Korabiewicz Waclaw Pokusy A5.doc

(1659 KB) Pobierz
Pokusy




Wacław Korabiewicz

Pokusy

 

Rok pierwszego wydania: 1986

 

 

 

Pamiętnik - autobiografia

 

 

 

 

Spis treści

Część I - Smarkacz (dziennik).              3

Część II - Młodzik (pamiętnik).              117

Część III - Akademik (wspomnienia).              230


Część I - Smarkacz (dziennik).

5 maja 1983 r.

Jakiś przedziwny zbieg okoliczności. Oto właśnie dziś, w dniu moich osiemdziesiątych urodzin, porządkując bibliotekę, wytrąciłem spod zakurzonej literackiej makulatury gruby, w safianową skórę oprawny, mocno wypłowiały zeszyt. Poznałem go. To chyba jedyna pamiątka ocalała z zawieruchy wojennej, którą pieczołowicie woziłem po szerokim świecie, aby w końcu umieścić gdzieś na dolnej półce regału, no i oczywiście... zapomnieć. Teraz przecieram z roztkliwieniem okulary i czytam. Jest to przecież mój pierwszy i jedyny zresztą w życiu dzienniczek, urwany i zaniechany gdzieś na przełomie dojrzewania, kiedy ze smarkacza rodził się... człowiek. Gdy go teraz czytam, przymglone sklerozą, dawno przeżyte obrazy nabierają rumieńców i suną przed oczy jak żywe. Zastanawiam się. Przychodzi nagle myśl. Może warto chwycić tego chłopca za rękę i poprowadzić go dalej poprzez te wszystkie przeszkody, pokusy i przygody, tak dobrze mi dzisiaj znane, a których on wówczas przewidzieć nie mógł. Może warto przeanalizować te wszystkie przemiany stosownie do chronologii lat w ich aktualnym odczuciu. Nanizać dalej dzień po dniu, jak się jeszcze pamięta. Będzie to opowieść tym ciekawsza, że oparta na prawdziwych zdarzeniach, najprawdziwszych ludziach, którzy się na mnie nie obrażą, bo się pogubili, a nawet pewnie nie żyją. Będzie to kontynuacja dzienniczka dokonana z pamięci, taki moralny... striptiz. Wszelkie pokusy są za mną, a czy zwyciężyłem?... Życie nie lubi konkretnych odpowiedzi.

 

Petersburg, 29 września 1911 roku.

Wczoraj były moje imieniny. Tata kupił mi pięknie oprawiony, gruby zeszyt i powiedział: „Masz prowadzić sztambuch”. „Co to takiego?” - spytałem. „To takie zapiski - powiedział tata -jakie na przykład robi ciocia Anula, kiedy kupi kurę albo inną jakąś rzecz”.

- Ale ja przecież kury żadnej nie kupuję - zawołałem. Tata się roześmiał.

Ja nie lubię taty, on zawsze wszystko, co powiem, wyśmieje. Nie pytałem go więcej, tylko pobiegłem do Irki, która jest moją starszą i jedyną siostrą. Ona chodzi do szkoły i ma już narzeczonego. Ale o narzeczonym napiszę potem. Irka objaśniła mi, że sztambuch to dziennik. Mam pisać w nim wszystko, co się wydarzy każdego dnia. Ale ja nie będę, kto by tam pisał każdego dnia, to nudno. Co z tego, że jem śniadanie i jem obiad. Trzeba pisać właśnie to, co bywa rzadko i nie na co dzień.

 

30 września.

Jednak już piszę. Wygląda jakby co dzień. Muszę siebie przedstawić temu, kto będzie czytał te moje zapiski, czyli „dziennik”. Nazywam się Wacek. Mój tata, mój brat Tadzik i ja, my wszyscy jesteśmy tego samego nazwiska. Więcej już nas nie ma. Właściwie to my tylko z Tadzikiem zostaliśmy na świecie. Tata jest stary, prędko więc umrze. Nie powinien się liczyć. Tadzik mówi, że jesteśmy ostatni z „rodu”, nie tak jak Kazik Kowalski, mój kolega. On ma podobno więcej niż tysiąc, może nawet kilka tysięcy, takich samych pradziadków Kowalskich. Ale ja myślę, jeżeli rzeczywiście istnieją dwa tysiące Kowalskich, to każdy z nich musi być przecież inny. Nie bardzo rozumiem co z tego, że ja jestem ostatni z rodu. Tadzik zamiast wytłumaczyć, powiedział jak zwykle, że jestem głupi. Jest on starszy tylko o pięć lat, a już „mądry”.

 

10 października 1911 r.

Mój tata gra na skrzypcach, ale to nie jest jego główna robota. Na co dzień jest on lekarzem. Aha! Zapomniałem, muszę przecież pisać o sobie, a nie o tacie i powiedzieć, kim jestem. Mam lat dziewięć, ale niezupełnie, bo dopiero w maju będą prawdziwe urodziny. Jestem blondynem i włosy mi się kręcą. Do szkoły jeszcze nie chodzę, ale uczę się w domu. Na lekcje do mnie przychodzi nasz kuzyn, a może tylko przyjaciel mamy, bo ja wiem. On się nazywa Tadeusz Bielski. Bardzo lubi herbatę. Musi być gorąca i mocna, prosto z samowaru. Nasz samowar jest bardzo duży i stoi zawsze na końcu stołu, jest taki duży, że wystarczy w nim herbaty nawet dla pana Tadeusza. On potrafi wypić dwanaście szklanek. Naprawdę. Wczoraj sam liczyłem. Pan Tadeusz jest studentem i nosi granatową kurtkę ze stojącym kołnierzem, na kołnierzu srebrny galon. Takie kurtki noszą wszyscy studenci. Do nas przychodzi dużo tych akademików, ale tylko w soboty. Wtedy grają i śpiewają. Tata sam gra na skrzypcach, dlatego pewnie innym każe grać. Niby to na wesoło, ale ja tego nie lubię, wolę, kiedy się naprawdę wszyscy bawią. Mama mówi, że zaprasza tych studentów po to, żeby Polacy byli razem.

 

15 listopada 1911 r.

Tata chciał mi zrobić przyjemność i zaprowadził na operę, która się nazywa „Faust”. Usiedliśmy w pierwszym rzędzie. Zaraz przed nami była scena. Tata mi nie powiedział, że tam z ognia wyskakuje diabeł. To okropne. Kiedy on wyskoczył, krzyknąłem na cały głos, wszyscy dokoła zaczęli syczeć. Tata bardzo się gniewał. Ale dlaczego mnie nie uprzedził, to chyba jego wina.

 

25 grudnia 1911 r.

Dziś była wielka awantura, bo tata dał w prezencie mamie motocykl. Mama najpierw się śmiała, a potem raptem zaczęła płakać. Ja nie rozumiem, jak można śmiać się i płakać razem. Mnie to albo jest smutno, albo wesoło, nigdy razem. Mama wołała, że tatuś zawsze kupi sobie jakieś głupstwo, a potem mówi, że to dla mamy. Mama wołała, że nigdy na żadnym motocyklu jeździć nie będzie i żeby zaraz go sprzedał.

 

26 grudnia 1911 r.

Zapomniałem napisać, że u nas stoi w salonie bardzo duża choinka, którą ozdabiała Irka z Tadzikiem. Mnie wpuścili do salonu dopiero, gdy skończyliśmy wieczerzę wigilijną i kiedy zapalili świeczki. Wtedy tata otworzył nagle wielkie drzwi i zobaczyłem drzewko pięknie oświetlone, a pod nim pełno paczek i paczuszek z prezentami. Na każdym pudełku był napis i ja musiałem to wszystko odczytywać głośno, a potem każdemu dać do ręki. Oprócz naszej rodziny był pan Tadeusz Bielski, ten właśnie, co pije tak dużo herbaty, i Olek Szacki, brat narzeczonego Irki. Olek także się uczy na akademii i będzie lekarzem, i także kocha się w mojej Irenie.

 

28 grudnia 1911 r.

Aha, najważniejszego nie powiedziałem. Drugiego dnia świąt była u nas wielka zabawa. Było bardzo dużo gości. Sami Polacy. Dzięki Bogu nikt nie grał na fortepianie ani na skrzypcach, tylko naprawdę się bawili. Ja najbardziej lubię grę w szarady, cały dom wówczas przewracamy do góry nogami, to znaczy wszystkie meble i to, co się mieści w szafach. Część gości ma być za aktorów. Oni zamykają się w salonie. Salon zawsze stoi pusty i służy tylko dla gości. Czasami tata wpuszcza tam lepszych pacjentów, żeby czekali swojej kolejki. Kto to są ci „lepsi” pacjenci, ja nie wiem, ale tak zawsze tata mówi. Ja bardzo lubię nasz salon, bo można się kulać po dywanie i bujać na bujaku.

Ale ja chciałem mówić o zabawie w szarady, nie o salonie. Tutaj właśnie ustawia się meble jak na scenie w teatrze. Gdy wszystko gotowe, otwierają się duże drzwi do pokoju stołowego, gdzie siedzi druga połowa gości. Oni mają zgadywać. My wybieramy jakieś słowo, które przedstawiamy w obrazach, na przykład: „Kość - uszko” albo „Sekret - arka”. Dzisiaj nasza połowa przedstawiała słowo: „Kat - a - strofa”. Było dużo śmiechu, bo naprawdę stała się wielka katastrofa. Kiedy wpakowaliśmy się na stolik do kart, który miał być ratunkową łodzią (bo to nasz okręt niby tonął), nóżka się w stoliczku ułamała i z całym impetem zwaliliśmy się na podłogę. Kiedy goście już wyszli, rodzice bardzo się gniewali.

- To wielka strata - mówili - bo stolik pochodzi od Ludwika. - Ja żadnego Ludwika nie znam. U nas w rodzinie takiego nie ma. Zapytałem tatę, a on jak zwykle tylko się roześmiał mówiąc, że to Ludwik Czternasty. Skąd aż czternastu Ludwików, chyba to są pacjenci taty.

Żeby się ładniej do tych szarad ubrać, wyciąga się wszystko, co jest w domu: stare ubrania, bieliznę, kapelusze i buciki, a z kuchni - garnki i miotły. Po zabawie w szarady mieszkanie zawsze wygląda jak pobojowisko. Tak mówi mama. Ona tych szarad nie lubi.

 

1 stycznia 1912 r.

Doktor zapisał wszystkim nam, to znaczy siostrze Irce, bratu Tadzikowi i mnie, tran i kazał go przyjmować codziennie po łyżce stołowej. Tran to takie żółte, tłuste paskudztwo, co śmierdzi rybą. Siostra moja, prawie dorosła (już zaręczona, a głupia) przełknęła od razu całą łyżkę tego tranu. Tadzik o pięć lat starszy ode mnie, dlatego nie bawi się ze mną i mówi do mnie „smarkacz”, a jednak jest głupi, bo i on, jak Irka, wypił potulnie jak baran ten obrzydliwy tran, a ja wymanewrowałem tak, żeby stanąć bliżej kredensu. Gdy mama napełniła tranem trzecią łyżkę i z drżącą ręką powoli podeszła do mnie, ja szybkim ruchem otworzyłem szufladę kredensu, chwyciłem nóż kuchenny, przyłożyłem go sobie do gardła i zawołałem: „Zabiję się! A tranu nie wezmę!”. Mama zbladła i cała zawartość łyżki poszła na dywan. Mama uwierzyła w to moje „samobójstwo”, bo na własne uszy słyszałem, jak wieczorem mówiła do mego korepetytora: „Nie rozumiem, skąd u niego biorą się takie pomysły?” Tata widocznie mnie nie kocha, bo przy obiedzie następnego dnia, gdy mamusia, spoglądając na mnie, powiedziała: „Wacek był niegrzeczny, nie wypił tranu i groził samobójstwem” - tata przełykając łyżkę zupy, spytał: „No i co, złoiłaś mu skórę?”

 

2 stycznia 1912 r.

Tata rzeczywiście sprzedał ten motocykl. Przedtem kiedyś miał on bryczkę czarną z konikiem, ale mama śmiała się z niego, kiedy wyjeżdżał na miasto. Mówiła, że jest stary, a wciąż się bawi. Mnie parę razy na tej bryczce woził, ale niedługo, bo sprzedał ją, tak jak dzisiaj motocykl. Mama śmieje się, że tata musi zawsze coś nowego i niezwykłego zrobić. Ja nie rozumiem, co w tym niezwykłego.

Tata zawsze chodzi z laską i dlatego pewnie nigdy się nie wywraca. Kiedy dzisiaj ja się wywróciłem i stłukłem kolano, to on na mnie krzyczał, że jestem niezgrabny. Gdy mu powiedziałem, że nie mam laski, to przestał na mnie krzyczeć, tylko strasznie się śmiał. Ci dorośli to zawsze tylko się z dzieci wyśmiewają.

 

3 stycznia 1912 r.

Mama od rana chodzi smutna, bo wczoraj wieczorem doktor powiedział, że Irena ma gruźlicę, taką paskudną chorobę, z której trudno się wyleczyć. Mama od razu pobiegła do taty gabinetu i bardzo długo naradzali się, co robić. Gdy mama stamtąd wyszła, miała łzy w oczach i powiedziała do mnie: „Jutro pojedziemy razem z Irką do Finlandii, ona zostanie tam na dłuższą kurację”.

 

7 stycznia 1912 r.

Finlandia leży wcale niedaleko od Petersburga, tylko parę godzin jazdy. Wysiedliśmy na stacji Chalilla i od razu pojechaliśmy sankami do bardzo ładnego drewnianego domku, gdzie wynajęliśmy pokoik. Mama z Irką poszły szukać jakiegoś „sanatorium”, a ja dostałem zamiast sanek fotel na metalowych płozach. Nigdy dotąd takiego fotela nie oglądałem. Trzymając za tylną poręcz i stojąc na jednej płozie, drugą nogą kopie się w ziemię dla rozpędu, tym sposobem można łatwo każdego wieźć, bez konia. Wspaniała zabawa. Bawiłem się chyba z godzinę, zanim mama wróciła. Irka została w tym jakimś „sanatorium”, gdzie leczą tę „gruźlicę”. My z mamą poszliśmy do naszego nowego domu. Jakież było zdumienie, gdy zastaliśmy drzwi od ulicy na rozcież otwarte, a przecie nasze dwie walizki leżały na łóżku nie zamknięte, a w jednej z nich były bardzo stare i cenne korale Irki. Mama się przestraszyła i rzuciła się do walizki, sprawdzić, co zostało skradzione, ale wszystko było na miejscu. Wkrótce przyszła gosposia.

- Proszę pani! - zawołała mama z oburzeniem. - Jakże można zostawić otwarte drzwi, przecież w walizkach leżą wartościowe przedmioty.

Gosposia zrobiła zdziwione oczy, jakby wcale nie mogła zrozumieć. Długo mama tłumaczyła, o co chodzi, ale jakoś bez skutku. W końcu gosposia kiwnęła potakująco głową i zapewniła, że odtąd zawsze będzie zamykać drzwi na klucz, jeżeli my tego sobie życzymy.

Rzeczywiście nazajutrz, kiedy wróciliśmy z sanatorium, zastaliśmy mieszkanie zamknięte, ale klucz wisiał na gwoździu, widoczny z daleka, na samym środeczku drzwi. Pojęcie nieuczciwości tutaj, w Finlandii, nie istnieje. No i doprawdy nic nam nigdy przez cały czas nie zginęło.

Pogoda prześliczna. Mróz 20 stopni, a słońce grzeje jak latem. Irka całymi dniami leży na werandzie zawinięta w futro po same uszy. Doktor kazał Irze zostać w sanatorium parę miesięcy, do samej wiosny. My z mamą wracamy do domu. Irka nie chce zostać sama i płacze. Mama obiecała ją odwiedzać co niedziela. Cieszę się, bo będę jeździł razem na te sankowe fotele.

 

23 lutego 1912 r.

Pan Kozłowski rzadko do nas przychodzi, podobno, jak mówi mama, dużo jeździ po świecie. Pan Kozłowski ma jakąś dziwną laskę. Gdy przyjdzie, zabiera ją zawsze ze sobą do pokoju i kładzie wysoko na piecu. Dzisiaj przyszedł, bo to jest taka sobota od grania i śpiewania. Marynka i Mietka Korabiewiczówny - nasze stryjeczne siostry - ciągle spoglądały na tę laskę pana Kozłowskiego, leżącą na piecu i chichotały. Co w tym może być zabawnego, nie rozumiem. Spytałem o to Tadzika, ale on zdaje się naprawdę nic nie wie, tylko udaje, że wie. Powiedział, że to z Chin i Chińczyk na tej lasce robi coś nieprzyzwoitego.

 

1 marca 1912 r.

Bardzo zabawny jest nasz kuzyn Bronek Skowzgird, jakiś taki śmieszny. Wpada zawsze tylko na chwilkę. Wybiega bez pożegnania. Pokręci się po pokoju, jakby czegoś szukał i już go nie ma. Tata przykłada palec do czoła i mówi: „kuku na muniu”, a mama mówi: „neurastenik”.

 

5 marca 1912 r.

Znowu pani Tatiana płakała. To taka zabawna pacjentka, co się kocha w tacie (tak mama powiedziała). Nigdy nie widziałem, żeby ktoś w ten sposób płakał. Pochyla głowę do przodu, a z oczu kapią jej wielkie łzy prosto na podłogę. Moja mama ją obejmuje i tuli, pociesza jak może, a ona wciąż i bez ustanku powtarza: „Ja jego lubliu”, to znaczy kocha tatę.

 

13 marca 1912 r.

Strasznie lubię korniszony. Mama i Irka często dają mi cukierki, ale ja wolę korniszony, jak tylko dostanę skądś parę kopiejek, biegnę do sąsiedniego sklepiku i kupuję korniszony.

 

14 marca 1912 r.

Co wieczór obserwuję z okna, jak stróż zapala na ulicy gazowe latarnie. Opiera o słup drabinę, włazi, otwiera pokrywę ze szkła i zapala. Tata mówi, że w tym roku zmienią te latarnie na elektryczne i same będą się zapalać.

 

2 kwietnia 1912 r.

Pan Kozłowski przyszedł jak zwykle na sobotnie muzykowanie i zostawił swoją laskę w przedpokoju. Co to była za uciecha! Dziewczyny jedna przez drugą zakradały się, żeby obejrzeć rączkę tej laski. Ja widziałem tylko z daleka, ale dość wyraźnie. W zgięciu srebrnej rączki siedzi w kucki, rzeźbiony w kości słoniowej, gruby Chińczyk i obejmuje od tyłu takąż grubą, gołą Chinkę. Nie wiem, co w tym ciekawego. Ale dziewczyny i Tadzik nie mogą się powstrzymać od śmiechu, wciąż chichoczą i chichoczą.

 

3 maja 1912 r.

U nas było jakieś uroczyste granie i śpiewanie. Mama mówiła, że na pamiątkę Konstytucji 3 Maja. Wiem, że to święto Polski, ale co to jest ta „konstytucja”, to doprawdy nie rozumiem, chyba jest to imię którejś z naszych królowych. Pytałem Tadzika, ale on tylko udaje, że coś wie, a niczego nie potrafi objaśnić.

 

17 maja 1912 r.

Piątego maja ukończyłem dziewięć lat, to tak jakbym miał już dziesięć. Bardzo głupio, że się uczę w domu, a nie w szkole państwowej. Gdybym był prawdziwym uczniem, już bym na pewno nosił długie spodnie.

 

18 maja 1912 r.

Mój dziad Michałowicz, jak mówi mama, jest bardzo chory, bo nie chce żyć, wciąż bez ustanku stuka palcem w stół i powtarza: „Podły świat - podli ludzie”. Ciekaw jestem, kto go tak skrzywdził, ale mama tylko mówi, że on jest chory.

 

20 maja 1912 r.

Jak się okazuje, dziadzio Michałowicz już dwa lata stuka palcami po stole. Nic więc dziwnego, że mu się to znudziło i powiesił się wczoraj. Zaprowadzili mnie rodzice do jego domu na pogrzeb, ale nic nie pamiętam prócz czarnego obicia na ścianach. Wszystko czarne, to jednak okropne!

 

3 czerwca 1912 r.

Tadzik wrócił ze szkoły płacząc. Ma już czternaście lat, a płacze, dlaczego? - zdziwiłem się. On bardzo rzadko płacze, jest raczej wesoły. Okazało się, że spotkała go wielka krzywda. Ma przyjaciela, który nazywa się Stanisław Pobierżyn. Z tym przyjacielem właśnie Tadzik rozmawiał na korytarzu szkoły po polsku. Któryś z nauczycieli usłyszał i doniósł dyrektorowi. Była straszna chryja. Dyrektor wezwał tatę i zagroził mu, że Tadzika wyleją ze szkoły, bo nie wolno rozmawiać na korytarzu inaczej, jak tylko po rosyjsku. Ja tego nie rozumiem. Spytałem mamusi.

- To dlatego - wytłumaczyła - że jesteśmy w obcym kraju.

- A gdzie jest nasza Polska? - spytałem.

- Właśnie, że jej nie ma - odpowiedziała mama. Ale ja wiem, że Polska gdzieś musi być.

 

4 czerwca 1912 r.

Ta pacjentka Tatiana coraz częściej przychodzi płakać. Mama moja mówi, że dość ma tego pocieszania, niech lepiej tata pociesza, a my wszyscy pojedziemy do Kijowa, gdzie mieszka narzeczony Irki, Bolek Szacki. Irka ma wyjść za niego za mąż właśnie w tym Kijowie.

 

10 czerwca 1912 r.

W naszym pokoju gościnnym od czasu do czasu nocuje Bronek Skowzgird. Mama mówi, że on jest samotny i potrzebuje opieki.

 

11 czerwca 1912 r.

Dziś wbiegłem niespodzianie do Bronka i zastałem go przed lustrem. Trzymał w ręce dwa krawaty i płakał. Spytałem go, dlaczego płacze, odpowiedział, że nie wie, który krawat ma włożyć. Pokazałem mu czerwony i on się bardzo ucieszył. Podziękował mi i pocałował. Powiedziałem, że mogę codziennie rano przychodzić i pokazywać, który krawat lepiej włożyć. Może to jest właśnie ta opieka, której on potrzebuje. Mama mówi, że Bronek jest „neurastenik”, to taka choroba - objaśniła - w której człowiek sam nie wie, czego chce.

 

15 czerwca 1912 r.

Tata przyniósł ogromny album i kazał mi przyczepiać widokówki. Głupia i nudna robota, ale widokówki wspaniałe. Tata kupił ich cały stos, a wszystkie z żołnierzami w bitwie. Są to bitwy Napoleona z Rosjanami. W tym roku mamy rocznicę tej wojny. Tata, gdy opowiada o tym, co jest na tych kolorowych kartkach, zrywa się i zaczyna chodzić po pokoju bardzo zły, że na tych kartkach nie pokazują Polaków, a przecież oni to najbardziej bohatersko bronili Francuzów, gdy nie przyzwyczajeni do mrozów zamarzali w śniegu. Był tam nasz książę Józef i generał Dąbrowski, i wielu innych naszych generałów, a o nich ani słowa, sami tylko Rosjanie i Francuzi są wymalowani. Tata krzyczy, że to tak zawsze jest, że my Polacy walczymy i giniemy, a-inni medale zbierają. Napoleon nas oszukał - mówi tata - jeden tylko Kościuszko na nim się poznał, tylko Kościuszko był mądry.

 

1 lipca 1912 r.

Dziwna rodzina. Wszyscy się wieszają. Wczoraj Bronek się powiesił, ale nie u nas, tylko w swoim domu, pewno nie wiedział, który krawat włożyć, bo mnie wtedy nie było, więc nie miał tej opieki.

 

2 lipca 1912 r.

Nasza babcia przyjechała ze wsi i dużo było śmiechu, bo cały tyłek miała umorusany. Babcia także się śmiała, chociaż ja na jej miejscu na pewno bym płakał. Wiozła parę tuzinów świeżych jajek ze wsi, no i przed Petersburgiem rozłożyła je na gazecie rozpostartej na ławce. Później zapomniała i usiadła na nich. W tym czasie wymyli okna wagonu, tak zawsze robią przed wjazdem pociągu na dworzec stolicy. Babcia zgarnęła gazetę z rozbitymi jajkami i nie widząc brudnej szyby sądziła, że okno jest otwarte, więc bez namysłu „chlup” jajami w szybę. Zapłaciła dużą karę, ale gorzej było ze spódnicą, musiała z żółtym tyłkiem paradować przez cały Petersburg.

 

4 lipca 1912 r.

Tata zabrał mnie na wieś daleko za miasto. Poszliśmy na spacer wąską dróżką przez zboże. W pewnej chwili spostrzegłem dwa motylki, jeden na drugim, pewnie gryzły się. Zawołałem, żeby tata je postraszy! i nie pozwolił bić się. Tata jak zwykle śmiał się, a potem zaczął mi coś tłumaczyć o tych motylach. Mówił, że się one wcale nie gryzą, tylko populują czy też kopulują - nie pamiętam. Tata szedł przede mną i długo wciąż mówił. Starałem się słuchać, ale nic nie rozumiałem, więc przestałem słuchać. Tata zadał mi pytanie o tych motylach, ale ja nic a nic nie wiedziałem. Strasznie się rozgniewał. Powiedział, że jestem tuman i głupiec. Taki duży, a niczego nie umiem.

 

6 lipca 1912 r.

Mój tata nosi długi czarny surdut i aksamitną zieloną kamizelkę w kolorowe kwiatki. Przez cały jego brzuch biegnie złoty łańcuszek od złotego zegarka. Na tym łańcuszku wiszą małe breloczki, takie ozdóbki. Jest tam., zajączek z zielonymi oczkami i mały rowerek, widocznie na pamiątkę tego, na którymi zaręczył się z moją mamą, ale to było bardzo dawno i tata sprzedał go jeszcze przed motocyklem i przed konikiem. Gdy tata wychodzi na ulicę latem, zawsze wkłada cylinder, co wygląda śmiesznie, bo tata jest bardzo wysoki. Ten cylinder na pewno służy mu dla bezpieczeństwa, bo pewnego razu, gdy się przestraszyłem, że wpadniemy pod dorożkę i chwyciłem tatę za ramię, tata spokojnie powiedział: „Trzydzieści już lat chodzę po Petersburgu i zawsze mnie wszyscy widzą”. To właśnie pewnie widzą ten jego cylinder.

 

7 lipca 1912 r.

Zupełnie zapomniałem opisać nasze mieszkanie. „Mieści się ono na piątym piętrze, przy ulicy, która nazywa się Czernyszew Piereułok. Ulica ma tylko jedną stronę, bo po drugiej stronie płynie rzeka Fontanka. Mieszkanie ma pięć pokoi i długi, bardzo długi korytarz od przedpokoju aż do kuchni. Podłoga tego korytarza jest ogromnie śliska. Froterują ją co miesiąc specjalni froterzy. Bardzo komicznie jeżdżą na szczotkach jak na łyżwach. W dużym pokoju, tak zwanym salonie, leży olbrzymi czerwony dywan. Mama mówi, że turecki, a tata, że perski. Oni zawsze muszą się nie zgadzać. W rogu salonu stoi bujak, na którym, kiedy nikt nie widzi, mogę się huśtać. W drugim kącie stoi wysoka szafa, a na niej gramofon z ogromną trąbą, taką samą jak na obrazkach, które są na płytach gramofonowych, gdzie biały piesek z przekrzywioną głową siedzi przed taką właśnie trąbą i nasłuchuje muzyki. Tata mówi, że gramofon jest nowoczesny. Nie wiem, co to znaczy, pewnie, że jest „nowy”, ale to nieprawda, bo tata kupił go od Bronka, zanim się on powiesił. Całą ścianę salonu zajmuje bardzo duży, malowany olejem, portret mego ojca w kontuszu, czyli dawnym polskim stroju. Ciocia Jadzia śmieje się, że tata nigdy nie wojował, a na portrecie z szablą stoi. Ta szabla i czerwone długie buty, a także piękny jedwabny pas, który nazywa się „słucki”, leżą w szufladzie komody bieliźnianej. Ten polski kontuszowy strój był podobno i uszyty specjalnie na bal kostiumowy, „żeby Moskale wiedzieli, jak my pięknie ubieraliśmy się” - tłumaczył mi tata.

 

8 lipca 1912 r.

Ciocia Alinka, co to niedawno umarła, była malarką, ale to nie ona wymalowała ojca, tylko jakaś „zakochana pacjentka”, tak mówi mama. Ja miałem dziewięć rodzonych ciotek. Dobrze, że zostały tylko cztery i jeszcze ta jedna babcia, co to usiadła na jajkach. Szkoda mi tatusia, że miał dziewięć sióstr, a żadnego braciszka. To żadne życie.

 

9 lipca 1912 r.

Była straszna awantura. Tata dał mi żyletkę do golenia, żebym ją wyrzucił w kuchni do wiadra. Wziąłem ją w garść, żeby było, mocniej i pobiegłem korytarzem. Podłoga (już pisałem) bardzo śliska, bo świeżo froterowana, więc upadłem jak długi i ta żyletka wlazła mi w ciało. Nie mogłem dłoni otworzyć. Mało bolało, tylko krzyczałem dla większej żałości. Podczas gdy ja wrzeszczałem, a tata bandażował rękę, mama bez przerwy gderała, że głupi tylko daje dziecku nóż do ręki. Ale ja przecież nie jestem dzieckiem, za rok pójdę do gimnazjum. Każdy się pośliznąć może na takiej posadzce, którą wczoraj froterowali. Ciekaw jestem, czy mama lepiej doniosłaby tę żyletkę do kuchni?

 

10 lipca 1912 r.

Od paru dni w domu naszym wielka ruchawka. Nie dlatego, że Irka wróciła z Finlandii, ale dlatego, że na drzwiach sąsiadów wywiesili papier z urzędową pieczęcią. Na tym papierze napisano, że tam panuje cholera, podobno ktoś umarł. Tata mówi, że musimy jak najprędzej jechać na wieś, bo tutaj w mieście niebezpiecznie. Mama każe mi co chwila myć ręce, chociaż są zupełnie czyste. Wody nie wolno pić z kranu, a tylko przegotowaną. Przyzwyczailiśmy się już do tej cholery, ale teraz, tak na jednej klatce schodowej z cholerą, to straszna rzecz. Chociaż ja nie bardzo wiem, co to jest ta cholera. Tata mówi, że wtedy brzuch boli. Mnie często brzuch bolał i nie było żadnej cholery. Może to wymysł, żeby tylko żebraków odstraszyć od drzwi.

 

11 lipca 1912 r.

Jutro mamy jechać na wieś. Uciekamy od tej cholery. Nie rozumiem, dlaczego jeździmy zawsze klasą trzecią, przecież jesteśmy bogaci. Tata tłumaczy, że klasa pierwsza jest właśnie dla bogatych. Mama znowu mówi, że musi oszczędzać dla dzieci. A ja przecież jestem jej dzieckiem i wolę jechać klasą pierwszą. Nic a nic nie rozumiem. W klasie trzeciej na początku bywa nawet nieźle, ale potem napcha się dużo brudnych Żydów i tak strasznie śmierdzi, że coś okropnego, wytrzymać trudno. Zwłaszcza w nocy, kiedy jest ciemno. Świeczka w latarce na ścianie przy końcu wagonu ledwie świeci. Wolę nie patrzeć. Pakuję głowę pod kołdrę i śpię. Całe dnie lubię patrzeć przez okno, jak migają słupy. Czoło i usta mam wtedy przylepione do szyby. Bardzo lubię lizać szybę. To dziwne, dlaczego szyba i rama okna są słone, przecież ich nikt nie solił.

Na każdej stacji wisi duży dzwon, na którym co kilka minut naczelnik w czerwonej czapce wybija sygnały dla podróżnych. Trzecie dzwonienie oznacza, że pociąg za chwilę ruszy, wtedy lubię patrzeć, jak opóźnieni pasażerowie, popychając jeden drugiego pędzą do swoich wagonów. Tylko pasażerowie klasy pierwszej nigdy się nie spieszą. Idą powoli, ważni, nadęci, żeby każdy wiedział, że są bogaci.

 

13 lipca 1912 r.

Nasz majątek nazywa się Gierżdele. Nie lubię tej nazwy. Nie wiadomo, skąd się wzięła. Rzecz inna dworek Tomkiewiczówny, on się nazywa: Pojedupie, to może bardzo śmiesznie i nieprzyzwoicie. Ale my wszyscy, to znaczy mama, siostra Irka, brat Tadzik, tata i ja przyzwyczailiśmy się. Bo to od najdawniejszych czasów tak się ich ziemia nazywa. Każdy wie, że „jedu” po litewsku znaczy czarny, „upie” znaczy rzeczka, więc to, co leży nad czarną rzeczką, znaczy Pojedupie. Przy naszym domu nie ma takiej bardzo ładnej rzeczki, od której pochodziłaby nazwa. Na wakacje zawsze przyjeżdżamy do Gierżdel, a zimę spędzamy w Petersburgu u taty. Gierżdele leżą na wzgórku, trzy kilometry od stacji i trzy od powiatowego miasteczka Kurszany. Dwór otacza wysoki żywopłot z krategusu. Krategus bardzo kłuje i są tylko dwie dziury, przez które da się przedostać, ale to wielka tajemnica i nikomu tych dziur nie pokażę. Mój tata ma bardzo bogatą „fantazję”, tak zawsze o nim mówi mama. Dlatego w Gierżdelach mamy olbrzymi ganek o grubych białych słupach. Przy wjeździe od głównej bramy stoją rzędem po obu stronach drogi stare kilkusetletnie dęby. Pomiędzy dwoma z tych dębów, na wysokości piętnastu metrów, tata przerzucił grubą i mocną belkę, na niej wybudował maleńką altankę w Japońskim stylu”. Muszę się zapytać, co to znaczy „sty...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin