Cristina López Barrio
Ogród wiecznej wiosny
Tłumaczenie: Sylwia Mazurkiewicz-Petek
Tytuł oryginału: La casa de los amores imposibles
Wydanie oryginalne 2010
Wydanie polskie 2010
Klątwa wisząca nad rodem Laguna niszczy miłość pięknej Clary o bursztynowych oczach. Rozpacz porzuconej dziewczyny sprawia, że staje się cud - ogród domu o czerwonych ścianach zaczyna kwitnąć wbrew naturze przez cały rok.
Kobiety z kolejnych pokoleń żyją skazane przez bezlitosne fatum na nieszczęśliwą miłość, samotność, zemstę. Czy którejś z nich uda się odwrócić przeznaczenie?
„Ogród wiecznej wiosny” to napisana barwnym językiem wielopokoleniowa saga, której bohaterki zakochują się tylko raz - na całe życie. Oszałamiająca i porywająca opowieść o skrytych namiętnościach, grzesznych rozkoszach i potędze miłości.
Canosowi i Lucii, którzy podarowali mi
nie tylko czas, bym napisała tę książkę,
ale i coś znacznie cenniejszego
Moim rodzicom i siostrze Pitu,
za wszystko
W powietrzu unosił się ostry zapach prochu strzelniczego zmieszany z wonią krwi kuropatwy i królika. Senne kastylijskie miasteczko spowijał kwaśny dym snujący się z kominów. Mężczyźni, owiewani pierwszymi porywami jesiennego złotego wiatru, z dumą prezentowali swą zdobycz. Na progach domostw siedziały stare kobiety. Smętny rządek żałobnych chust zrzędliwie obmawiał przechodzących. Ich chrapliwe starcze głosy, doświadczone trudnym życiem w chłodzie, wśród okopconych garnków i długich mszy, mieszały się z szelestem suchych liści. Młodsze kryły się wewnątrz domów, by zza woalki firanek ciekawie przyglądać się myśliwym.
Tu nie sięgał odór śmierci, mogły więc swobodnie rozmawiać o jej sprawcach.
Z ostatnim promieniem słońca z gór zbiegła sfora psów. Pozbawione łupu hałaśliwe ogary opanowały główny plac miasta, zasilając cienkimi strużkami moczu kamienną misę miejskiego wodotrysku, wypełnioną źródlaną wodą płynącą z trzech rynien. Te, które miały fantazję, nie oszczędziły żółtych smug bramie kościoła z dzwonnicą zdobioną pejzażem rzeki Duero, i murom szacownych domów, dumnie eksponujących na fasadach rodowe herby. Niepokojący jazgot napełniał strachem osły i dzieci miejscowych bogaczy. Miauczące przeraźliwie koty usiłowały się skryć wśród stosów drewna zalegającego na dziedzińcach. Myśliwi jednak nie szukali zwady.
Wabiło ich ciepłe wnętrze miejscowej gospody, gdzie dzbany czerwonego wina i pieczone koźlę pomagały oderwać myśli od trudów dnia spędzonego w górach. Wychodząc chwiejnym krokiem, wpadali na psy śpiące pod niebem usianym gwiazdami.
Oprócz kuropatw i królików spodziewali się upolować większą sztukę, dzika lub jelenia, i to właśnie pragnienie pod koniec 1897 roku przywiodło w te strony młodego właściciela ziemskiego z Andaluzji. Zjawił się dyliżansem popołudniową porą w asyście dwóch służących, pokonawszy wąwóz Despeńaperros i pagórkowate tereny Mesety. Za nimi podążał wóz ze sforą płowych ogarów.
Szlachcic zajął trzy pomieszczenia najlepszego zajazdu w mieście, a całą zagrodę przeznaczono dla jego psów. Jednak obraz upolowanego jelenia, który nosił odbity w oliwkowych źrenicach, rozwiał się bez śladu o świcie następnego dnia, kiedy wyszedł na krótką przechadzkę po mieście. Tam, w jednym z zaułków, dostrzegł oczy barwy bursztynu: były to oczy Clary Laguny.
- Wydają się złote - wykrzyknął, ujmując dziewczynę pod ramię. - Ależ z ciebie ślicznotka!
Usiłowała się wyswobodzić, a wtedy dzban, który niosła wsparty na biodrze, wyśliznął się i upadł na brukowaną uliczkę. Strumień wody popłynął dziesiątkami drobnych wężyków.
- Napełnię go dla ciebie jeszcze raz.
- Sama mogę to zrobić - dziewczyna szarpnęła się i ruszyła w kierunku placu, a on, śmiejąc się, podążył za nią.
O tej porze roku wczesnym świtem nad placem unosiła się metaliczna mgła. Młody szlachcic widział, jak smukła postać pogrąża się w niej i znika. Wstrzymał krok. Jego twarz smagnął niespodziewanie zimny powiew, targając starannie ułożone pukle. Świat wokół nagle zgęstniał, a on sam jakby oślepł i stracił dziewczynę z oczu. Chciał ją zawołać, lecz mgła wciskała się w jego usta jak lodowaty knebel.
Owładnął nim kojący obraz rodzinnego folwarku, drzewek pomarańczowych pokrytych kwiatami i głaskanych łagodną bryzą...
Nagle odezwały się dzwony kościelne, nawołując do modlitwy za zmarłych, a wtedy wspomnienie zaczęło się ulatniać. Jaśniało.
Gdy wybrzmiał ostatni żałobny ton, postać Clary Laguny pojawiła się przy fontannie, pochylona nad dzbanem.
- Jaki pan blady - odezwała się, gdy zbliżył się do niej ze zmienioną twarzą i potarganymi włosami. - Wcale mi pana nie żal, trzeba było zostawić mnie w spokoju.
- To wina waszej kastylijskiej pogody. Trudno do niej przywyknąć.
- Jeśli komuś nie odpowiada, niech wraca, skąd przyszedł!
Mężczyzna z uśmiechem wsparł się o krawędź studni. W jego wysokich butach odbijał się ostatni błysk gasnącego świtu.
- Jesteś bardzo piękna... i bardzo zarozumiała.
- A pan powinien wykazać odrobinę zainteresowania, i się czegokolwiek dowiedzieć. O, choćby tego, że ta gęsta mgła opada tylko wtedy, gdy zbliża się Dzień Zmarłych.
- Jedyne, co pragnę poznać, to twoje imię. Musi być tak cudowne jak te bursztynowe oczy.
- Ach, teraz słyszę słodkie słówka, lecz zaledwie kilka chwil temu był pan śmiertelnie blady i drżał ze strachu.
- Owszem, przyznaję, przeraziłem się, lecz nie mgły ani tych ponurych dzwonów. Poczułem lęk, że przez dłuższy czas cię nie zobaczę, pomyślałem nawet, że cię straciłem na zawsze. Zniknęłaś tak nagle, jak ta przeklęta mgła, która wcale mnie nie obchodzi: ani to, skąd się pojawia, ani w jaki sposób się rozpływa. Jedyne, czego chcę, to móc patrzeć na ciebie.
Clara spoglądała uważnie w błyszczące oczy.
- O świcie w ostatnich dniach października nikt nie powinien pojawiać się na placu, dopóki nie zabrzmią dzwony. Wtedy dusze zmarłych rycerzy, spoczywających w podziemiach kościoła, opuszczają krypty. A gdy przekroczą bramę, gromadzą się w tej złowrogiej mgle i przywołują lodowaty powiew. Skazani na ciągłą walkę nawet po śmierci, w pełnym rynsztunku toczą między sobą pojedynki nieistniejącymi mieczami, aż zdołają odpokutować przewiny.
Jednak gdy dzwony oznajmią godzinę modlitw za dusze czyśćcowe, nieszczęśnicy wracają do grobowych komnat, a mieszkańcy miasteczka proszą Boga, by spoczywali w pokoju. Czy pojął pan moje słowa? Dopóki nie rozlegnie się głos kościelnych dzwonów, plac pełen jest zmarłych, i każdy z przybyłych musi o tym wiedzieć. A ci, którzy mają za nic naszą tradycję, powinni obawiać się najgorszego...
- A ty, dziewczyno? Miałaś odwagę zapuścić się tu niebezpieczną porą i zniknęłaś mi z oczu...
- Wolę umarłych od żywych. Są mi bliżsi niż moi sąsiedzi.
- Wydajesz się bardzo bystrą osóbką.
- I dlatego powtarzam, że lepiej zostawić mnie w spokoju i wyruszyć na łowy.
- Miałem nadzieję upolować jelenia, lecz teraz jestem pewien, że przytrafiła mi się znacznie wspanialsza zdobycz.
Clara przeciągnęła dłonią po długich splotach kasztanowych włosów.
- Nie jestem zwierzęciem, mój panie.
- Och, wybacz. Pozwól mi jednak ponieść dzban aż do twojego domu. Nie chciałbym, aby twoja smukła kibić załamała się pod tym ciężarem.
- Moja smukła kibić każdego dnia udaje się po wodę, a potem zgina się wpół w ogrodzie nad krzakami pomidorów. Pańska troska jest zatem zbyteczna. Takiemu dobrze urodzonemu nie wypada nawet pokazać nosa w pobliżu mego domu; musi pan wiedzieć, że moja matka jest czarownicą. Wykonała dla mnie ten amulet, by chronić mnie przed takimi jak pan - Clara potrząsnęła zawieszoną na szyi kostką zająca ozdobioną piórami.
- Jestem tylko szlachcicem, który oferuje ci pomoc.
- Jedyni szlachetni, jacy pozostali w tym miasteczku, spoczywają pod posadzką kościoła, oto, co z nich pozostało.
- Nie jestem stąd, przybywam z Andaluzji.
- A gdzież to jest?
- Daleko na południu, tam gdzie słońce praży mocno nawet wieczorową porą, a jego blask bardzo przypomina twoje oczy.
- Moje oczy, szlachetny panie, są jak równiny krainy zwanej La Mancha, i bardzo przypominają oczy mojego ojca, który stamtąd pochodził. Tak mi powtarzała matka.
Clara umieściła dzban w zagłębieniu talii i skryła się w jednej z wąskich uliczek wychodzących z placu. Na niebie gromadziły się strzępiaste szare chmury. Rozpoczynał się nowy dzień. Kiedy mijała otwarte drzwi prowadzące do patio domów, nozdrza dziewczyny zaatakował kuszący zapach boczku i świeżego chleba. Na dziedzińcach leżały wiązki wilgotnego drewna błyszczące od rosy, dreptały w miejscu osły objuczone sakwami wypełnionymi fajansem lub owczą wełną, a stróżujące psy czujnie nastawiały uszu.
Clara obróciła głowę i dostrzegła w niedalekiej odległości młodzieńca. W jasnych bryczesach szedł za nią mocno wyprostowany.
- Wyjaw mi, proszę, swoje imię.
- Nazywam się Clara. Clara Laguna. Żegnam pana.
Niespodziewanie w głębi uliczki pojawiły się dwie kobiety w średnim wieku w okryciach z grubego sukna z futrzanymi kołnierzami. Ich kapelusze zdobiły pióra bażanta. Clara podała dzban młodemu człowiekowi. Wyprostowała nieco zgarbioną sylwetkę, a kiedy kobiety znalazły się bliżej, posłała mu, po raz pierwszy, czarujący uśmiech. Spostrzegłszy to, jedna z nich ujęła ramię towarzyszki i szepnęła jej coś do ucha. Andaluzyjczyk przepuścił uprzejmie obie panie, a wówczas one podziękowały mu lekkim skinieniem głowy i oddaliły się.
- Masz śliczny uśmiech, choć przeznaczyłaś go dla tych dam, nie dla mnie.
- Proszę ruszać na polowanie i więcej mnie nie niepokoić - Clara odebrała dzban i znów wsparła go na biodrze.
Pozwoliła jednak, by młody szlachcic towarzyszył jej aż na skraj miasteczka, gdzie bruk ulic stopniowo zmieniał się w błotnistą maź, a ubóstwo tworzyło przestrzeń dzielącą jedne domostwa od drugich. Dom Clary okrywały dachówki, którym wilgoć i zaniedbanie odebrały barwy, a na jego fasadzie na stałe zagościł mech. Wokół włóczyły się wygłodniałe psy, dla rozrywki wzniecając ogonami tumulty szeleszczących liści. Dom zdawał się pochylać ku brzegowi strumienia, gdzie założono niewielki ogródek z krzewami pomidorów. W tylnej części domostwa przybysz dostrzegł zagrodę, zamieszkałą przez cztery kury i kozę. Dalej rozciągał się lasek sosnowy, przecięty gruntową drogą prowadzącą do sąsiedniego miasteczka.
Dziewczyna mieszkała z matką. Starzejąca się kobieta zajmowała się czarami: wiedziała, jak zaradzić złemu spojrzeniu, przygotowywała amulety sprzyjające myśliwym, łatała błony dziewicze i odczytywała przyszłość ze szkieletu kota, który, jak największy skarb, strzegła w sztywnym worku, posmarowanym mieszaniną żywicy i soku irysa.
Clara zatrzymała się przed drzwiami. Jej towarzysza ogarnął łagodny aromat sosen, wdychał głęboko powietrze przesiąknięte chłodem jesieni i wilgotnej ziemi, co obficie obrodziła grzybami.
Z wnętrza domu dochodziło głośne chrapanie. Matka spędziła noc, odczytując żonie i córkom aptekarza przyszłość z kociego szkieletu.
- Jutro, o tej samej porze, zjawię się tu, by cię zabrać na przechadzkę.
- Pańska wola.
Clara zatrzasnęła drzwi, lecz zaraz spiesznie wychyliła się przez jedno z okien. Mężczyzna oddalał się, kryjąc dłonie w fałdach peleryny.
„Pewnie nie wróci”, pomyślała, szorując naczynia służące do magicznych praktyk. „Pewnie nie wróci”, powtarzała, wychodząc na podwórze, by nakarmić kury. „Pewnie nie wróci”, zaczęła doić kozę. „Pewnie nie wróci”, w południe obudziła się matka i zjadły resztki kiełbasy. „Pewnie nie wróci”, popołudniem posadziła kolejny krzew pomidorów. „Pewnie nie wróci”, słońce już zachodziło za korony sosen. „Pewnie nie wróci”, przygotowała nici i znieczulenie z kwiatów, by przywrócić dziewictwo córce bogatego wieśniaka.
„Pewnie nie wróci”, posiliła się skromną potrawą złożoną z warzyw zaprawionych czosnkiem. „Pewnie nie wróci”, śniła o jego oczach.
Ale następnego ranka, kiedy osłonięta świątecznym szalem przyniosła do domu napełniony dzban, Andaluzyjczyk na grzbiecie siwego wierzchowca czekał przy wyschniętym korycie strumienia.
- Przybyłem po ciebie - odezwał się wesoło, schodząc z konia.
- A więc zjawił się pan na próżno.
Czując, jak jej serce łomoce głucho o glinianą ściankę dzbana, dziewczyna skryła się w domu.
Był mglisty poranek, ostatni dzień października. Młody mężczyzna skierował się do jednego z okien, oparł łokieć o zakurzoną framugę i niespodziewanie zaintonował pieśń. Oprócz polowania, wyraźnie był także miłośnikiem tej sztuki i miał piękny dźwięczny głos.
- Czy chce pan rozzłościć kury? - zapytała Clara, otwierając drzwi.
Zza dziewczyny wychyliła się kobieta z bielmem na lewym oku. Siwe włosy miała upięte w kok na czubku głowy.
- Moje uszanowanie, señora. Proszę przyjąć przeprosiny, jeśli panią obudziłem.
- Witaj, młodzieńcze - odezwała się kobieta głucho brzmiącym głosem. - Co cię sprowadza z twoją śpiewką o tak wczesnej porze?
- Byłaby pani tak uprzejma i wyjawiła mi, czy jest matką Clary? - zapytał szlachcic, usiłując nie patrzeć na białawą źrenicę, szpecące kalectwo.
- Tak właśnie jest, choć wiele cię kosztuje, by w to uwierzyć. Kiedyś i ja byłam równie piękna jak ona.
- Panią zatem lub ojca Clary proszę o pozwolenie. Chcę zabrać waszą córkę na przejażdżkę.
Kobieta wybuchnęła śmiechem.
- Musiałbyś się udać bardzo daleko, żeby spytać o pozwolenie jej ojca. W tym domu zezwoleń zawsze udzielam ja i tylko ja, a przede mną moja matka, która niech spoczywa w pokoju - czarna źrenica jej prawego oka zadrżała. - Jesteś myśliwym.
- Oczywiście.
- Powinieneś zatem kupić ode mnie amulet.
Kobieta zniknęła we wnętrzu domu, wkrótce jednak wróciła z kłem dzika i piórami kuropatwy.
- Zapewniam cię, młodzieńcze, że dzięki temu zwierzęta same wyjdą ci na spotkanie w górach. I nigdy nie chybisz celu.
Andaluzyjczyk wręczył jej kilka monet.
- Możesz zabrać Clarę. Moja córka jest dorosła i robi to, na co ma ochotę, a z powodu stroju i szalu, które założyła, domyślam się, że przyjmie zaproszenie.
- Nie pleć głupstw, matko, przygotowałam się jedynie do pójścia do miasteczka.
Młody człowiek pierwszy dosiadł konia, a potem pomógł wspiąć się Clarze.
- Niedaleko stąd jest dąbrowa, wskażę panu drogę.
Słuchając wskazówek dziewczyny, jeździec skierował konia pomiędzy sosny. Zagłębili się w las, oddalając się od traktu, gdzie przejeżdżały powozy i dyliżanse. Tego ranka wiał chłodny wiatr, przynosząc odgłosy strzałów myśliwych ukrytych w górach.
- Proszę popędzić konia, szybciej, szybciej!
- Tu, wśród drzew, może być niebezpiecznie.
- Niech pan nie będzie tchórzem - nie ustępowała, a jej twarz lśniła wilgocią.
Andaluzyjczyk szarpnął wodzami, koń ruszył galopem. Serce Clary pulsowało szybko w rytm ruchów zwierzęcia, które uderzało kopytami o ziemię usłaną mchem i żółtymi paprociami. Dziewczyna otoczyła rękoma kibić jeźdźca, czuła silne plecy i zapach pielęgnowanych olejkiem włosów. Nigdy tak nie jechała konno i już nigdy nie wydrze z siebie tego wspomnienia: naprężone ramiona trzymające mocno wodze, by omijać drzewa i głazy, ślady kopyt na wilgotnej ściółce z igieł, pot mężczyzny wydzielający aromat pomarańczy. Zaczęło mżyć. Napięte muskuły młodzieńca wspierały się twardo na ciele zwierzęcia, a mięśnie Clary napierały na niego. Kiedy dotarli do ostatnich sosen rozproszonych u stóp wzniesienia, rozpętała się burza.
- Koń potrzebuje odpoczynku.
- Dąbrowa już niedaleko.
Gdy wierzchowiec wspinał się po zboczu, Clara rozluźniła objęcia i wtedy dopiero poczuła promieniujący ból. Przed nimi wyłaniał się zarys doliny, okolonej koronami ogromnych ciemnozielonych dębów. Padał ulewny deszcz, raz po raz w świetle błyskawicy rysowała się czerwonawa, spulchniona wilgocią ziemia. Andaluzyjczyk wzdrygnął się pod okryciem przesiąkniętym wodą. Dziewczyna wsparła pierś o jego plecy, by go uspokoić.
Kiedy dotarli do pierwszych dębów, mgła rozproszyła się, umilkły grzmoty i błyskawice; niebo otwarło się, lejąc rzęsistą strugą.
Nim zsiadła z konia, Clara ściągnęła amulet z szyi i ukryła w zagłębieniu stroju. Wiatr stawał się coraz słabszy.
Zagajnik przecinała rzeka; jej wody, pełne wirów i zakoli, płynęły wśród mokradeł. Dziewczyna schroniła się w zaciszu konarów wielkiego drzewa, które powalone przez wieki leżało dostojnie wzdłuż jednego z brzegów; wsparła się na szorstkim pniu i czekała, aż jej towarzysz oporządzi konia. Odgłos płynących wód zdawał się szeptać opowieści... Mężczyzna gwałtownie sięgnął do jej szyi, dotykając delikatnego wgłębienia, gdzie przedtem spoczywał amulet, a teraz gromadziły się krople deszczu. Był poważny. Clara ujęła jego rękę: skórę dłoni przecinała bolesna pręga.
- Jest pan ranny.
Nie odpowiedział. Uniósł podbródek dziewczyny, i zanim ją pocałował, spojrzał głęboko w bursztynowe oczy, wdychając zniewalający zapach wilgotnych kasztanowych włosów.
Czując spory głód, młody szlachcic wrócił do gospody. Na spotkanie wybiegł mu chłopiec stajenny, który odprowadził spienionego wierzchowca do stajni. Kiedy mężczyzna dotarł do pokoju, służący pomógł mu zdjąć przemoczone ubranie i buty. Na kominku płonął jasny ogień. Tuż obok postawiono posiłek złożony z duszonych kuropatw i kastylijskiej specjalności: mocno doprawionej zupy czosnkowej. Nie zapomniano też o czerwonym winie.
Trunek uśpił zmęczonego wędrowca. Drzemał do późnego popołudnia w wielkim wygodnym fotelu. Po przebudzeniu zszedł na podwórze. Odkąd przybył do miasteczka, psy pozostawały w zamknięciu, były więc rozdrażnione i skore do zaczepek.
- Wkrótce znów wyruszymy w góry - uspokajająco gładził ich płową sierść.
Po porannej burzy niebo się wypogodziło, lecz szybko nadciągający zmierzch pogrążał je w ciemności usianej gwiazdami. Labirynt miejskich uliczek wypełniał teraz zapach gotowanych potraw, ciekawskie staruszki zniknęły bez śladu. Andaluzyjczyk skierował kroki do pobliskiej karczmy. W tej chwili nawet szmer kamiennego wodotrysku przypominał mu postać złotookiej dziewczyny.
Długa sjesta nie zdołała złagodzić pożądania, które kąsało go coraz mocniej, a złożona Clarze obietnica kolejnej porannej przejażdżki wyzwoliła w nim dręczące pragnienie szybkiego nadejścia świtu.
Noc wydawała się trwać bez końca...
Karczmę przesycał gęsty dym tytoniu. Ginęły w nim nierówne pobielone wapnem ściany zdobione myśliwskimi trofeami. Andaluzyjczyka zachwyciło zwłaszcza jedno: głowa jelenia z ogromnym porożem zawieszona nad kamiennym kominkiem. Zanim Clara Laguna stanęła mu na drodze, marzył jedynie o upolowaniu równie okazałej sztuki jak ta.
Podszedł do kontuaru, wypatrując jednocześnie wolnego miejsca przy stole. Dwaj podchmieleni goście opróżniali pękate szklanice, a dostrzegłszy przybysza, dali znak hożej karczmarce. Około czterdziestoletnia kobieta, z burzą płomiennych rudych włosów, energicznie polerowała szklanki wysłużoną ściereczką. Trafnie obdarzona przydomkiem Koloryna zmierzyła młodego mężczyznę jasnymi, niemal przezroczystymi oczami.
- Nabrał pan ochoty na kolację, señor? - zapytała.
- Owszem, jeśli to będzie dobrze upieczone koźlę.
- Gospoda jest pełna, lecz radzę się przysiąść do tych kawalerów z Madrytu - kobieta wskazała dłonią trzech młodych ludzi, którzy toczyli żywą rozmowę przy stole w pobliżu kominka. - Są myśliwymi, jak pan. To ...
entlik