Iny Lorentz
(właśc. Iny Klocke & Elmar Wohlrath)
Kasztelanka
Cykl: Nierządnica Tom 2
Z języka niemieckiego przełożyła Marta Archman
Tytuł oryginału: Die Kastellanin
Rok pierwszego wydania: 2005
Rok pierwszego wydania polskiego: 2008
Maria żyje spokojnie i dostatnio u boku ukochanego męża, kasztelana Michaela. Jej szczęście nie ma granic, kiedy wreszcie po latach zachodzi w ciążę. Jednak sielanka nie trwa długo. Wybucha powstanie husytów, Michael udaje się na wojnę i nie wraca z pola bitwy. Maria znów zostaje sama. Na dodatek traci cały majątek i musi uciekać z rodzinnego zamku. W dobie wojen i niepokojów nie pozostaje jej nic innego, jak dołączyć do ciągnących za wojskiem markietanek i rozpocząć pełne przygód oraz niebezpieczeństw życie. Czy Marii uda się ocalić dziecko i odnaleźć męża, w którego śmierć nie chce uwierzyć?...
Spis treści:
Część 1. Zdrada. 3
Część 2. Wdowa. 94
Część 3. Wyprawa w nieznane. 178
Część 4. W drodze do Czech. 236
Część 5. W niewoli. 323
Część 6. Bitwa o Falkenhain. 414
Tło historyczne. 502
Spojrzenie Marii błądziło po zebranych myśliwych, aż zatrzymało się na jej mężu. Siedział na koniu tak pewnie, jakby był z nim zrośnięty - w jednej ręce na pozór niedbale dzierżył cugle, w drugiej zaś przygotowaną do strzału kuszę. Obok niego jechał ich gospodarz, Konrad von Weilburg, także mężczyzna okazałej postury. Obaj byli średniego wzrostu i mieli szerokie muskularne ramiona, ale u von Weilburga było już widać wydatne zaczątki brzuszka, Michał zaś ciągle mógł się pochwalić smukłą talią i wąskimi biodrami młodzieńca, a jego twarz z wysokim czołem pod ciemnoblond włosami, z jasnymi, sokolimi oczami i silnie zaznaczoną szczęką, sprawiała wrażenie dużo bardziej zdecydowanej niż twarz towarzysza. Konrad von Weilburg nawet na polowaniu nie zrezygnował z obcisłych rajtuzów i zdobnie haftowanego kubraka, gdy tymczasem Michał miał na sobie długie wygodne bryczesy oraz zwykłą skórzaną kamizelkę z półdługimi rękawami, narzuconą na zieloną koszulę. Na nogi założył mocne wysokie buty do konnej jazdy i tylko przystrojony dwoma bażancimi piórkami beret zdradzał, że nie był to knecht, lecz podwładny jakiegoś wielkiego pana.
Michał musiał poczuć na sobie wzrok Marii, ponieważ kolejny raz się odwrócił, lekko pomachał kuszą i obdarzył żonę pełnym miłości uśmiechem. Po czym pognał konia i zniknął w lesie wśród kolorowego jesiennego listowia. Maria przypomniała sobie ten dzień sprzed dziesięciu lat, kiedy wydano ją za mąż za przyjaciela z dzieciństwa. Sakramentalne „tak”, o które podczas ślubu w klasztorze na wyspie ani razu jej nie spytano, dziś mogłaby wypowiadać o każdej porze dnia i nocy, tak była z Michałem szczęśliwa.
Irmingard von Weilburg ustawiła swoją klacz obok konia Marii i mrugnęła do niej porozumiewawczo.
- Naprawdę powinnyśmy być zadowolone z naszych mężów. Obaj są przystojni i miłego usposobienia, a jeśli chodzi o sprawy łóżkowe, lepiej nie mogłam trafić z moim Konradem. Ale komu w drogę, temu czas; wracajmy na miejsce zbiórki. Ja tak samo niechętnie strzelam do zwierząt jak wy. Według mnie polowanie to męska rzecz, podobnie jak wojna. Poza tym mam ochotę na łyk wina korzennego, nawet jeśli z pewnością nie będzie tak smakowało jak to, którym poczęstowaliście nas zeszłego roku - z rozrzewnieniem oblizała wargi.
Maria roześmiała się serdecznie.
- A tak, tamto wino było rzeczywiście dobre. Mieszankę ziół dostałam od mojej przyjaciółki Hiltrud; ona hoduje kozy i zna tajemnice wielu roślin; wie na przykład, które z nich leczą choroby, a które tylko dobrze smakują.
- Znam ją. Kiedy ostatnio moja Czarnogrzywa - pani Irmingard poklepała klacz po szyi - zachorowała na ciężką kolkę, wysłałam do pani Hiltrud naszego stajennego, żeby przygotowała mi napar dla mojej kobyłki. Ledwie napoiłam klacz tym odwarem, a już lepiej się poczuła i w ciągu nocy wyzdrowiała.
Maria ucieszyła się z pochwały. Hiltrud była więcej niż jej najlepszą przyjaciółką, gdyż pewnego razu znalazła ją pół martwą na drodze, wyleczyła i pomogła przetrzymać pięć najgorszych lat życia. Tylko jeden człowiek znaczył dla Marii więcej niż ta kobieta - Michał, z którym łączyła ją coraz gorętsza miłość.
Dopiero kiedy koń podrzucił głową, spostrzegła, że pani Irmingard ciągle wyczekująco na nią spogląda, i odpowiedziała:
- Nie mam nic przeciwko temu, żebyśmy obserwowały polowanie z miejsca zbiórki, ponieważ w przeciwieństwie do was nie jestem dobrym jeźdźcem i nie lubię galopować przez góry i lasy.
Nieco przesadziła z tym wyznaniem, ponieważ tak naprawdę uwielbiała na swojej potulnej klaczy, podarowanej jej przez Michała, truchtem albo przyjemnym kłusem jeździć po bitych szlakach i drogach. Ale w siodle ciągle jeszcze nie czuła się zbyt pewnie. Wychowała się w Konstancji, mieście, gdzie na rynek albo do kościoła szło się na pieszo, a okolice można było zwiedzać statkiem - nigdy nie siedziała tam na koniu. Później, w czasie lat banicji, pieszo przeszła tysiące mil, ale jako żonie kasztelana nie wypadało jej tak po prostu spacerować niczym zwykła dziewka i kiedy miała zamiar odwiedzić sąsiednie grody albo kozią zagrodę przyjaciółki, musiała jechać wozem albo dosiadać konia. Ponieważ nie chciała za każdym razem, gdy opuszczała Sobernburg, kazać zaprzęgać wozu, poprosiła męża, żeby nauczył ją jeździć konno. Szybko jednak zrozumiała, że nigdy nie będzie taką nieustraszoną amazonką jak pani Irmingard, która w tym roku była gospodynią jesiennego polowania. Na tych terenach istniał zwyczaj, że jeden z władców grodu wraz z małżonką uroczyście otwierali sezon jesiennych łowów, zapraszając z tej okazji sąsiadów z wszystkich okolicznych grodzisk.
Kiedy Maria rozmyślała o tym wszystkim, pani Irmingard nieprzerwanie paplała dalej. Władczyni Weilburga pochodziła z domu szlacheckiego, podobnie jak inni zebrani tu panowie i ich damy. Tymczasem Maria z mężem wywodzili się ze stanu mieszczańskiego. Ale nie przeszkodziło to palatynowi Ludwikowi mianować Michała kasztelanem Rheinsobern, stawiając go tym samym ponad większością obecnych tu możnych. Mimo to Irmingard i Konrad zaprzyjaźnili się z nimi, pielęgnując dobrosąsiedzkie stosunki. Większość mieszkających w okręgu Rheinsobern panów zaakceptowała pozycję Michała, zaś ci, którzy drwili sobie z niskiego pochodzenia kasztelańskiej pary, rzadko okazywali swoją niechęć, ponieważ nikt nie pragnął robić sobie wroga z człowieka będącego w takich łaskach u palatyna, jak Michał Adler. Było tylko kwestią czasu, by Ludwik pasował swojego wiernego sługę na rycerza.
Irmingard spojrzała na Marię, ponieważ ta wydała jej się jednak zbyt milcząca.
- Świetnie wyglądacie w waszym nowym stroju. Będziecie tak dobra i pokażecie mi krój?
- Z wielką chęcią - Maria oderwała się od swoich myśli i uśmiechem podziękowała cierpliwej gospodyni. Inne panie, opuściwszy właśnie grupę myśliwych, zaczęły do nich dołączać. Każda znała jakąś najnowszą plotkę, toteż szybko wywiązała się żywa rozmowa, która nie ucichła nawet wtedy, kiedy dotarły do położonego poniżej Weilburga miejsca zbiórki, gdzie przygotowano już uroczyste powitanie oraz suty poczęstunek. Ledwie Maria i jej towarzyszki zdążyły zeskoczyć z siodeł, a już ubrani w barwy Weilburgów paziowie wręczali im kubki z gorącym winem korzennym. Mimo słońca jasno świecącego na niebie pozbawionym nawet jednej chmurki, koniec października był już wyraźnie chłodny, toteż rozgrzewający trunek był jak najbardziej na miejscu. Napój okazał się tak gorący, że Maria o mały włos nie poparzyła sobie ust, ale smakował o wiele lepiej, niż przepowiedziała to pani Irmingard.
- Łyk czegoś takiego zawsze dobrze robi - powiedziała z zadowoleniem pani Luitwine von Terlingen i ostentacyjnie wcisnęła w ręce pazia puste już naczynie. Maria poprzestała na razie na jednym kubku i teraz przyglądała się knechtom, którzy znosili zabitą zwierzynę i układali ją na skraju polany. Ilość dziczyzny, mającej wypełnić spiżarnię weilburskiego zamku, chłodzoną lodem jeszcze z ostatniej zimy, rzeczywiście była imponująca.
Po powrocie pierwszych myśliwych Maria długo jeszcze nie widziała Michała, zaczęła się więc martwić, że może za bardzo ryzykował i gdzieś się zranił. Kiedy wreszcie się pojawił u boku gospodarza, sprawiał jednak wrażenie rześkiego i dobrze usposobionego. Wybiegła mu naprzeciw i objęła go mocno, gdy tylko zsiadł z konia. Michał z uśmiechem przyjął te pieszczoty, po czym lekko odsunął żonę od siebie i połaskotał ją po nosie.
- No, skarbie, ile dziś zabiłaś jeleni?
- Żadnego, i doskonale o tym wiesz!
- Nie trapcie się, pani Mario. Za to wasz małżonek ubił dziś najwięcej. Bez wątpienia został dziś królem myśliwych! - Konrad von Weilburg przywołał mistrza łowieckiego, kazał podać sobie wieniec jodłowy i założył go Michałowi na głowę.
W tym samym czasie pozostali uczestnicy polowania zdążyli wypić już po pierwszym kubku grzańca i prosili o dolewkę. Także Michał wypił dwa kubki, ale bardziej dla towarzystwa niż z potrzeby ogrzania zesztywniałych kości. Przyciągnął Marię do siebie i pocałował ją w policzek.
- Niech inne damy zabijają jelenie; ja kocham cię taką, jaką jesteś.
- To się nazywa męskie gadanie - Konrad von Weilburg puścił oko do towarzysza i pocałował Irmingard w usta. Zachichotała, wkazując przy tym na suto zastawione stoły.
- Powinieneś raczej myśleć o swoich gościach niż o przyjemności. Polowanie zaostrza apetyty, a chyba nie chcesz, żeby mówiono, że z gościny u Weilburga wraca się z pustym żołądkiem.
- Rzeczywiście nie. Chodźcie do stołu, ludzie, zapraszam! Damy wam wszystko, co żołądek i wątroba mogą znieść - Konrad objął żonę, podniósł ją i zaniósł do stołu. - Teraz powiedz choć jeden raz, że nie noszę cię na rękach! - oznajmił radośnie.
- Dzisiaj rzeczywiście tak jest - Irmingard pocałowała męża i zachęciła gości do poczęstunku. Gdy wszyscy napełniali brzuchy, panowała cisza przerywana jedynie mlaskaniem i bekaniem. Po zaspokojeniu pierwszego głodu myśliwi zaczęli komentować swoją gwarą polowanie. Chwalono skutecznych łowców i szydzono z pecha niektórych nieszczęśników. Po chwili starsi skierowali rozmowę na politykę.
Mąż Luitwine, Gero, z nieopisanym smutkiem w oczach popatrzył na swój pusty talerz i westchnął.
- Mam nadzieję, że za rok także usiądziemy razem w tak radosnej atmosferze i pofolgujemy sobie.
- Co mogłoby nam przeszkodzić? - spytał skonsternowany gospodarz.
- To przeklęte powstanie z Czechach! Cesarz i tym razem poprosi pana Ludwika o pomoc zbrojną i po raz kolejny palatyn nie będzie potrafił odmówić, ponieważ chodzi także o Górny Palatynat. Obawiam się, że niejeden z nas zatęskni przyszłej jesieni za naszą piękną ojczyzną.
- Jeśli nie zginie... - wtrącił ktoś inny głuchym tonem. Człowiek ów uchodził za czarnowidza, mimo to większość gości wzdrygnęła się na jego słowa. Powstanie w Czechach nie było nic nieznaczącym zrywem wywołanym przez niezadowolonych szlachciców czy też dającą się szybko poskromić rewoltą chłopską, tylko krwawą wojną między cesarzem Zygmuntem, który władał też przecież królestwem Czech, a husyckimi heretykami, ci zaś do tej pory wygrywali każdą bitwę.
- Miejmy nadzieję, że palatyn będzie wystarczająco rozsądny i nie powoła nas pod broń, tylko weźmie ochotników, którym bardziej zależy na chwale i łupach niż na radosnym polowaniu w ojczyźnie.
Konrad von Weilburg podniósł kielich w nadziei, że przepędzi cień, który położył się na myślach zebranych.
Uczta przeciągnęła się do późnego wieczora; później goście bawili się dalej w sali rycerskiej, aż zegar wybił północ. Niektórych biesiadników służący musieli zanieść do przygotowanych dla nich komnat. Maria z Michałem kosztowali wina ostrożniej niż inni, dlatego następnego ranka mogli do woli rozkoszować się śniadaniem. Potem pożegnali się z gospodarzami, zamierzając wrócić do Rheinsobern.
- Odwiedźcie nas jeszcze, zanim śnieg sprawi, że drogi staną się nieprzejezdne - zapraszał rycerz Konrad, a jego żona poprosiła Marię, by przysłała do Weilburga sukiennika, u którego zwykle zamawiała tkaniny.
- Oczywiście, że tak zrobię - obiecała Maria, po czym pozwoliła, żeby Michał pomógł jej dosiąść drobnej gniadej klaczy. Rozważny chód kobyłki w żaden sposób nie uzasadniał jej imienia: Zajączek. Michał także usadowił się w siodle, skinął głową Weilburgom i pozostałym gościom, po czym pokłusował w kierunku bramy. Maria jechała tuż za nim, zaś przyboczny Michała - Timo, o twarzy pokrytej bliznami - trzymał się nieco w tyle, żeby nie przeszkadzać małżonkom.
Michał spokojnie prowadził konia, tak że Maria mogła jechać obok męża i jednocześnie z nim rozmawiać. Mimo to szybko dotarli w okolice Renu i ujrzeli przed sobą miasto Rheinsobern wznoszące się wzdłuż jednego z pasm Szwarcwaldu. Od dziesięciu lat była to ich ojczyzna. Pod ich rządami Rheinsobern stało się małym, pełnym ruchu centrum handlowym, którego wieże kościelne już z daleka witały podróżnych. Miasto otaczały potężne mury obronne. W dwóch miejscach Michał kazał je przesunąć, żeby stworzyć miejsca pod nowe domy. Zamek Michała i Marii, Sobernburg, leżał na stromym wzgórzu wrzynającym się w gród. Tutaj także wzmocniono ostatnio mury i wybudowano nowe wieże obronne. Ciągle jeszcze twierdza przypominała jednak grubo ciosane, szare pudełko, zupełnie niepasujące do malowniczego krajobrazu otulonego teraz dodatkowo jesiennym, żółtoczerwonym listowiem.
Wzrok Marii zabłądził ku północy, tam, gdzie pośród gospodarstw chłopskich leżała pełna kóz zagroda jej przyjaciółki, Hiltrud. Na Zajączku dotarłaby do niej w kilka chwil, toteż przez moment walczyła z pokusą, żeby od razu tam pojechać. Z chęcią spędziłaby godzinkę w przytulnej kuchni Hiltrud, napiła się pysznego naparu z ziół i pogawędziła. Ale jako pani Sobernburga nie mogła zaniedbywać swoich obowiązków. Po trzech dniach nieobecności w domu musiała najpierw zająć się doglądaniem gospodarstwa, zanim odda się przyjemnościom.
Michał czule pogładził żonę po plecach.
- Jakoś tak nagle ucichłaś.
- Doprawdy? - Maria obdarzyła go uśmiechem. - Właśnie postanowiłam, że dziś po południu odwiedzę Hiltrud.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pojadę z tobą. Korzenne wino pani Irmingard nie było co prawda złe, jednak to, które robi Hiltrud, smakuje jakby lepiej. - Śmiejąc się radośnie, pochylił się ku Marii i namiętnie pocałował ją w policzek. - Kocham cię, mój skarbie.
- Ja ciebie też.
Pogrążyła się cała w błogim uczuciu, jakie wywołały w niej czułości męża. Najchętniej od razu poszłaby z nim do łoża. Ich czeladź, przede wszystkim ochmistrzyni Marga, posądziłaby Marię o bezwstyd, gdyby w biały dzień udałaby się z Michałem do komnaty sypialnej, ale Maria miała ochotę na przyjemne igraszki w pościeli. Spojrzała na męża wyzywającym wzrokiem, na co on odpowiedział lubieżnym uśmieszkiem, i pognała Zajączka.
Nic jednak nie wyszło z tych planów, gdyż tuż przed miastem ujrzała obejmującą się parę. Kochankowie stali niedaleko drogi i całowali się bez opamiętania, a suknia i fryzura dziewczyny wydały się Marii znajome. Odruchowo ściągnęła cugle. Michał również zwolnił.
- Co się dzieje?
Wskazała na zakochanych, którzy - pogrążeni w miłosnym uniesieniu - nie spostrzegli jeźdźców.
- Zastanawiam się, co Ischi sobie myśli, spotykając się tu potajemnie z jakimś młodzieńcem.
- Nie nazwałbym tego potajemną schadzką! - zaśmiał się Michał. Wiedział, o co chodzi żonie, nawet gdyby nie zobaczył jej oburzonej miny. Ischi była pokojówką Marii, a młodzieniec należał do czeladzi w Sobernburgu. Jak do tej pory dziewczyna nigdy nie dawała powodów do skarg. Dopiero teraz jej pani zobaczyła ją w ramionach kochanka, co ją wzburzyło, gdyż jako władczyni zamku była odpowiedzialna za dobre prowadzenie się i morale służących. Jeśli którejś z nich zaokrąglał się brzuch, za karę okładano rozpustnicę kijami i przepędzano z miasta. W takim wypadku ksiądz przemawiał także pani domu do sumienia, zaś w ramach pokuty za nieuwagę zadawał modlitwy.
Maria ze złością strzeliła biczem w powietrzu, płosząc tym Zajączka. Michał szybko chwycił cugle, które żona nierozważnie wypuściła z rąk, i próbował uspokoić rozbrykaną klacz.
- Powinnaś trzymać nerwy na wodzy, gdy siedzisz w siodle. Wprawdzie Zajączek to spokojny koń, a nie worek słomy, z którym można robić, co się komu żywnie podoba.
- Przepraszam.
Maria ze skruchą spuściła głowę, zaraz jednak znowu spojrzała w kierunku pokojówki. Do tej pory Ischi była jej najbardziej lojalną służącą, ale teraz Maria zadawała sobie pytanie, czy może jeszcze polegać na dziewczynie, która łajdaczy się za jej plecami.
- Muszę to wyjaśnić. Jedź do domu. Za chwilę do ciebie dołączę.
W tym momencie zapomniała o przyjemnej godzinie, jaką miała zamiar spędzić z mężem. Skierowała konia w stronę zakochanych. Michał popatrzył za żoną, kręcąc głową, skinął na Timo stojącego w niewielkiej odległości za nim i pognał konia. Jego zdaniem, Maria mogłaby równie dobrze porozmawiać z Ischi później. Gdy po wszystkim wróci do domu, nie będzie w nastroju, żeby pójść z nim do łóżka.
Gdy Zajączek zbliżył się kłusem do kochanków, ci odskoczyli od siebie przerażeni. W spojrzeniu Ischi nie było jednak widać poczucia winy - pani spodziewała się po niej więcej pokory. Maria była bardziej zła na młodzieńca niż na pokojówkę. Był to Ludolf, syn i przyszły następca nadreńskiego młockarza i rajcy, Eliasa Stemma, który należał do najmożniejszych ludzi w mieście. Chłopak zapewne nie miał uczciwych zamiarów, ponieważ w jego kręgach takie dziewczęta jak Ischi uznawano co najwyżej za dobre do zabawienia się i z reguły szybko porzucano, zwłaszcza gdy związek wydawał owoce, za które poniewczasie srogo karano wyłącznie dziewki. Marii byłoby szkoda, gdyby jakiś pozbawiony skrupułów młodzian uwiódł jej pokojówkę, dlatego postanowiła oboje nauczyć rozumu.
Jej zamiary były chyba oczywiste, gdyż Ludolf popatrzył na nią z taką miną, jakby za chwilę miał stoczyć z góry przegraną walkę.
- Pani, zapewne macie o nas złe mniemanie, ale pozwólcie się zapewnić, że nie jest tak, jak myślicie.
Ischi wyszła naprzód i chwyciła strzemię Marii.
- Pani, proszę, nie gniewajcie się! Ludolf i ja się kochamy, a jeśli Bóg zechce, to się pobierzemy.
- Obiecał ci to, żebyś mu się oddała? - spytała Maria szyderczo. Ischi energicznie pokręciła głową.
- Nie, pani. Ludolf niczego takiego ode mnie nie żądał. Jestem tak samo nieskalana jak w dniu swoich narodzin. Niech zbada mnie akuszerka, jeśli mi nie wierzycie.
Maria nie zobaczyła fałszu w oczach pokojówki, dlatego rysy jej twarzy złagodniały, a na ustach pojawił się nawet cień uśmiechu. Ludolf zauważył, że gniew pani mija, z wyraźną ulgą podszedł więc do ukochanej i objął ją ramieniem.
- Pani, przysięgam wam, że dotknę Ischi dopiero wtedy, gdy zostanie moją żoną. Nie będzie łatwo zdobyć od moich rodziców zgody na małżeństwo, ale jeśli z nimi porozmawiacie, będą musieli ją wyrazić.
- Tak, pani; proszę, zróbcie to dla mnie! Czy przez te wszystkie lata nie służyłam wam wiernie? - Łzy napłynęły dziewczynie do oczu, gdyż wiedziała, jak beznadziejna jest jej miłość.
Maria jednak uważała, że oboje bardzo do siebie pasują. Ischi była niewysoka i drobna, a jej kształtną twarzyczkę o dużych niebieskich oczach okalały jasne włosy. Ludolf przerastał ukochaną zaledwie o pół głowy, miał szczupłą sylwetkę, choć już teraz widać było, że z czasem nabierze ciała i zmężnieje. Jego palce, którymi potrafił wyczarować na tokarce prawdziwe dzieła sztuki, pozostaną jednak smukłe i giętkie. Miał bardziej szczerą niż urodziwą twarz, a z oczu dało się wyczytać, że można na nim polegać.
- Dobrze, wstawię się zatem w waszej sprawie, choć nie cieszy mnie, że prędzej czy później będę musiała się rozejrzeć za nową pokojówką.
Maria skinęła głową, jakby chciała w ten sposób wzmocnić swoje słowa, zaś rozpromienione szczęściem twarze kochanków utwierdziły ją w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji. Nie chciała jednak zbytnio ułatwiać im sytuacji.
- Najpierw muszę być jednak pewna, że wasza sympatia to stałe uczucie. Jeśli za rok ciągle będziecie czuli do siebie miłość, sama wyprawię wam wesele. Do tego czasu będziecie się spotykać w przyzwoitych miejscach i nie chcę usłyszeć o was ani jednego złego słowa. Zrozumiano?
Ischi chwyciła dłoń Marii i przycisnęła ją do ust.
- Dziękuję wam, pani! - krzyknęła z takim entuzjazmem, jakby Maria pozwoliła jej na natychmiastowy ślub. Również Ludolf podziękował wylewnie, przysiągł uszanować wolę Marii i spotykać się z ukochaną wyłącznie za zgodą pani.
Kasztelanka gestem dłoni przerwała ich podziękowania.
- Teraz dajcie sobie buziaka i wracajcie do swoich obowiązków. Ojciec Ludolfa chętniej zgodzi się na ożenek, jeśli praca będzie uskrzydlać jego syna.
- Macie rację, pani. Rzeczywiście muszę się spieszyć, jeśli chcę wykonać dziś wszystkie moje zadania - Ludolf energicznie przyciągnął Ischi do siebie, pocałował ją w usta i dziarskim krokiem ruszył w kierunku miasta.
Dziewczyna przez chwilę patrzyła za nim, po czym zakłopotana spojrzała na Marię.
- Proszę, wybaczcie mi, pani, że nie porozmawiałam z wami wcześniej. Przecież wiem, jakie macie dobre serce.
- O, potrafię też być zła - odparła Maria z uśmiechem. - Teraz chodź już do domu, chyba że wolisz, bym to ja sama rozpinała haftki mojej jeździeckiej sukni.
W tym momencie przyszło jej na myśl, że to Michał mógłby ją rozebrać. Zaczęła żałować, że z nim nie pojechała.
Ischi trzymała się strzemienia pani, żeby nie zostać w tyle, ale nawet wznosząca się w górę droga do grodu nie sprawiła, że zabrakło jej tchu, ponieważ Maria powstrzymywała Zajączka, dostosowując chód klaczy do kroku służącej. Kiedy skręciły na dziedziniec, ujrzały cztery młode służki siedzące i plotkujące w cieniu wieżyczek wznoszących się nad bramą wjazdową. Maria przyjrzała się każdej z dziewcząt, zastanawiając się, która nadawałaby się na następczynię Ischi. Wybór nie będzie łatwy, ponieważ Ischi to prawdziwa perła i nieprędko znajdzie się jej podobną. Dlatego Maria była zadowolona, że ma jeszcze czas na wyznaczenie i przyuczenie innej dziewki.
- Czy mój mąż już wrócił? - zawołała w stronę służących, które ciągle jeszcze chichotały, nie mogąc się uspokoić.
- Oczywiście, że tak, pani. Kazał wam przekazać, że czeka na was w sypialni - rzuciła jedna figlarnie.
- Zatem nie pozwolę mu na siebie czekać. - Maria podjechała do ławeczki przy murze, po czym zsiadła z konia bez niczyjej pomocy. Rzuciła cugle jednej ze służących. - Zaprowadź moją klacz do stajni i przekaż ją stajennemu.
Dziewczyna dygnęła, ostrożnie chwyciła cugle i popatrzyła na Zajączka z taką nieufnością, jakby klaczka w każdej chwili mogła ją ugryźć. Maria oddaliła się z uśmiechem i pospieszyła w kierunku schodów do głównego budynku. Ischi dotrzymywała kroku swojej pani, obie nie zauważyły jednak, jak zza narożnika budynku wyszła ciemno ubrana kobieta w średnim wieku, która wrzasnęła na służące:
- Do roboty, parszywe nieroby! Chyba zapomniałyście, co wam zleciłam! Z twarzy czterech dziewcząt znikła cała radość, ustępując miejsca przerażeniu.
- Nie, pani Margo, my... - wyjąkała jedna.
Ochmistrzyni Sobernburga uniosła ramię, jakby chciała uderzyć dziewczynę.
- Nie pyskuj mi tu, tylko do roboty, inaczej poczujesz moją ciężką rękę! Co ta chabeta tu robi? O nią niech zatroszczą się stajenni.
- Pani kazała mi zaprowadzić Zajączka do stajni - broniła się służąca z cuglami w dłoni.
- To czego tu jeszcze sterczysz? - spytała groźnie ochmistrzyni. - Jeśli dalej będziecie mleć jęzorami na dziedzińcu, zamiast robić to, co wam kazałam, zastąpię was pilniejszą czeladzią!
Cztery dziewczyny rozpierzchły się w różne strony, żeby zejść przełożonej z oczu, podczas gdy ona sama błądziła wzrokiem po oknach, za którymi znajdowały się komnaty pani i pana. Ochmistrzyni ściągnęła usta. Państwo prowadzili próżniacze życie, oczywiste więc, że służki musiały być leniwe i krnąbrne.
Tymczasem Maria dotarła do sali rycerskiej i już miała ruszy...
entlik