Tramwaj z alei Szucha - Antoni Reński.pdf

(1718 KB) Pobierz
WPIEKŁOZSTĄPIENIE
Jedziemy czarnym mercedesem. Na tylnym siedzeniu gestapowiec
przedziela mnie i Pępka. Przede mną kierowca. Przed Pepkiem
gestapowiec. Znamy ich już dobrze. Gościli nas przez trzy doby w
komendzie miasta na placu Saskim. Pod nieprzemakalnymi, stalowego
koloru płaszczami mają na piersiach półksiężycowe blachy zawieszone na
łańcuchach. Wyciągają je szybko i pokazują na skrzyżowaniach,
gdzie policja z orpo reguluje ruch. Nasz mercedes ma cywilną rejestrację.
Czekaliśmy jeszcze na dziedzińcu komendy, kiedy numery ze znakami SS
zamienili na zwykłe, z symbolami Ost.
Na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich sztrajfa. Przepuszcza tylko
nas. Do tego potrzeba aż kilku orpowców. Podobni blacharze stoją na
rogu Pięknej i Alej Ujazdowskich i przy skręcie w aleję Szucha.
Mam pokancerowaną skórę nad lewą skronią, a w czasie jazdy uraziłem ją
jeszcze o oparcie samochodu. Kiedy przejeżdżamy przez skrzyżowanie i
kiedy samochód jedzie wolniej, staram się pokazać twarz. Widać to na
pewno, bo ludzie odwracają się od samochodu. Zorientowali się, o co
chodzi. Cywilne, nieprzemakalne płaszcze są wszystkim
warszawiakom dobrze znane. Gestapowiec odpycha mnie do tylu
na siedzenie i kłuje lufą pistoletu po żebrach.
Kierowca pędzi na prostych odcinkach. Wyhamowuje w ostatniej chwili.
Zna swój fach. Kiedy zajechała nam drogę jakaś dorożka na placu Trzech
Krzyży, wyminął ją slalomem. Potem raptownie wyhamo-
wał przed kimś, chyba to była kobieta, i pognał dalej. Olbrzymie
przyspieszenie odrzuciło nas do tyłu.
Oto i Strasse der Polizei, czyli aleja Szucha. Na prawo brudnoczerwony
budynek kasyna gry i nieco dalej — siedziba prezydium policji. Olbrzymi
szyld nad frontonem kompleksu trzech gmachów: Prasident der Polizei.
Biały szyld z czarnymi napisami. Zupełnie niewinnie. Komenda gestapo to
tylko jedna z placówek w siedzibie prezydium policji.
Mercedes zajeżdża w bok i skręca w bramę numer dwa. Na ipodjeździe
zatrzymuje się tuż przed szlabanem. Gestapowiec, który siedzi przed
Pepkiem, odpiął już płaszcz i wydobył swój znak rozpoznawczy. Trzyma go
palcami w tym miejscu, gdzie do blachy przytwierdzony jest łańcuch, i
pokazuje przez szybę. Powtarza ten gest kilkakrotnie. Na pewno
posługuje się nim według regulaminu. Trwa to długo, a szlaban jest
zamknięty i nikt nas nie puszcza na dziedziniec. Nasza eskorta trzyma cały
czas na wierzchu pistolety typu parabellum. Tylko kierowca ma wolne ręce,
ale widzę, że jego parabelka leży na półeczce pod kierownicą.
Czyżby nas tu nie chcieli, a może zawrócą na komendę miasta... Wreszcie
niewidzialny dla nas wartownik w bunkrze podnosi krótki szlaban, który
blokował nam drogę. No tak, wartownik musiał się przecież porozumieć z
kimś w gmachu, upewnić, że możemy wjechać. Wjeżdżamy na dziedziniec
pod główne wejście. Gmach wygląda jak wymarły, stwierdzam rozglądając
się po oknach. Dostaję za to lufą parabelki pod brodę. Wyładowujemy się
przez prawe drzwi. Nie jest to takie proste, bo mamy skute od tyłu ręce.
Kiedy wysiada typ oddzielający mnie od Pępka, z trudem przeciskam się po
skórzanej kanapie. W tym czasie kierowca z ręką na przednim oparciu
trzyma mnie pod bronią. Zęby obrączek wpijają się głęboko w ciało. Żeby
mniej bolało, w czasie jazdy wyginałem ręce mocno do tyłu, choć
utrudniało to oddychanie, a nawet siedzenie. Widzę, że jeden konwojent
zasłania Pępka, jakby odcinał mu drogę odwrotu. Drugi czeka na mnie.
Kierowca prawą ręką trzyma parabellum, a lewą osłania twarz:
B
parabelka ma brzydki zwyczaj wyrzucania wystrzelonej łuski wprost do
góry. Normalnie z tego pistoletu nie składa się tak, jak to w tej chwili robi
kierowca. Ale to jego sprawa, ja mam inny kłopot.
Podczas wygrzebywania się z samochodu ugina mi się kolano. Przez chwilę
nie mogę wyprostować nogi. To pozostałość po tym, co działo się kilka dni
temu, kiedy nas brali. Jeden z konwojentów, ten, który stoi bliżej mnie,
odskakuje szybko w bok. Robi się trochę krzyku i zamieszania. Mówią coś,
ale niewiele rozumiem. Drugi cofa się na Pępka, popycha go do tyłu i
zasłania przede mną. A więc to takie środki ostrożności. Widocznie nawet
w takich sytuacjach obrywają od czasu do czasu po uszach. Próbowaliśmy i
my dołożyć im od siebie jeszcze tak niedawno. A może to nie środki
ostrożności, tylko zwykły strach. Zwykły, choć gorszy od naszego. Bo my
dwaj nie mamy już nic do stracenia: jesteśmy w alei Szucha 25. Jednej z
pięciu komend istniejących w Generalnej Guberni.
Ciekawe, jak też ta katownia wygląda od środka? Czy rozplanowanie
gmachu zgadza się z tym, co wiem ze szkolenia? Tramwaje miały być w
piwnicy lewego skrzydła gmachu, na parterze administracja, a na piętrze
SD. Z SD nie powinienem mieć nic wspólnego. Ani z administracją.
Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Szkoda, że na szkoleniu tak mało mówili
nam o organizacji i metodach pracy gestapo. Zresztą może przemilczali to
celowo... Wszystko możliwe, a to ostatnie najmożliwsze z możliwych.
Trzymają nas wciąż na dziedzińcu. Jeden z naszego konwoju wchodzi do
środka. Jest trochę czasu. Przypomina mi się, jak to było na placu
Saskim. Kiedy nas rozdzielili, ja dostałem się do celi, w której przebywał
jakiś wermachtowiec. Początkowo myślałem, że to ktoś podstawiony. Ale
wtedy nie byłby taki zbity. Powiedział, że tylko sąd wojenny może mnie
uratować. W najgorszym razie stanę przy słupku albo pod tasakiem, ale nie
będę bity. Jeżeli jednak moją sprawą pokieruje gestapo, koniec. Kiedy go
zapytałem, skąd o tym wie, wyjaśnił:
— Jak cię wprowadzili, to profos mówił, że daje mi do towarzystwa
polskiego bandytę, takiego same-
go jak ja. Przywiążą was razem do słupka, tak powiedział.
Rzeczywiście coś tam mówił. Ale nie zwróciłem na to uwagi, bo już byłem
fest zbity. Że bili tak nas, Polaków, to rozumiem, ale dlaczego urządzili
tak tego Niemca. Podobno zdezerterował.
Tymczasem nasz konwojent wychodzi z gmachu. Podchodzi do tego
drugiego, coś mu tam cicho mówi, żebyśmy nie słyszeli. Pokazuje jakieś
papiery. Widocznie coś uzgadniają. Po chwili obaj kiwają głowami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin