Francis Dick Fuks A5 popr.doc

(1815 KB) Pobierz
Fuks




Dick Francis

Fuks

 

 

Przełożyła Krystyna Somogyi

Projekt okładki Lucjan Jopek

Tytuł oryginału: Longshot

Wydanie oryginalne 1990

Wydanie polskie 1993

 

 

John Kendall, początkujący pisarz, staje się przyjacielem pewnej rodziny. Z czasem okazuje się, że zaufanie, którym go obdarzono, jest dla niego niebezpieczne. Tylko szczęście ratuje go od utraty życia.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z pozdrowieniami dla

JOCELYN

MATTHEW

BIANKI

TIMOTHY'EGO

WILLIAMA naszych wnuków

a także z podziękowaniami dla

Johna Wisemana

autora

„Podręcznika przetrwania dla Oddziałów Specjalnych SAS”

oraz

Eddiego McGee

twórcy

„Nie ma potrzeby umierać”


W momentach katastrofy człowiek traci głowę. Nie wiedziałem, co się stało. Świat się zmienił. Leżałem twarzą do ziemi. Coś było nie w porządku z oddechem.

Nie słyszałem nic poza wiatrem, nie widziałem nic poza poruszającymi się na wietrze drzewami, a jednak - myślałem niedorzecznie - ktoś do mnie strzelił.

Wiedziony instynktem, a także z powodu rany, leżałem bez ruchu jak martwy. Obok mojego ucha rozległ się jakiś świst, jak gdyby coś przeleciało. Zacisnąłem powieki. Poczułem w plecach następne szarpnięcie.

A więc to jest śmierć, myślałem tępo. A ja nawet nie wiem, kto mnie zabija i dlaczego.

Oddychanie było straszne. W piersiach paliło mnie żywym ogniem. Fala zimnego, lepkiego potu zalała moje ciało.

Leżałem nieruchomo.

Moja twarz spoczywała w opadłych liściach, suchej trawie i połamanych gałązkach. Czułem zapach zbutwiałej ziemi. Pochłonięty przez nią, obrócony w proch...


Rozdział 1.

Przyjąłem zlecenie, które wcześniej odrzuciło czterech innych pisarzy. Cóż, byłem wtedy głodny.

Rok wcześniej perspektywa przymierania głodem na mansardzie wydawała mi się całkiem znośna. Niestety tamtego śnieżnego stycznia realia egzystencji pod zamarzniętymi okapami domu ciotki kolegi były takie, że - bez odpowiednich dochodów, które pozwalałyby na przyzwoite odżywianie i ogrzewanie domu - przeklinałem tę ryzykowną decyzję.

Ten stan rzeczy był oczywiście tylko i wyłącznie moją winą. Bez trudu mogłem wyjść w każdej chwili i poszukać płatnej pracy fizycznej. Nie musiałem siedzieć w kombinezonie narciarskim i trząść się z zimna, gryząc koniec ołówka, zgarbiony nad brulionem, niepewny siebie, swoich zdolności i tłoczących się do głowy pomysłów.

Spartańskie warunki na pewno nie oznaczały sromotnej klęski. Przyczyniły się do chandry powstałej pomiędzy radosnym uniesieniem z powodu niedawnej akceptacji do druku mojej pierwszej powieści, a odległym terminem pojawienia się jej na literackiej orbicie. Byłem w dołku po nagłym wzlocie z racji otrzymania pierwszej zaliczki, którą musiałem podzielić pomiędzy zaległe długi, bieżące wydatki i czynsz na następne pół roku.

Poczekam ze dwa lata - myślałem, żegnając się z poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawała stała pensja - Jeśli w ciągu tego czasu nie uda mi się zostać publikowanym autorem, to przyznam, że pisanie powieści jest Eldoradem dla idiotów i wróci mi zdrowy rozsądek. Rezygnacja ze stałej pensji stanowiła krok dość desperacki, ale już kiedyś próbowałem pisać przed i po pracy, w pociągach i podczas weekendów. Tworzyłem wtedy same śmieci. Samotność pozbawiona pretekstów - zastanawiałem się - rozstrzygnie wątpliwości. Początki hipotermii w najmniejszym stopniu nie osłabiały ogromnej radości z tego, że udało mi się zrobić pierwszy krok.

Tak się składało, iż wiedziałem sporo na temat przetrwania w niepomyślnych warunkach, toteż nie trapiła mnie nowa perspektywa. Przeciwnie, czekałem na najbliższe miesiące wręcz z niecierpliwością jako na sprawdzian mojej inteligencji i umiejętności. Tylko nie zdawałem sobie po prostu sprawy, że samo siedzenie i myślenie sprawia, iż człowiekowi jest zimno. Nie wiedziałem wcześniej, że pracujący mózg podstępnie kradnie ciepło bezczynnym dłoniom i stopom. Przedtem, we wszystkich sytuacjach kiedy było mi zimno, zawsze się poruszałem.

List od Ronniego Curzona dotarł do mnie pewnego szczególnie mroźnego ranka, kiedy mansardowe okno w domu ciotki kolegi pokrywał od wewnątrz lód niczym do połowy zaciągnięta nieprzejrzysta firanka. To okno z widokiem na Tamizę w Chiswick, na pozostające po odpływie błoto i żeglujące na wietrze mewy, to okno, moja radość, najbardziej pomagało mi przetworzyć pomysły w słowa. Zainstalowałem krzesło na podwyższeniu, żeby móc pisać i spoglądać na widniejące na horyzoncie drzewa Kew Gardens. Jednakże nigdy nie udało mi się napisać ani jednego choćby znośnego zdania, kiedy przed oczami miałem nagą ścianę.

Drogi Johnie” - przeczytałem w liście.

„Może byś wpadł do mnie do biura? Padła propozycja amerykańskich praw do Twojej książki. Może Ciebie to zainteresuje. Tak czy owak możemy to przedyskutować.

Twój Ronnie

Dlaczego nie możesz mieć telefonu jak wszyscy?”

 

Amerykańskie prawa! Nieprawdopodobne słowa. W jakiś cudowny sposób zrobiło się cieplej. Amerykańskie prawa to było coś, co zdarzało się pisarzom sukcesu, nie zaś ludziom walczącym na nieznanym terenie, pogrążonym w niepewności i pełnym wątpliwości, którym trzeba powtarzać w kółko, że książka jest O.K., wszystko jest w porządku, nie trzeba się martwić.

- Nie przejmuj się - powiedział serdecznie Ronnie, kiedy wezwał mnie przed swoje oblicze po przeczytaniu mojego rękopisu, który bez uprzedzenia rzuciłem mu na biurko kilka tygodni wcześniej. - Nie martw się, na pewno znajdziemy ci wydawcę. Zostaw to mnie. Zobaczę, co da się zrobić.

Agent pisarzy Ronnie Curzon, obdarzony subtelnym darem wymowy, rzeczywiście znalazł mi wydawcę i to niezwykle prestiżowego; sam nigdy nie ośmieliłbym się mierzyć tak wysoko.

- Mają pierwszorzędną listę publikacji - wyjaśnił uprzejmie Ronnie. - Stać ich więc na ryzyko wydania utworów kilku nowicjuszy, chociaż teraz czasy są cięższe niż kiedyś - westchnął. - Wiesz, ta cała bezlitosna dolna granica i tak dalej. Tym niemniej - rozpromienił się - zaprosili cię na lunch, żeby cię poznać. Spójrz na to z dobrej strony.

Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że Ronnie potrafi błyskawicznie przechodzić od optymizmu do pesymizmu i z powrotem. Na jednym wydechu powiedział mi wówczas, że jak będę miał sporo szczęścia, to uda mi się sprzedać dwa tysiące egzemplarzy i że pewna powieściopisarka może liczyć swoje wydania w milionach egzemplarzy.

- Wszystko jest możliwe - dodał zachęcająco.

- Łącznie z upadkiem na pysk? - zapytałem.

- Nie martw się tak bardzo.

W dniu, w którym otrzymałem ów list o prawach amerykańskich, przebyłem jak zwykle na piechotę cztery mile dzielące dom ciotki kolegi od biura Ronniego, znajdującego się na Kensington High Street. Wówczas już wiedziałem to i owo, toteż nie spieszyłem się za bardzo z wizytą. Odczekałem nieco, żeby być u Ronniego w południe. Odkryłem bowiem, iż Ronnie ma zwyczaj tuż po dwunastej częstować swoich gości winem i kanapkami. Nie mówiłem mu wiele na temat drastycznych ograniczeń w moich wydatkach na życie. Ronnie był szczodry naturalnie i spontanicznie.

W pewnym stopniu pomyliłem się w swoich przewidywaniach: drzwi pokoju Ronniego, które zwykle stały otworem, tym razem były szczelnie zamknięte.

- Ma klienta - wyjaśniła Daisy.

Chętnie się uśmiechała, co jest cechą niezwykłą u sekretarek. Duże, białe zęby w czarnej twarzy, szopa kręconych włosów, staranny oxfordzki akcent, wieczorowe kursy włoskiego - oto Daisy.

- Powiem mu, że pan przyszedł - dodała, podnosząc słuchawkę. Nacisnęła jakiś guzik.

- Ma pan zaczekać - oznajmiła po konsultacji z szefem. Skinąłem głową i cierpliwie spędziłem trochę czasu w jednym z dwóch pseudowygodnych foteli, które ustawiono w tym właśnie celu.

Na biura Ronniego składało się pięć pomieszczeń - duży sekretariat, trzy gabinety i magazyn. Umeblowanie sekretariatu stanowiły biurka Daisy i jej siostry Alice, zajmującej się skomplikowaną księgowością firmy oraz duży, stojący pośrodku pokoju stół, zawalony wydanymi książkami. Jedną ścianę zajmowały półki z kartoteką. Za sekretariatem znajdował się niewielki korytarzyk, z którego - po jednej stronie - prowadziły drzwi do trzech gabinetów. Dwa z nich należały do wspólników Ronniego. Po przeciwnej stronie znajdowało się wejście do pozbawionego okien, przypominającego bibliotekę magazynu, w którym od podłogi do sufitu stały rzędy egzemplarzy wszystkich książek, jakie Ronnie, a przedtem jego ojciec wydali.

Siedziałem więc w sekretariacie i gapiłem się na przypięte do korkowej tablicy obwoluty książek, które nadal znajdowały się w sprzedaży. Zastanawiałem się po raz kolejny, jak też będzie wyglądało moje własne literackie dziecko. Dział graficzny nie dostawał wiele na początkujących pisarzy.

- Zaufaj profesjonalistom - pocieszał mnie Ronnie. - W końcu przecież to oni wiedzą, jak sprzedaje się książki.

Pomyślałem wtedy dość cynicznie, że czasami trudno w to uwierzyć.

Drzwi gabinetu otworzyły się i pojawiła się w nich głowa, szyja i fragment ramienia Ronniego.

- John? Wejdź.

Wszedłem do gabinetu, w którym znajdowało się biurko Ronniego, jego obrotowy fotel, dwa fotele dla gości, szafa i na pierwszy rzut oka z tysiąc książek.

- Wybacz, że musiałeś czekać - powiedział Ronnie.

Tak mnie wylewnie przepraszał, jak gdybym był umówiony na konkretną godzinę. Ruchem ręki zaprosił mnie do środka, okazując zadowolenie z mojej obecności. Witał tak wszystkich. Tak, Ronnie to fachowiec pełną gębą.

Sposób bycia Ronniego charakteryzowały entuzjazm i wyszukana ogłada. Wydawał się niemal przymilny.

Ronnie miał gładkie, ciemne włosy i delikatne, suche dłonie. Był niewysoki. Zawsze nosił elegancki garnitur, białą koszulę i krawat w paski. Jego wygląd zdawał się mówić, że pisarze mogą sobie paradować w jasnobłękitno-czerwonych strojach narciarskich i księżycowych butach, ale prawdziwy biznes wymaga statecznej wełny.

- Zimno dzisiaj - powiedział, przyglądając się z wyrozumiałością mojemu strojowi.

- Błoto w rynsztoku zamarzło na kość.

Skinął głową z roztargnieniem, bo słuchał mnie jednym uchem. Jego uwaga skupiona była na drugim kliencie, który siedział w fotelu w takiej pozie, jakby zamierzał w nim pozostać cały dzień. Miałem wrażenie, że pod opanowaniem Ronniego kryje się tłumione rozdrażnienie. Było to dość zaskakujące, ponieważ Ronnie zazwyczaj wykazywał niesłabnącą i niewymuszoną życzliwość dla świata.

- Tremayne - zwrócił się jowialnie do swego gościa - to jest John Kendall, błyskotliwy młody pisarz.

Stwierdzenie to nie wprawiło mnie w zakłopotanie, ponieważ Ronnie regularnie określał mianem błyskotliwych wszystkich swoich pisarzy, nawet jeśli wszelkie dowody wskazywały na coś wręcz przeciwnego.

Tremayne pozostał równie niewzruszony jak ja. Był to potężny, pewny siebie mężczyzna o siwiejących włosach; miał około sześćdziesiątki.

- Nie zakończyliśmy jeszcze naszej sprawy - powiedział niezbyt uprzejmie. Był wyraźnie niezadowolony z przerwy w rozmowie i z mojej obecności.

- Pora na kieliszek wina - zaproponował Ronnie, ignorując jego uwagę. - Co dla ciebie, Tremayne?

- Gin z tonikiem.

- Ach... To znaczy, chciałem zapytać, białe wino czy czerwone?

Tremayne przez chwilę nie odpowiadał.

- Wobec tego czerwone - rzekł rozdrażniony z ostentacyjną rezygnacją w głosie.

- To Tremayne Vickers - zwrócił się do mnie Ronnie, dopełniając prezentacji. - Może być czerwone, John?

- Tak, oczywiście.

Ronnie się zakrzątnął, przesuwając stosy książek i papierów. Zrobił miejsce na biurku, wyjął kieliszki, butelkę i korkociąg. Ze skupieniem nalał wina do kieliszków.

- Za udaną transakcję - powiedział z uśmiechem, podając mi kieliszek. - Za sukces - zwrócił się do Vickersa.

- Sukces! Jaki sukces? Ci wszyscy pisarze są tacy wielcy, że nie mieszczą się we własnych butach.

Ronnie odruchowo spojrzał na moje buciory, które były wystarczająco duże dla każdego, nawet dla wielkoluda.

- Tylko mi nie mów, że nie proponuję godziwego honorarium - ciągnął Tremayne. - Powinni być zadowoleni z tej pracy - zmierzył mnie wzrokiem i zapytał mało taktownie: - Ile pan rocznie zarabia?

Uśmiechnąłem się tak samo dobrotliwie jak Ronnie i milczałem.

- Jak dużo pan wie na temat wyścigów? - zapytał tonem, który nie dopuszczał możliwości nieudzielenia odpowiedzi.

- Wyścigów konnych? - zdziwiłem się.

- No pewno, że konnych.

- Cóż - odparłem - niewiele.

- Tremayne - zaprotestował Ronnie - John nie jest pisarzem, o jakiego ci chodzi.

- Pisarz to pisarz. Każdy może zrobić to, na czym mi zależy. Twierdzisz, że nie mam racji rozglądając się za wielkim nazwiskiem. No wiec dobrze, znajdź mi kogoś nieznanego. Powiedziałeś, że twój obecny tu przyjaciel jest błyskotliwy. To może on się nada?

- Ach - rzekł Ronnie wymijająco - określenie błyskotliwy, to tylko taki... mmm... zwrot stylistyczny. Jest wścibski, zdolny i popędliwy.

Uśmiechnąłem się z rozbawieniem.

- A więc nie jest błyskotliwy? - zapytał ironicznie Tremayne i zwrócił się do mnie. - Więc co pan napisał?

- Sześć poradników i jedną powieść - odpowiedziałem posłusznie.

- Poradniki? Jakie poradniki?

- Jak przeżyć w dżungli, albo w Arktyce, albo na pustyni - i temu podobne.

- Dla ludzi, którzy lubią pełne trudów wakacje - dodał Ronnie z ironiczną pobłażliwością człowieka przywykłego do komfortu. - John pracował kiedyś w agencji turystycznej, która specjalizuje się w wysyłaniu w głusz nieustraszonych, aby ich złamać.

- Ach, tak - Tremayne spojrzał na swoje wino bez entuzjazmu. - Musi być ktoś, kto z radością przyjmie tę robotę - powiedział po chwili z rozdrażnieniem.

- A co to właściwie za praca? - zapytałem bardziej dla podtrzymania rozmowy niż z nagłej ciekawości.

Ronnie wykonał taki gest, jakby chciał powiedzieć „Lepiej nie pytaj”, ale Tremayne odpowiedział prosto z mostu.

- Zapis mojego życia.

Zamrugałem oczami. Brwi Ronniego uniosły się i opadły.

- Można by pomyśleć, że ci faceci piszący o wyścigach będą się zabijać o ten temat, ale wszyscy mi odmówili - ciągnął z bolesną urazą w głosie. - Wszyscy czterej.

Następnie wyrecytował nazwiska tak znane, że nawet ja o nich słyszałem, który rzadko poświęcałem wiele uwagi wyścigom. Zerknąłem na Ronniego, który miał zrezygnowaną minę.

- Muszą chyba być jeszcze inni - zauważyłem delikatnie.

- Tak, ale tych nie wpuściłbym za próg mojego domu.

Pomyślałem, że ten agresywny ton jest pewnie jednym z powodów, dla których ma kłopoty. Straciłem całe zainteresowanie. Ronnie widząc to rozchmurzył się i zaproponował kanapki.

- Miałem nadzieję, że zaprosisz mnie na lunch w swoim klubie - zrzędził Tremayne, na co Ronnie powiedział wymijająco „Praca...” i pacnął ręką w leżące na biurku papiery.

- Ostatnio jadam lunch w biegu - dodał.

Podszedł do drzwi i wychylił przez nie te same części ciała co poprzednio.

- Daisy? - zawołał przez korytarz. - Zadzwoń na dół do sklepu po kanapki, dobrze? Z tym co zwykle. Dla wszystkich. Policz, ile nas jest. Tutaj podaj trzy porcje.

Cofnął się do pokoju i nie wrócił już do poprzedniego tematu. Tremayne nadal wyglądał na niezadowolonego, a ja z wdzięcznością piłem wino.

W gabinecie było ciepło. To też plus. Zdjąłem kurtkę, powiesiłem ją na oparciu fotela i usiadłem zadowolony z życia. Ronnie skrzywił się na widok mojego jaskrawego, szkarłatnego swetra. Ja jednak nigdy nie lekceważyłem psychologii kolorów i w czerwieni czułem się cieplej. Moi koledzy z agencji turystycznej, którzy ubierali się w wojskowe oliwkowe brązy, byli pułkownikami z natury.

Tremayne nie przestawał utyskiwać z powodu zawiedzionych nadziei i moja obecność najwyraźniej mu nie przeszkadzała.

- Proponowałem im mieszkanie u mnie - skarżył się. - To chyba uczciwe postępowanie. Wszyscy powiedzieli, że zbyt książki nie będzie wart tej całej pracy, a w każdym razie nie przy takim procencie, jaki proponuję. Banda aroganckich sukinsynów. - Z ponurą miną wypił łyk wina i skrzywił się, czując jego smak.

- Już samo moje nazwisko sprzeda książkę, powiedziałem im, a oni mieli czelność ze mną się nie zgodzić. Ronnie twierdzi, że zbyt będzie niewielki - popatrzył groźnie na mojego agenta - że nie uzyska zamówienia od wydawcy, jeśli książki nie napisze któryś z pierwszorzędnych pisarzy. Nawet wtedy byłoby to wątpliwe. A żaden z czołowych pisarzy nie tknie takiej roboty bez zamówienia. No i w jakim położeniu mnie to stawia?

Wyraźnie oczekiwał odpowiedzi, więc potrząsnąłem głową. Oznaczało to, że nie mam pojęcia.

- Wychodzi na to, że znalazłem się w położeniu, które nazywają publikacją próżności. Próżności! Co za cholerna obelga!

Ronnie mówi, że są takie firmy, które wydrukują i oprawią każdą dostarczoną im książkę. Ale to ja musiałbym im zapłacić. No i jeszcze trzeba zapłacić komuś za napisanie książki, zająć się jej sprzedażą, bo przecież byłbym własnym wydawcą. Ronnie uważa, że w żaden sposób nie udałoby mi się sprzedać tyle, żeby pokryć koszty, nie mówiąc już o zysku. Mówi, że dlatego żaden normalny wydawca nie weźmie tej książki. Za mały zbyt. A ja pytam, dlaczego nie? Czemu nie, co?

Znów potrząsnąłem głową. Najwyraźniej uważał, iż ja wiem, kim on jest. Sądził, że każdy to wie. Jakoś niezręcznie było powiedzieć, że nigdy o nim nie słyszałem. Częściowo mnie oświecił.

- Przecież w końcu trenowałem konie dla tysiąca zwycięzców. Wymień, co chcesz - Grand National, Mistrzostwa w Biegach z Przeszkodami, Złoty puchar, wyścigi o trofeum Whitbread. Widziałem pół stulecia wyścigów. Z każdym związana była jakaś ciekawa historia. Dzieciństwo... dorastanie... sukces... Moje życie naprawdę było ciekawe, psiakrew!

Chwilowo zabrakło mu słów. Pomyślałem sobie, że życie każdego człowieka jest dla niego samego ciekawe, wszystkie tragedie i tak dalej. Każdy ma jakąś historię do opowiedzenia. Kłopot tkwi w tym, że niewielu chce je czytać, a jeszcze mniej skłonnych jest za ten przywilej zapłacić.

Dla złagodzenia nastroju Ronnie ponownie napełnił kieliszki, a potem przedstawił nam w skrócie godny ubolewania stan przemysłu wydawniczego. Przeżywał on właśnie okresowy kryzys z powodu obecnej wysokiej stopy procentowej. Spowodowała ona problemy związane z płatnościami hipotecznymi.

- Książki kupują ludzie z hipoteką - mówił. - Nie pytajcie mnie, dlaczego tak jest. Na każdą hipotekę przypada pięć osób. Lokują one oszczędności w towarzystwach budowlanych, więc kiedy stopa procentowa jest wysoka, dochody tych ludzi też wzrastają. Mają wtedy więcej pieniędzy, ale najwyraźniej nie wydają ich na książki.

Tremayne wysłuchał tego socjologicznego wywodu z niepewną miną, ja zresztą też. Dalsze słowa Ronniego również nie podniosły nas na duchu. Powiedział bowiem, że w dzisiejszym świecie dla wydawcy obroty są sprawą korzystną, i coraz trudniej uzyskać akceptację marginalnej książki.

Poczułem do niego większą niż dotąd wdzięczność za to, że uzyskał przychylność dla tej jednej, szczególnej, marginalnej książki. Przypomniałem sobie słowa tej pani z wydawnictwa, która zabrała mnie na zapoznawczy lunch.

„Ronnie potrafi i diabła przekonać. Według niego powinniśmy wyłapywać nowych pisarzy, takich jak pan, tuż po trzydziestce, bo inaczej za dziesięć lat nie będziemy mieli wielkich nazwisk. Nikt nie wie, co z pana będzie w przyszłości. Ronnie twierdzi, że każdy rekin zaczyna jako mała płotka. Więc nie obiecujemy panu złotych gór, dajemy tylko szansę.”

O nic więcej nie mógłbym prosić, pomyślałem. W końcu w drzwiach pojawiła się Daisy i oznajmiła, że przyniesiono kanapki. Przeszliśmy do sekretariatu. Ze stołu uprzątnięto książki, a ich miejsce zajęły talerzyki, noże, serwetki i dwie wielkie tace z apetycznie wyglądającymi kanapkami udekorowanymi rzeżuchą.

Przyłączyli się do nas współpracownicy Ronniego, którzy wyłonili się ze swoich pokoi. Było nas razem siedmioro, łącznie z Daisy i jej siostrą. Nikt więc chyba nie zauważył, że sporo zjadłem. Taką przynajmniej miałem nadzieję. Wołowina, szynka, ser, boczek - niegdyś zwyczajne rzeczy, ostatnimi czasy stały się dla mnie luksusem. Darmowe śniadanie, obiad i kolacja. Żałowałem, że Ronnie nie wzywa mnie częściej do siebie.

Tremayne znów zaczął wygłaszać przemowę na temat ogólnego braku pisarzy związanych z wyścigami. W jednej ręce trzymał kieliszek, a drugą, tą z kanapką, wymachiwał dla podkreślenia swego oburzenia. Potakiwałem z milczącym współczuciem i udając, że słucham uważnie, przeżuwałem kanapki.

Tremayne dawał wspaniały pokaz niewiarygodnej wręcz pewności siebie. Jednak dziwna natarczywość, z jaką to robił, przeczyła tej postawie. Miałem wrażenie, że potrzebuje tej książki, aby potwierdzić swoje istnienie, jak gdyby fotografie i rejestry osiągnięć nie wystarczyły.

- Ile pan ma lat? - zapytał znienacka, przerywając potok wymowy.

- Trzydzieści dwa - odparłem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin