Lampedusa Giuseppe Tomasi Lampart A5.doc

(1413 KB) Pobierz
Lampart




Giuseppe Tomasi di Lampedusa

Lampart

(Gepard)

 

Przełożyła Zofia Ernstowa

Tytuł oryginału Il Gattopardo

Rok pierwszego wydania: 1958

Rok pierwszego wydania polskiego: 1967

 

„Lampart” to jedna z najlepszych powieści włoskich XX w. Jej tło stanowią lata 1860-62, okres walk o wyzwolenie i zjednoczenie Włoch. Pisarz, opierając się na wspomnieniach rodzinnych, odtworzył historię starego rody sycylijskiego w dobie burzliwych przemian społeczno-politycznych. Zmierzch arystokracji widziany jest oczami głównego bohatera - Fabrizia Saliny, który choć świadomy upadku wartości reprezentowanych przez swą klasę, z pewna melancholią żegna ów stary świat. Urzekające opisy przyrody oraz trafnie oddany charakter Sycylii i jej mieszkańców to dodatkowe walory powieści.

 

Spis treści:

Rozdział 1.              3

Rozdział II.              47

Rozdział III.              87

Rozdział IV.              129

Rozdział V.              181

Rozdział VI.              204

Rozdział VII.              231

Rozdział VIII.              244

Nota biograficzna.              267

Nota historyczna.              272


Rozdział 1.

Różaniec i prezentacja księcia - Ogród i zmarły żołnierz - Audiencje na królewskim dworze - Kolacja - Powozem do Palermo - W drodze do Marianniny - Powrót do S. Lorenzo - Rozmowa z Tancredem - W pokojach administracji: rodowe włości i rozważania polityczne - W obserwatorium z ojcem Pirrone - Odprężenie przy obiedzie - Don Fabrizio i chłopi - Don Fabrizio i jego syn Paolo - Wiadomość o lądowaniu i znowu różaniec.

Maj 1860

 

- Nunc et in hora mortis nostrae. Amen.[1]

Codzienne odmawianie różańca było skończone. Przez pół godziny spokojny głos księcia przypominał Tajemnice Chwalebne i Bolesne; przez pół godziny inne, pomieszane głosy rozsnuwały to narastający, to gasnący szmer, w którym odcinały się niczym złociste kwiaty ważkie słowa: miłość, dziewictwo, śmierć; i gdy rozbrzmiewał ów szmer, rokokowa sala zdawała się odmieniona: nawet papugi rozwijając tęczowe skrzydła na jedwabiu obicia robiły wrażenie onieśmielonych; nawet Magdalena, między dwoma oknami, wyglądała na skruszoną pokutnicę, a nie, jak zazwyczaj, na piękną, o bujnych kształtach blondynkę, pogrążoną w Bóg wie jakich marzeniach.

Teraz gdy umilkły głosy, wszystko wracało do porządku, do zwykłego nieporządku. Przez drzwi, którymi wyszła służba, wsunął się przygnębiony chwilowym wygnaniem brytan Bendicò i zaczął machać ogonem. Kobiety wstawały powoli, a ruch ich fałdzistych spódnic odsłaniał po kolei mityczne nagości widniejące na mlecznych kaflach posadzki. Zakryta pozostała jedna tylko Andromeda, której sutanna ojca Pirrone, zapóźnionego w dodatkowych modłach, nie pozwoliła jeszcze przez pewien czas ujrzeć ponownie srebrzystego Perseusza lecącego ponad falami i śpieszącego nieść jej ratunek i pieszczoty.

W górze, na malowidle plafonu, budziły się bóstwa. Gromady trytonów i driad gnały z gór i mórz wśród różowych i liliowych obłoków ku Conca dOro[2] by głosić chwałę rodu Salina, i tryskały tak niepohamowaną radością, że zdawały się zapominać o najelementarniejszych zasadach perspektywy. A potężniejsi bogowie, książęta między bogami: gromowładny Zeus, zasępiony Mars, wiotka Wenus, postępowali na czele tej zgrai pomniejszych bóstw, dzierżąc uroczyście lazurową tarczę z Lampartem. Wiedzieli, że znowu na dwadzieścia trzy i pół godziny oni obejmują w posiadanie pałac. Na ścianach pocieszne małpki znów zaczęły wykrzywiać się do papug.

Pod tym palermitańskim Olimpem także i śmiertelnicy domu Salina pośpiesznie opuszczali sfery mistyczne. Dziewczęta poprawiały fałdy spódnic, wymieniając błękitne spojrzenia i słowa z pensjonarskiej gwary. Od przeszło miesiąca, od dnia „rozruchów” czwartego kwietnia[3], kiedy dla ostrożności odebrano je z klasztoru, przebywały w domu i tęskniły za sypialniami o łóżkach pod baldachimem i za życiem koleżeńskim w Salvatore. Młodsze dzieci brały się już za czuby o obrazek ze św. Franciszkiem a Paolo; pierworodny, spadkobierca, diuk Paolo, miał wielką ochotę zapalić, ale bał się wyjąć papierosa w obecności rodziców, więc tylko macał palcami w kieszeni wyplataną ze słomki papierośnicę. Na jego chudej twarzy malowała się metafizyczna melancholia - dzień nie należał do udanych: Guiscardo, kasztan irlandzkiej rasy, wydał mu się w złej formie i Fanny nie miała okazji (albo ochoty?) przesłać mu jak co dzień bileciku fiołkowego koloru. Po cóż, wobec tego, wcielił się Zbawiciel?

Niecierpliwa i porywcza księżna machinalnie wypuściła z ręki różaniec, który wpadł z suchym chrzęstem do obszytej dżetami torebki; piękne, niespokojne oczy spoglądały to na dzieci-podnóżki, to na męża-tyrana, ku któremu zwracała się jej drobna postać w próżnym, zachłannym pragnieniu, by dominować nad nim w miłości.

A tymczasem on. książę, podnosił się z klęczek: pod jego potężnym ciężarem zadrżała posadzka, a w niezwykle jasnych oczach mignęła duma z powodu tego efemerycznego potwierdzenia swojej władzy nad ludźmi i martwymi przedmiotami.

Kładł teraz ogromny czerwony mszał na krześle, które stało przed nim podczas modlitwy, podnosił z podłogi chustkę, na której opierał przedtem kolano, i pewna doza niechęci błysnęła w jego spojrzeniu, gdy padło ono na plamkę od kawy, która ośmieliła się już od rana kalać biel jego kamizelki.

Nie był tęgi, tylko olbrzymiego wzrostu, a przy tym niewiarygodnie silny; głowa jego sięgała (w domach zamieszkanych przez zwykłych śmiertelników) aż do żyrandola; potrafił zwijać w trąbkę, jak bibułkę, dukaty, a przy stole ofiarą jego powściąganego gniewu padały łyżki i widelce, które zginał w podkowę, tak że niemal dzień w dzień biegano z pałacu do sklepu złotnika, gdzie oddawano je do reperacji. Skądinąd zresztą te palce umiały być arcydelikatne w pieszczocie, co na swoje nieszczęście dobrze pamiętała donna Maria Stellą, żona; także przeróżne odlane z metalu śrubki i zakrętki teleskopów, lunet oraz „poszukiwaczy komet”, zapełniających najwyższe piętro pałacu w prywatnym obserwatorium, pozostawały nietknięte pod lekkim muśnięciem jego palców. Promienie słońca, już skłaniającego się ku zachodowi, lecz stojącego jeszcze wysoko na niebie w to majowe popołudnie, podkreślały różową cerę księcia i jasne, koloru miodu włosy; zdradzały one niemieckie pochodzenie jego matki, owej księżnej Karoliny, której wyniosłość zmroziła przed trzydziestu laty chaotyczny i beztroski dwór Obojga Sycylii. Lecz cóż z tego, że ta różowa karnacja księcia i jego płowa czupryna wyglądały tak efektownie i pociągająco tam, gdzie wszyscy inni mieli oliwkowe cery i krucze włosy, cóż z tego, kiedy w jego żyłach fermentowały inne jeszcze soki germańskiej spuścizny, bardzo niewygodne dla tego arystokraty sycylijskiego w 1860 roku: despotyczny charakter, nieugięte w pewnym sensie zasady moralne, skłonność do idei abstrakcyjnych, które w zetknięciu ze środowiskiem zniewieściałej socjety palermitańskiej zmieniły się w kapryśną tyranię, w przesadną skrupulatność, w pogardę dla krewnych i przyjaciół. Zdaniem księcia, płynęli oni bezwolnie z prądem leniwych nurtów rzeki sycylijskiego pragmatyzmu.

Pierwszy (i ostatni) z rodu, który przez wieki nie potrafił nawet podsumować swoich dochodów i odjąć od nich swoich długów, miał wybitne, niezaprzeczalne zdolności matematyczne, które zastosował w astronomii; przyniosło mu to uznanie publiczne i było źródłem żywego zadowolenia wewnętrznego. Duma i analiza matematyczna zespoliły się w nim do tego stopnia, że stworzyły mu złudzenie, jakoby gwiazdy posłuszne były jego obliczeniom (rzeczywiście wyglądało na to!), i że dwie odkryte przez niego planetki (nazwał je Salina i Svelto, na pamiątkę rodowych włości oraz nieodżałowanego wyżła) sławić będą ród Salina w pustych przestworzach, na odcinku między Marsem i Jowiszem, co z kolei wskazywałoby na to, iż pałacowy plafon był raczej przepowiednią niż pochlebstwem.

Kształtowany od dzieciństwa z jednej strony przez dumę i intelektualizm matki, a z drugiej przez zmysłowość i beztroski optymizm ojca, nieszczęsny książę Fabrizio żył w nieustannej rozterce i marszcząc zeusowe czoło oddawał się rozmyślaniom nad ruiną swego środowiska i swego majątku, nie zdradzając przy tym najmniejszych skłonności ani ochoty, by zacząć działać i jakoś temu zaradzić.

Te pół godziny dzielące różaniec od kolacji należało do spokojniejszych chwil dnia i książę cieszył się już z góry na owo wątpliwe zresztą ukojenie.

Poprzedzany przez nieprzytomnie rozradowanego Bendica, zeszedł po krótkich schodach prowadzących do ogrodu, który, zamknięty z trzech stron murem, a z czwartej ścianą pałacu, miód w sobie coś z cmentarza. To wrażenie potęgowały jeszcze usypane wzdłuż nawadniających kanalików kopce ziemi: wyglądały jak mogiły skarlałych olbrzymów. Na czerwonawej, gliniastej glebie rośliny tworzyły bujną, chaotyczną gęstwinę; kwiaty rosły, gdzie Bóg zdarzył, a mirtowe żywopłoty zdawały się mieć na celu raczej utrudnienie niż ułatwienie orientacji. W głębi ogrodu Flora, poplamiona kępkami żółtawoczarnego mchu, wystawiała na światło dzienne swoje bardziej niż wiekowe wdzięki, po bokach dwie kamienne ławy, także z szarego marmuru, podtrzymywały rozłożone pikowane poduszki, a w rogu drzewo akacji jaśniało spokojną radością. Z każdej grudki ziemi tryskało wrażenie zabitego lenistwem pragnienia piękna.

Ten stłoczony, wciśnięty między mury ogród emanował całą gamą zapachów oleistych, zmysłowych, lekko zalatujących zgnilizną jak aromatyczna trupia posoka wydestylowana z relikwii niektórych świętych; ostry zapach goździków dominował nad tradycyjnym zapachem róż i odurzającą wonnością magnolii rosnących w narożnikach muru. Od ziemi dolatywał aromat mięty, który zlewał się z dziecinną wonią akacji i cukierkowym zapachem mirtu, a spoza muru płynęła woń zakwitających drzew pomarańczowych.

Był to ogród dla ślepców: wzrok buntował się tutaj na każdym kroku, lecz ‚powonienie mogło doznać nie lada rozkoszy, choć nie najsubtelniejszych. Róże Paul Neyron, które książę sam przywiózł z Paryża, szybko się zdegenerowały; za gwałtownie wybujały, a potem przywiędły pod wpływem żywiołowych i niszczycielskich soków sycylijskiej gleby i apokaliptycznych lipcowych upałów; kwiaty ich przypominały teraz kapuściane głowy cielistego koloru, które wyglądały wręcz bezwstydnie; za to buchała od nich woń niemal zmysłowa, o. jakiej żaden francuski hodowca nie śmiałby nawet marzyć. Książę przysunął jedną z nich do nosa i wydało mu się, że wącha udo baletnicy z Opery. Dał ją także do powąchania Bendicowi, który cofnął się ze wstrętem i pobiegł szybko na poszukiwanie bardziej balsamicznych zapachów, jak nawóz i zdechłe jaszczurki.

Lecz ten tak pełen aromatu ogród budził w myślach księcia ponure skojarzenia: „Teraz ślicznie tu pachnie, ale miesiąc temu...”

Przypomniał sobie z dreszczem obrzydzenia mdły odór, który przeniknął nawet do wnętrza pałacu, zanim odkryto jego przyczynę: trupa młodego żołnierza z piątego batalionu strzelców, który, ranny w San Lorenzo w potyczce z. oddziałami rebeliantów, dowlókł się tutaj, by umrzeć samotnie pod cytrynowym drzewem. Znaleziono go leżącego na brzuchu w gęstej koniczynie, z twarzą zanurzoną we krwi i wymiotach; na jego dłoniach, których palce kurczowo wczepione były w ziemię, roiło się od mrówek; zwoje jelit tworzyły pod nim fioletową kałużę. Znalazł te żałosne szczątki majordomus Russo, odwrócił je, przykrył twarz żołnierza czerwoną chustką, wepchnął mu patykiem jelita do jamy brzusznej i przykrył potem ranę fałdami granatowego płaszcza; spluwał przy tym bez ustanku z obrzydzenia, wprawdzie nie na trupa, ale tuż obok. Zrobił to wszystko z wysoce podejrzaną sprawnością.

- Od tego ścierwa nawet i po śmierci smród zalatuje - mówił. I było to z jego strony jedynym uczczeniem tej samotnej śmierci.

Potem, gdy już zabrali zmarłego wstrząśnięci do łez towarzysze broni (a wlekli go za ramiona aż do wózka, tak że pakuły znowu zaczęły wyłazić z kukły), do wieczornego różańca dołączono De profundis za duszę nieznanego, żołnierza i nie mówiono o nim więcej; sumienie kobiet znalazło zadośćuczynienie w modlitwie.

Książę zdrapał trochę mchu ze stóp Flory i zaczął spacerować tam i z powrotem; zachodzące słońce rzucało jego ogromny cień na żałobne klomby.

Istotnie, o zmarłym nie było już mowy; ostatecznie, żołnierz po to jest żołnierzem, żeby umierać w obronie króla. Jednakże obraz tego poszarpanego ciała często powracał we wspomnieniu, jak gdyby młody żołnierz upominał się, by książę pozwolił mu odpoczywać w pokoju; książę zaś mógł tego dokonać w jeden jedyny sposób - usprawiedliwiając jego śmiertelną mękę koniecznością społeczną. I zaraz osaczyły go inne upiory, jeszcze mniej powabne od tamtego. No tak, bo umrzeć za kogoś czy za coś, to się rozumie, taki jest porządek rzeczy; trzeba jednak wiedzieć albo przynajmniej mieć pewność, że ten ktoś wie, za co czy za kogo umarł; o to właśnie pytała ta straszliwa twarz i tu właśnie zaczynała się mgła niepewności.

„Ależ on umarł za króla, drogi Fabrizio, to jasne - odpowiedziałby jego szwagier Malvica, gdyby książę zapytał go o to, ten Malvica uważany zawsze za wyrocznię przez liczne grono znajomych. - Za króla, który uosabia ład, ciągłość, sprawiedliwość, prawo, honor. Za króla, który jest jedynym obrońcą Kościoła, który stoi na straży własności zagrożonej dzisiaj przez liberałów.” Piękne słowa, które zawierały w sobie to wszystko, co było księciu drogie, co było głęboko zakorzenione w jego sercu. Jednakże wyczuwał tu jeszcze jakiś zgrzyt. Król, zgoda. Króla znał dobrze, a przynajmniej tego ostatniego, który niedawno umarł, obecny zaś był tylko seminarzystą przebranym za generała[4]. I doprawdy niewiele był wart. „Ależ to nie jest rozumowanie - odpaliłby z miejsca Malvica - poszczególni królowie mogą nie stać na wysokości zadania, ale idea monarchii zawsze pozostaje ta sama.”

I to prawda; lecz królowie, którzy wcielają ową ideę, nie mogą z generacji na generację staczać się poniżej pewnego poziomu; jeśli się tak dzieje, drogi szwagrze, cierpi na tym także idea.

Siedząc bezczynnie na ławce, obserwował spustoszenie, jakiego dokonał na ‚klombach Bendicò; pies zwracał ku niemu raz po raz niewinne oczy, jak gdyby żądając pochwały za swoją pracę: czterdzieści złamanych goździków, połowa żywopłotu podkopana, jeden z kanalików zasypany. To zwierzę wyglądało naprawdę jak człowiek.

- No, dobrze, Bendicò, chodź tu, piesku!

I pies podbiegł, oparł mu na dłoni uwalane ziemią nozdrza, dając skwapliwie do zrozumienia swemu panu, że wybacza, iż ten odrywa go od żmudnej i tak celowej pracy.

Audiencje, liczne audiencje udzielane mu przez króla Ferdynanda w Casercie, w Capodimonte, w Portici, w Neapolu i gdzie diabeł mówi dobranoc.

Przy boku dyżurnego szambelana, z trój graniastym kapeluszem pod pachą i najświeższymi plugastwami neapolitańskimi na ustach, szli przez nie kończące się sale o wspaniałej architekturze i niestrawnym umeblowaniu (takim właśnie jak burbońska monarchia), przemierzali nie pierwszej czystości korytarzyki i źle utrzymane schodki, by znaleźć się w końcu w zatłoczonym przez ludzi przedpokoju: zamknięte twarze agentów, zachłanne twarze petentów z protekcją. Szambelan przepraszał, przepychał się przez tę ludzką ciżbę i wprowadzał do drugiego przedpokoju, przeznaczonego dla dworu, błękitno-srebrnego saloniku z czasów Karola III; po krótkim oczekiwaniu lokaj pukał do drzwi i oto było się dopuszczonym przed najjaśniejsze oblicze.

Prywatny gabinet był mały, urządzony ze sztuczną prostotą; na białych ścianach portrety: króla Franciszka I i obecnej królowej o twarzy cierpkiej i gniewnej; nad kominkiem Madonna, pędzla Andrea del Sarto, wydawała się zdziwiona, że umieszczono, ją wśród kolorowych litografii trzeciorzędnych świętych i sanktuariów neapolitańskich; na konsolce Dzieciątko Jezus z wosku i paląca się przed nim lampka; a na skromnym biurku białe papiery, żółte papiery, niebieskie papiery; cała administracja królestwa, która dobiegała końcowej fazy, jaką stanowił podpis jego królewskiej mości.

Za tą barykadą papierów król, już w pozycji stojącej, by nie oglądano go w trakcie wstawania; król z szeroką, bladawą twarzą, okoloną jasnymi bokobrodami, ubrany w szorstką wojskową kurtę, spod której luźno spływały fioletowe spodnie. Występował krok naprzód, z ręką wysuniętą do pocałunku, przed którym się potem wzbraniał.

- Salina, szczęśliwe moje oczy, które cię widzą.

Jego neapolitański akcent był bez porównania dobitniejszy niż akcent szambelana.

- Proszę waszą królewską mość o wybaczenie, że przychodzę nie w mundurze dworskim, ale jestem tylko przejazdem w Neapolu, a nie chciałem tracić okazji, żeby pokłonić się waszej królewskiej mości.

- No, no, Salina, wiesz dobrze, że masz się czuć w Casercie jak u siebie w domu. Oczywiście, jak u siebie w domu - powtarzał rozsiadając się powoli za biurkiem i zwlekając chwilę z zaproszeniem gościa, by także usiadł.

- A co porabiają owieczki?

Książę zgadywał, że w tym miejscu należało odpowiedzieć dwuznacznikiem pieprznym i zarazem pełnym pruderii:

- Owieczki, jego królewska mość? W moim wieku i w uświęconych okowach małżeństwa?

Na ustach króla błąkał się uśmiech, podczas gdy ręce surowo porządkowały papiery.

- Nigdy bym sobie nie pozwolił, Salina. Pytając o owieczki, miałem na myśli księżniczki. Concetta, droga nasza chrześniaczka, musiała bardzo podrosnąć, to pewnie już panienka.

Od spraw rodzinnych przeszło się do nauki.

- Ty, Salina, przynosisz zaszczyt nie tylko sobie, ale całemu królestwu. Wielka to rzecz nauka, kiedy nie próbuje podważać Kościoła! - Potem jednak odkładało się na bok maskę przyjaciela i przybierało maskę surowego władcy. - Powiedz no mi, Salina, co się mówi na Sycylii o Castelcicali?

Salina nasłuchał się niejednego na temat tego człowieka, i to zarówno ze strony zwolenników króla, jak i liberałów, lecz nie chcąc zdradzać przyjaciela odpowiadał wymijająco, ogólnikowo.

- Wielki pan, zaszczytna rana, może trochę za stary na stanowisko gubernatora.

Król pochmurniał: Salina nie chciał występować w roli donosiciela, a więc Salina nie był mu potrzebny. Oparty łokciami o ‚biurko, przygotowywał się do pożegnania z gościem.

- Mamy bardzo wiele pracy, całe królestwo spoczywa na naszych barkach. - Przychodził moment, by powiedzieć coś na osłodę; przyoblekał znowu przyjazną maskę: - Kiedy będziesz znów w Neapolu, Salina, przyjdź pokazać Concettę królowej. Wiem, że jest jeszcze za młoda, żeby mogła być przedstawiona u dworu, no, ale taki mały, prywatny obiadek... nic przecież nie stoi na przeszkodzie. Makaron i piękne dziewczątka, jak się to mówi... Żegnamy cię, Salina, bywaj zdrów!

Pewnego razu jednak pożegnanie nie należało do przyjemnych. Wychodzący tyłem książę wykonał już drugi ceremonialny ukłon, kiedy król wezwał go na powrót:

- Posłuchaj mnie, Salina, mówiono nam o twoich nieodpowiednich znajomościach w Palermo. Ten twój siostrzeniec, Falconeri... dlaczego nie uporządkuje sobie trochę w głowie?

- Ależ, wasza królewska mość, Tancredi interesuje się wyłącznie kobietami i kartami.

Król stracił cierpliwość.

- Salina, Salina, postradałeś rozum! Ty, jako opiekun, jesteś za to odpowiedzialny. Powiedz mu, żeby miał się na baczności, bo może za to przypłacić głową. Żegnamy.

Powracając tą samą drogą przez urządzone z pompatyczną przeciętnością wnętrza, by podpisać się w księdze królowej, książę czuł, że ogarnia go zniechęcenie. Przygnębiała go w równej mierze wulgarna serdeczność, jak ubrane w piękne słówka policyjne chwyty. Szczęśliwi ci, którzy umieli brać poufałość za przyjaźń, a pogróżki za królewską pozę. On tego nie ‚potrafił. I podczas gdy wymieniał najświeższe ploteczki z nieposzlakowanym szambelanem, w duchu zadawał sobie pytanie, kto jest przeznaczony na następcę owej monarchii, która nosiła już stygmaty śmierci na twarzy.

Czyżby Piemontczyk, tak zwany Galantuomo[5], który robił tyle hałasu w swojej małej, położonej na uboczu stolicy? I czy nie byłoby to jedno i to samo? Dialekt turyński zamiast neapolitańskiego. I na tym koniec.

Dotarł wreszcie do księgi. Złożył swój podpis: „Fabrizio Corbera, książę Salina.”

A może republika don Peppina Mazziniego[6]? „Stokrotne dzięki! Stałbym się panem Corbera.”

Nie uspokoiła go długa droga powrotna. Nie mogła go pocieszyć nawet myśl o umówionym spotkaniu z Corą Danòlo.

Skoro tak się rzeczy miały, co pozostawało do zrobienia? Uczepić się tego, co było, nie ryzykując skoków w ciemność? W takim razie potrzebne były suche detonacje wystrzałów, jak to się zdarzyło niedawno, na nędznym placu w Palermo; ale czy mogły coś dać te wystrzały?

- Takie „pif-paf” niczego nie rozwiąże. Prawda, Bendicò?

- Dzyń, dzyń, dzyń! - dzwonił tymczasem dzwonek wzywający na kolację. Bendicò poderwał się i pobiegł przodem; na myśl o smakowitym posiłku ślina kapała mu z pyska.

- Piemontczyk to kubek w kubek jedno i to samo - mruczał książę wchodząc po schodach.

Kolację w pałacu Salina podawano z przepychem prezentującym szczątki dawnej świetności, który był wówczas w stylu Królestwa Obojga Sycylii. Sama już liczba biesiadników (a było ich czternastu z ‚księstwem, dziećmi, guwernerami i nauczycielami) sprawiała, że stół robił imponujące wrażenie. Przykryty najcieńszym misternie wycerowanym obrusem błyszczał w jasnym świetle zawieszonej pod świecznikiem z Murano lampy naftowej, wynalazku francuskiego zegarmistrza Carcela. Z okien padało jeszcze światło dzienne, ale białe, naśladujące płaskorzeźby, malowidła nad drzwiami ginęły już w mroku. Wspaniale wyglądały masywne srebra i piękne, grubo rżnięte kryształowe kielichy, ozdobione gładkimi medalionami z literami „F. D.” (Ferdinandus dedit[7]) na pamiątkę szczodrobliwego daru króla; lecz talerze, znaczone inicjałami sławnych fabryk porcelany, były to niedobitki spustoszenia dokonanego przez podkuchennych i każdy pochodził z innego serwisu. Te największe, z delikatnej porcelany Capodimonte, ozdobione szerokim obramowaniem zielonomigdałowego koloru, w deseń ze złotych kotwiczek, przeznaczone były ‚dla księcia, który lubił widzieć wokół siebie wszystko na miarę swojej postaci, z wyjątkiem żony.

Gdy wszedł do jadalni, zastał tam już wszystkich, ale siedziała tylko księżna, inni stali za swymi krzesłami. Przed jego miejscem przy stole, obok kolumny piętrzących się talerzy, lśniła srebrna, pękata ogromna waza z pokrywą ozdobioną tańczącym Lampartem. Książę sam rozlewał zupę - wdzięczne zajęcie, symbol obowiązków spoczywających na ojcu rodziny. Ale tego wieczoru rozległo się od dawna już nie słyszane groźne pobrzękiwanie głębokiej łyżki o boki wazy: oznaka wielkiego, powściąganego jeszcze gniewu, najbardziej przerażający dźwięk, jak utrzymywał nawet po czterdziestu latach jeden z pozostałych przy życiu synów - książę spostrzegł, że szesnastoletni Francesco Paolo nie siedzi jeszcze na swoim miejscu. Chłopak wszedł zaraz („Proszę mi wybaczyć, papo!”) i usiadł. Nie został skarcony, lecz ojciec Pirrone, który sprawował funkcje mniej więcej takie jak pies owczarski, zwiesił głowę i polecił się Bogu. Grom nie uderzył, ale wiatr, jaki się zerwał przy nadchodzącej burzy, zmroził zgromadzonych przy stole i cała kolacja i tak była zepsuta. Podczas posiłku niebieskie oczy księcia, zmrużone pod wpół przymkniętymi powiekami, padały kolejno na wszystkie dzieci, które martwiały ze strachu.

On natomiast myślał: „Piękna rodzina!” Dziewczynki były pulchne, tryskające zdrowiem, na policzkach miały dołeczki, a między brwiami charakterystyczną zmarszczkę, atawistyczny znak rodu Salina. Chłopcy byli szczupli, ale silni, a na ich twarzach malowała się tak modna podówczas melancholia; manewrowali sztućcami z mitygowaną gwałtownością. Jednego z nich brakowało od dwóch lat, Giovanniego, drugiego z kolei, tego najbardziej kochanego, najbardziej samowolnego. Pewnego dnia zniknął z domu i nie było o nim wiadomości przez dwa miesiące. Potem nadszedł zimny, pełen szacunku list z Londynu, w którym syn przepraszał za wszystkie troski, których był przyczyną, zapewniał, że jest zdrów, i oznajmiał rzecz zadziwiającą, że woli swoje skromne życie sprzedawcy w składzie węgla od egzystencji „zbyt wygodnej” (czytaj: „przytłaczającej”) wśród palermitańskich zbytków. Wspomnienie, niepokój o tego młodzika błądzącego w oparach mgły heretyckiego miasta dotkliwie kłuły serce księcia wywołując głęboki ból. Zasępił się jeszcze bardziej.

Tak się zasępił, że siedząca obok niego księżna wyciągnęła dziecinną rączkę i pogłaskała potężne łapsko spoczywające na obrusie. Ten nieoczekiwany gest wyzwolił w nim dwojakie doznania: rozdrażnienie, że jest przedmiotem współczucia, i pożądliwość zmysłową, ale skierowaną nie do osoby, która ją wywołała. Na ułamek sekundy mignął księciu obraz Marianniny z głową zagłębioną w poduszce. Podniósł głos.

- Domenico - zwrócił się do jednego ze służących - idź do don Antonia i powiedz mu, żeby zaprzęgał gniade do powozu; zaraz po kolacji jadę do Palermo.

Spojrzał w oczy żony, które się zaszkliły, i natychmiast pożałował swojego rozkazu; ale cofnięcie raz wydanej dyspozycji było nie do pomyślenia, powiedział więc z naciskiem, dodając jeszcze szyderstwo do okrucieństwa:

- Ojcze Pirrone, pojedzie ojciec ze mną. Wrócimy na jedenastą; będzie sobie mógł ojciec spędzić dwie godzinki w macierzystym klasztorze ze swymi przyjaciółmi.

Jazda do Palermo wieczorem w tych niepewnych czasach wyglądałaby na bezsensowną, gdyby nie brać pod uwagę przygody miłosnej, z rzędu tych najwulgarniejszych; a zaproponowanie księdzu-domownikowi, by towarzyszył w tej przejażdżce, było obrażającym despotyzmem. Tak przynajmniej odczuł to ojciec Pirrone i obraził się; ale, rzecz oczywista, ustąpił.

Właśnie zjedzono ostatnie nieszpułki, kiedy dał się słyszeć turkot zajeżdżającej przed pałac karety; i gdy lokaj podawał księciu cylinder, a jezuicie trójgraniasty kapelusz, księżna nie mogąc już powstrzymać łez zrobiła ostatnią próbę, z góry skazaną na niepowodzenie:

- Ależ, Fabrizio, w takich czasach, kiedy ulice są pełne żołdaków, pełne opryszków... może się zdarzyć jakieś nieszczęście.

Książę zaśmiał się:

- Głupstwa, Stello, głupstwa; co się ma zdarzyć? Wszyscy mnie znają: takich mężczyzn jak dęby niewielu jest w Palermo; żegnam cię.

I szybko pocałował gładkie jeszcze czoło, które znajdowało się na wysokości jego brody. Jednakże czy to zapach skóry księżnej przywołał tkliwe wspomnienia, czy też rozlegający się z tyłu pokutniczy krok ojca Pirrone obudził pobożną skruchę, dość że książę, zbliżywszy się do powozu, znowu miał ochotę odwołać wyjazd. W tym samym momencie gdy otwierał usta, by kazać stangretowi zawracać do stajni, z okna pierwszego piętra dobiegł gwałtowny krzyk:

- Fabrizio! Fabrizio mój! - a po nim nastąpiły rozdzierające spazmy. Księżna dostała jednego ze swych histerycznych ataków.

- Ruszaj! - zawołał do stangreta siedzącego na koźle z umocowanym na brzuchu, sterczącym do góry batem. - Ruszaj! Jedziemy do Palermo zawieźć ojca do klasztoru.

I zatrzasnął drzwiczki, zanim zdążył to zrobić lokaj.

Było jeszcze dość widno i rozciągająca się przed nimi, wciśnięta między wysokie mury droga jaśniała jaskrawą bielą. Gdy tylko znaleźli się poza obrębem posiadłości Salina, z lewej strony ukazał się na wpół rozwalony pałac Falconerich, należący do jego siostrzeńca i pupila. Ojciec utracjusz, mąż siostry księcia, przepuścił całą fortunę, a potem umarł. Była to jedna z owych kompletnych ruin finansowych, kiedy wytapia się srebro nawet z galonów liberii; po śmierci matki król powierzył opiekę nad chłopcem, wówczas czternastoletnim, wujowi Salina. Chłopak, którego przedtem prawie nie widywał, stał się oczkiem w głowie księcia choleryka, który odkrył w nim przekorną wesołość, frywolny temperament, kontrastujący z nagłymi przypływami powagi. Nie przyznawał się do tego sam przed sobą, ale wolałby mieć za pierworodnego Tancreda niż tego poczciwego głuptaka Paola. Teraz jako dwudziestojednoletni młodzieniec Tancredi używał życia za pieniądze, których opiekun mu nie skąpił, dokładając często z własnej kieszeni. „Co też to chłopaczysko teraz kombinuje?” - myślał sobie książę przejeżdżając tuż obok pałacu Falconerich; przelewająca się przez mur olbrzymia bougenvillea spływała kaskad...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin