Samborski Robert - Sakrament Obludy Wspomnienia Z Seminarium.pdf

(4322 KB) Pobierz
Przedmowa
Artur Nowak
Co ma w głowie ktoś, kto w wieku dziewiętnastu lat decyduje się
na życie w celibacie, zrywa relacje z bliskimi, a potem jeszcze przez
sześć lat, pełnych rozmaitych wyrzeczeń, żyje w koszarach
seminarium? Odpowiedź jest złożona: to bardzo często szlachetne
pobudki, młodzieńczy żar wiary, że dane mu będzie zmienić świat,
naiwne przeświadczenie, że sam Bóg powołuje młodego człowieka
do stanu duchownego. Bywa i tak, że ten radykalny pomysł na życie
wynika z chęci spełnienia marzeń bliskich, których kapłaństwo syna
czy wnuka napawa dumą, albo ambicji proboszcza, od którego
biskup wymaga, by kierowana przez niego parafia dała Kościołowi
powołania. Tacy podobno przychodzą do seminarium z mentalnością
czterdziestoletniego proboszcza, można ich poznać po brzuchu,
saszetce i postarzającym kaszkiecie na głowie. Zdarza się wreszcie,
że motywacją do kapłaństwa jest „ucieczka od wolności” do
uporządkowanego świata zakazów i nakazów, którym wystarczy się
bezrefleksyjnie poddać, by znaleźć bezpieczeństwo.
Kościół wieki temu opanował do perfekcji zgrabne racjonalizacje
masochistycznych mąk łamania jednostki, które zowie cnotą:
cierpcie, bo to miłe Bogu, bądźcie posłuszni przełożonym, hartując
pokorę, nie oceniajcie, bo to pyszne, nie wątpcie, ale miejcie ufność
w Panu. Brzmi to naiwnie i nielogicznie, ale „w tym szaleństwie jest
metoda”. Chodzi bowiem o ujarzmienie jednostki tak, by dobrze się
sprawdziła w sklepie z obietnicami cudów i zbawienia oraz sprzedała
jak najwięcej koncesjonowanego przez Kościół towaru.
Po setkach rozmów z duchownymi doszedłem do wniosku,
że adepci seminarium to bardzo często ludzie, którzy uciekli
przed światem, których na starcie przeraziły emocje i wizja tego,
że człowiek sam powinien rozwiązywać swoje problemy. Duzi
infantylni chłopcy, często zakompleksieni, których ubrano w złote
kiecki z falbankami i dopuszczono do czytania świętej księgi albo
włączono do grona klakierów w pałacu biskupim. Władza moralnego
osądu drugiego człowieka i widok tłumu, który klęczy przed ołtarzem,
oszołomiły ich. Trudno się dziwić ich wierze w to, że rzeczywiście są
wybrani. Trudno się też dziwić, że przypisują sobie nadludzkie cechy.
Jak mawiał mój ulubiony filozof katolicki Lord Acton: „Każda władza
deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie”.
Kościół w Polsce od wieków grał kombatancką kartą, skupiał
prostych ludzi wokół wyimaginowanych wrogów i lęku przed
otwarciem się na świat. Zaczadzał przy tym umysły wiernych
rzekomym wybraństwem narodu polskiego, z którego – jak
wieszczyła św. Faustyna – „wyjdzie iskra”. Na szczęście dziś ten
kolos na glinianych nogach się wali, a chodzenie po mieście
w sutannie może się stać ryzykowną prowokacją. Polska młodzież
przoduje w odchodzeniu z Kościoła i nie przekaże już „depozytu
wiary” następnemu pokoleniu w trosce o jego bezpieczeństwo.
Budzimy się.
Chyba każdy, kto ze zrozumieniem przeczytał Ewangelie, nie ma
złudzeń, że Bogu niepotrzebne są te wszystkie bazyliki, katedry,
plebanie i kurie. Służą nie ludziom, ale spasionemu
establishmentowi hierarchii Kościoła Rzymskokatolickiego w Polsce.
Te monstrualne budowle to w istocie targi, miejsca do zarabiania
pieniędzy: za zbawienie siebie i zmarłych. Cała ta ściema
o ewangelizacji, która de facto polega nie na wyjściu do ludzi, ale na
ich spędzie w kościele, o dobroczynności, którą Kościół się chełpi,
rozdając środki zabrane wcześniej z wdowiego grosza – to pretekst,
by przyciągnąć ludzi do sklepu.
Znam wielu księży i zakonników, którzy skonfrontowali się z tym,
jak naprawdę działa ta instytucja, zbyt późno. To często ludzie,
którzy nie nabyli podstawowych umiejętności radzenia sobie
w dorosłym życiu. Oprani, nakarmieni, nigdy o nic nie musieli
zabiegać. Przyzwyczajeni do tego, że ludzie kłaniają im się w pas,
wpychają do kieszeni kopertę, na kolanach wyznają grzechy –
nie potrafią sobie nawet wyobrazić funkcjonowania poza Kościołem
w świecie, w którym trzeba na siebie zarobić. Kilku z nich poznałem
na odwykach, więzili swoje emocje w alkoholu albo narkotykach. Inni
mówili mi, że ich odejścia z kapłaństwa nie przeżyłaby mama,
jeszcze inni, że poza byciem księdzem nic nie potrafią.
Trzon tej zdemoralizowanej instytucji, niejednokrotnie wyjętej
spod świeckiego prawa, zawsze będą stanowić ludzie butni,
chamscy, bez zasad. To typowe dla każdej organizacji totalnej,
a Kościół Rzymskokatolicki nią jest.
Cieszę się, że Robert spisał swoją historię, a jeszcze bardziej
z tego, że stanął na nogi. Był czas, kiedy wydawało mu się, że
rozwiązaniem w przepełnionej bólem codzienności jest już tylko
śmierć. Ocaliła go natura, jej siła, której jesteśmy częścią, ucząca
nas współczucia i wdzięczności. Wystarczy żyć w zgodzie z samym
sobą i nie krzywdzić innych.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin