarzy londyńczyka, co wraz z mlekiem matki wchłonął dźwięki dzwonu kościoła Mary-le-Bow. Wyszarzała muślinowa czapeczka na głowie i brudny worek przepasujący biodra zdradzały kucharza okrętowego z bardzo brudnego kambuza[7], w którym się ocknąłem.

- I jak się pan czuje? - zapytał ze służalczym uśmiechem, odziedziczonym po pokoleniach przodków wyczekujących na napiwki.

Zamiast odpowiedzieć przeszedłem z trudem do pozycji siedzącej i wstałem przy pomocy Yonsona. Stukot i szczęk patelni na ścianie niemiłosiernie szarpał mi nerwy. Nie potrafiłem zebrać myśli. Czepiałem się drewnianych ścian kambuza - a były tak obrzydliwie zamazane tłuszczem, że robiło mi się słabo ze wstrętu - sięgnąłem ponad rozpaloną blachą po irytującą patelnię, zdjąłem ją z gwoździa i włożyłem do paki z węglem.

Na widok tej nerwowości kucharz wyszczerzył zęby, po czym włożył mi w rękę dymiący dzban i powiedział:

- To panu dobrze zrobi.

Ta marynarska „kawa” była cuchnącą lurą, lecz jej ciepło podziałało na mnie ożywczo. Pomiędzy dwoma łykami cieczy spojrzałem na swą pokiereszowaną i krwawiącą pierś i rzekłem do Skandynawa:

- Dziękuję panu, panie Yonson. Czy nie uważa pan jednak, że pańskie wysiłki były nieco za bohaterskie?

Zrozumiał lepiej wyrzut malujący się w mym spojrzeniu aniżeli gorycz zawartą w słowach i podał mi dłoń do obejrzenia. Była niezwykle stwardniała. Przesunąłem palcami po odciskach i zrogowaceniach dłoni tak chropowatej, że znów zemdliło mnie ze wstrętu.

- Nazywam się Johnson, a nie Yonson - powiedział angielszczyzną wcale niezłą, choć nie płynną i zabarwioną odcieniem gwarowym.

W jego bladoniebieskich oczach odbił się przy tych słowach łagodny protest, a jednocześnie wyjrzało z nich tyle nieśmiałej prostoty i męskiej tężyzny, że zjednał mnie sobie od razu.

- Dziękuję panu, panie Johnson - poprawiłem się wyciągając doń rękę. Zawahał się, niezgrabny, zawstydzony, i przestąpił z nogi na nogę, a potem niezręcznie chwycił moją rękę w serdeczny uścisk.

- Ma pan coś suchego do włożenia? - zapytałem kucharza.

- Tak jest, panie - oświadczył z radosną gotowością. - Jeżeli pan tylko zgodzi się włożyć moje łachy, skoczę na dół i poszperam w skrzynce.

Dał nurka we drzwi, a właściwie wyśliznął się z szybkością i gładkością, która zasługiwałaby raczej na nazwę oleistej aniżeli kociej. Jak się później miałem przekonać, oleistość ta, a lepiej oślizgłość najpełniej wyrażała jego osobowość.

- Gdzie jestem? - zapytałem Johnsona, którego słusznie wziąłem za jednego z majtków. - Co to za statek i dokąd płynie?

- To szkuner „Upiór”. Żegluje na wody japońskie na połów fok. Idziemy na południowy zachód od Wysp Farallońskich - odparł powoli i metodycznie, siląc się na możliwie najpoprawniejszą mowę i zachowując w odpowiedziach porządek mych pytań.

- A kto jest kapitanem? Muszę z nim pomówić, jak tylko się ubiorę.

Johnson zaciął się i zmieszał. Przez chwilę dobierał słów i z zakłopotaniem układał odpowiedź, wreszcie rzekł:

- Kapitan to Wilk Larsen, przynajmniej tak go ludzie nazywają. Nigdy nie słyszałem z ich ust jego imienia. Radzę panu mówić z nim ostrożnie. Wściekł się dzisiaj. Szturman...

Ale nie dokończył, bo kucharz wślizgnął się do kambuza.

- Lepiej byś, Yonson, wskoczył na pokład. Stary może cię potrzebować, a lepiej mu się dzisiaj nie narażać.

Jonhson zawrócił posłusznie ku drzwiom, rzucając mi przy tym spoza pleców kucharza zdumiewająco uroczyste i ostrzegawcze spojrzenie, jakby chciał podkreślić wagę nie domówionego zdania i poradzić, abym ostrożnie rozmawiał z kapitanem.

Z ramienia kucharza zwieszała się zmiętoszona kupa podejrzanych i cuchnących łachmanów.

- Schowałem je, gdy były jeszcze mokre - objaśnił. - Musi pan trochę je ponosić, aż wysuszę pańskie przy ogniu.

Czepiając się oszalowania i tracąc co chwila równowagę wskutek chybotania statku, naciągnąłem wreszcie przy pomocy kucharza szorstki wełniany podkoszulek. Zaledwie go dotknąłem, dostałem dreszczy obrzydzenia. Kucharz zauważył, że mimo woli się wykrzywiam, i z szyderczym uśmiechem powiedział:

- Mam nadzieję, że nigdy nie będzie pan musiał przyzwyczajać się do czegoś takiego, bo ma pan taką delikatną skórę jak dama, delikatniejszą niż ktokolwiek, kogo znam. Jak tylko pana zobaczyłem, zaraz sobie pomyślałem, że to jakiś dżentelmen.

Od pierwszego zetknięcia z tym człowiekiem uczułem do niego nieprzezwyciężony wstręt. Uczucie to wzmogło się jeszcze, gdy począł mi pomagać przy ubieraniu. W dotyku jego rąk kryło się coś odstręczającego. Unikałem tego dotyku, drżałem z obrzydzenia. Męczyły mnie też opary z garnków, kipiących i bulgocących na blasze, tak, że spieszno mi było na świeże powietrze. Przy tym chciałem jak najprędzej porozumieć się z kapitanem, aby wysadził mnie na ląd.

Tymczasem kucharz, nie przestając się usprawiedliwiać, wcisnął na mnie jakąś tanią bawełnianą koszulę z przetartym kołnierzem i przodem pokrytym śladami zakrzepłej krwi. Nogi moje utkwiły w roboczych chodakach. Jakieś niebieskawe, wyblakłe drelichy musiały mi zastąpić spodnie. Wyglądały, jak gdyby diabeł sięgając szponami po duszę cockneya zamiast cienia chwycił coś konkretniejszego.

Wreszcie stanąłem kompletnie ubrany, z malutką czapeczką chłopca okrętowego na głowie, wtłoczony w jakiś brudny, pasiasty i kusy bawełniany kaftan, o rękawach sięgających zaledwie poza łokcie, i spytałem mego dobroczyńcę:

- Chciałbym wiedzieć, komu zawdzięczam tę przysługę.

Na to kucharz pochylił się z przesadnym uniżeniem i skromnym uśmiechem na twarzy. Na podstawie wielu doświadczeń ze stewardami parowców transatlantyckich pod koniec rejsu, byłem przeświadczony, że oczekuje napiwku. Obecnie poznałem bliżej tę wstrętną kreaturę i wiem, że postawę taką przybrał podświadomie. Był to rezultat dziedziczenia służalczych nawyków.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin