Brandstaetter R. Bardzo krótkie opowieści.txt

(150 KB) Pobierz
ROMAN BRANDSTAETTER
BARDZO
KRÓTKIE OPOWIEŚCI
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1978
NA LIPĘ
Jest lipcowa noc. Za otwartym oknem cicho szeleści lipa. Była wiotką sadzonką, gdy Anzelm wprowadził się przed laty do swojego mieszkania, a teraz jest pięknym i wysokim drzewem o gęstym ulistnieniu i dziewczęcej urodzie. Ponieważ biurko Anzelma stoi przy oknie, a lipa codziennie zagląda do jego pokoju, zaprzyjaźnili się z sobą i spoufalili. Anzelm uważa ją za nieodstępną towarzyszkę swojej pracy i rozmyślań, a ona widzi w Anzelmie wiernego świadka swojego dzieciństwa i wdzięcznej młodości. Łączy ich z sobą nie tylko powinowactwo z wyboru, ale również to samo doświadczenie, które zdobyli niezależnie od siebie. Lipa jedna jedyna pozostała przy życiu z długiej alei lip po rzezi, którą im zgotowali pracownicy miejscy, sypiący porą zimową żrącą sól na zaśnieżoną jezdnię. Anzelm natomiast, niedode-czonym zbiegiem Losu, jeden jedyny uratował się z całego rodu, którego dzieje zostały nagle przerwane przez komory gazowe i plutony egzekucyjne hitlerowskich najeźdźców. Połączeni wspólnotą bolesnych przeciwności, patrzą teraz na siebie z radosnym współczuciem i codziennie swoim istnieniem nawzajem sobie przypominają smutną przeszłość, jaka przypadła im w udziale — człowiekowi i drzewu — na tym najpiękniejszym, chociaż może nie najmądrzejszym ze światów, krążącym z beztroską obojętnością wśród niezmierzonych przestrzeni kosmosu.
UMOWNOŚĆ
Opierając głowę o księgę z marmuru — może nim być jakikolwiek przedmiot, jeżeli przyjmie na siebie przeznaczenie księgi — słyszę daleki szum mowy, którą ukochałem bezimienną miłością. Jej syczące sylaby są dla mnie jak skok samy przez strumień, jak plusk pstrąga w strumieniu, jak szum brzozy, o którą oparłem czoło. Zresztą może nią być jakikolwiek przedmiot, jeżeli przyjmie na siebie przeznaczenie brzozy.
PTASZĘCY SYMBOL
Przechadzając się w pochmurny dzień nad wzburzoną rzeką, śledzę niski lot jaskółki, wyrażający więcej niż w rzeczywistości może wyrazić fizyczne prawo o ciężarze ciała, skrzydeł i powietrza. Dlatego ta jaskółka, nieomal muskająca skrzydłami wodę, urasta w mojej wyobraźni do rozmiarów symbolu, bez którego nigdy nie mógłbym zrozumieć fizycznych praw rządzących lotem ptaka, polującego na przedwieczorne muszki.
MIEJSCA NAWIEDZONE
Nie chcąc powracać do miejsc nawiedzonych, bezczynnie siedzę nad zieloną Drawą, pod stromą ścianą Alp. Ta rzeka może być z równym prawdopo
dobieństwem rzeką zazdrosnej pamięci, jak i wszystko przebaczającego zapomnienia. Pod warunkiem jednak, że pamięć nie będzie przedłużeniem zapomnienia, a zapomnienie miejscem nawiedzonym, do którego nie chcę powrócić.
NEOSCHOLASTYKA
Ongi była to metoda scholastyków, którzy przechadzając się po klasztornych krużgankach, zawiązywali coraz to nowe węzły na powrozach, opasujących ich zakonne suknie. Potem, gdy zagadnienie wolności stało się zagadnieniem najważniejszym i nader złożonym, niecierpliwi naprawiacze ludzkości poświęcili się nauce gromadzenia—w najdogodniejszych warunkach — roju aniołów na końcu rozpalonej do białości szpilki.
i
EPIGON IZM
M iasteczko pełne jest zapachu wilgotnych sieci, sitowia i młodego wina. Nad domem krąży bocian i wieczornym klekotem przypomina mieszkańcom, że kształt gniazda, które uwił na dachu domu, zapożyczył od ciszy panującej w miasteczku.
W KAWIARENCE NAD MORZEM
Silny wiatr wiejący od morza gwałtownie łopocze wielobarwnymi obrusami, które, przymocowane do stołów uchwytami ze sztucznego tworzywa, bez powodzenia udają rozpięte żagle. Na dnie filiżanki po tureckiej kawie pozostały czarne, gęste fusy, z których bezskutecznie usiłuję odczytać przyszłość.
ARGONAUCI
Siedzimy pod pmiarni, w łodzi wyciągniętej przez rybaków na piaszczysty brzeg, i uśmiechamy się do morza i dalekich wysp widocznych jak na dłoni w księżycowej pełni. Jeden spośród nas, ująwszy w ręce wiosła, które leżały na dnie łodzi, począł wykonywać nimi ruchy naśladujące wiosłowanie.
NA MOŚCIE W MOSTARZE
Na moście w Mostarze wśród gromady cudzoziemskich gapiów stało dwóch młodzieńców: jeden nagi, smagły, w kąpielowej przepasce na biodrach,
nacierał ciało oliwą, drugi w kolorowej koszuli i w dżinsach głośno zachwalał sportowe zalety swojego przyjaciela, doskonałego pływaka, który za sto dinarów gotów jest skoczyć z mostu z wysokości pięćdziesięciu metrów w spienione nurty Neretwy, płynącej wartko skalistym kanionem. Widzów chętnych zobaczenia niecodziennego widowiska było wielu, ale mimo wysiłków obrotnego impresaria tylko nieliczni spośród nich składali na jego ręce datki dla odważnego pływaka. Ponieważ Neretwa pełna jest u podnóża mostu utajonych i niewidocznych mielizn i tylko w jednym miejscu jej głębia sięga kilku metrów, skok do rzeki jest przedsięwzięciem wielce ryzykownym, i jedynie od celnego oka i zręczności pływaka zależy bezpieczne wykonanie salta w sam środek głębiny. Jak mi opowiadano, już niejeden niedoświadczony śmiałek roztrzaskał się o zdradziecką mieliznę. Ale mimo tylu spodziewanych emocji, mogących przyprawić o dreszcz widzów spragnionych mocnych wzruszeń, tylko niewielu spośród nich — jak wspomniałem — kwapiło się do złożenia datku. Pływak, natarłszy się oliwą — czynność tę wykonał niezwykle starannie — wyprostował się, odgarnął z czoła kruczoczarne włosy i spytał impresaria:
— Ile?
— Pięćdziesiąt dinarów — odparł smutnie młodzieniec w dżinsach. — Będziesz skakał?
Pływak obrzucił widzów lekceważącym spojrzeniem, wzruszył ramionami i machnąwszy niedbale ręką, rzekł tonem nie ukrywanej wyższości:
— Będę...
Stanął na kamiennej poręczy mostu, wyprostował się, pochylił ku dołowi i jak błyskawica skoczył w zieloną przepaść. Na moście zerwała się burza oklasków. Pływak podpłynął do brzegu, wdrapał się na skałę, a chociaż oklaski wciąż trwały, szedł powoli pod górę, pogardliwie odwrócony plecami do zachwyconych widzów.
WIECZÓR W TUCZEPI
IVla się ku wieczorowi. Spokojne i znużone morze ciemnieje między pniami piniowego lasku. U „Gusariego”, na maleńkim placyku, chłopi pieką jagnię. Powoli, ostrożnie obracają rożen i sypią pod niego żar z płonącego obok ogniska. Dokoła roznosi się zapach pieczonego mięsa, dymu i jesieni. Nowik, stojący wysoko na niebie, nad siną smugą okolicznych wysp, jest tak złoty jak odblask ognia na twarzach pochylonych nad ogniskiem chłopów, którzy z tkliwą pieszczotą dmuchają w tlące się gałązki chrustu, chcąc utrzymać przy życiu ich dogasający żar.
SKACZĄCA PINIA W BRELA
Ogromna pinia o fantastycznie powyginanych kształtach rośnie na skalnym urwisku, stromo opadającym ku morzu. Pochyliła się ku wodzie całym ciężarem pnia i korony. Wyciągnąwszy przed siebie gałęzie, przypomina kobietę skaczącą do morza.
SŁOTA
Lasy niepokojąco dymią. Sine, wysokie chmury wiszą beznadziejnie nad ziemią. Siedzimy na oszklonej werandzie sanatorium i patrzymy na padający za oknami deszcz. Wszystkie kobiety pochłonięte są
szydełkowymi robótkami. Nieruchome twarze kobiet i monotonne ruchy ich palców świadczą o przeciągającej się niepogodzie, która potrwa prawdopodobnie jeszcze kilka dni.
RYSUNEK PALCEM
Orędzia! w niedzielne popołudnie w Steierhof i popijając piwo, słuchał jodłowania tyrolskiego śpiewaka. Obok siedzieli na ławkach ludzie i tak jak on słuchali śpiewu i muzyki. Podniósł kufel do ust. Struga piany, ściekając po szkle, spłynęła na powierzchnię stołu. Zanurzył palec w rozlanym piwie i powoli, z namysłem począł rysować na stole kontury piętrzących się na horyzoncie Alp. Czynił to z pedanterią, chociaż od czasu do czasu, odbiegając od modelu, nadawał szczytom dowolne, wymyślone przez siebie kształty. Mimo to przypominały one w jakiś niewytłumaczony sposób potężny masyw gór, na które z podziwem patrzył.
KŁOPOTY Z NIE NAPISANYM
WIERSZEM
Dlaczego mój smutek ma kształt świata, który mnie otacza? Dlaczego mój smutek ma kształt chleba, który spożywam? Dlaczego mój smutek jest jak nie napisany wiersz? — rozmyślał Anzelm pochylony nad pustą kartką papieru.
NIE NALEŻY LEKCEWAŻYĆ SZCZEGÓŁÓW
W pierwszych dniach września jezioro Sanki Magdalen pogrąża się w tępej melancholii. Ludzie wyjechali, brzegi opustoszały, w przystani kołysze się łódka do połowy wypełniona wodą. Na naszym stole stoi filiżanka nie dopitej kawy. Jest to drobny, ale ważny szczegół w melancholijnym krajobrazie jeziora.
PASCAL
Podczas przejażdżki po jeziorze wpłynąłem między gęste szuwary. Łódź dziobem zaryła się w sitowie i ścięła kilka trzcin, które upadły na jej dno. Podniosłem jedną z nich i przypomniawszy sobie Pascala, ze współczuciem śledziłem kroplę wody, ściekającą po złamanej łodydze.
BAROK
W barokowym krajobrazie twoja wiotka obecność działa kojąco na nadmiar szczegółów. Upraszczasz splątane linie jak zdanie w wierszu, który pragnie upodobnić się raczej do ciebie niż do kwiatów', kolumn i winnej latorośli, oplatającej cierpki uśmiech anioła.
PSZCZOŁA
Odłożył pióro i przetarł ręką zmęczone oczy. Na biurku piętrzyły się książki i notatki. Obok murzyńskiej Madonny z hebanu stała filiżanka z nie dopitą kawą. Po szybie spokojnie przechadzała się pszczoła. Otworzył okno. Ale pszczoła nie dowierzała jego uprzejmemu gestowi, poderwała się i z gniewnym brzęczeniem poczęła obijać się o szybę, chcąc przez niewidzialną zaporę, drogą przez siebie obraną, wydostać się na wolność.
Jeszcze jedna ofiara metafizycznych samoudrę-czeń — pomyślał i powrócił z rezygnacją do przerwanej pracy.
DNO
Seledynowa woda z Weissensee odsłania u stóp
lasu usiane kamieniami dno. Zanurzyłem palce w przeźroczystej wodzie i lekkomyślną ciekawością zamąciłem jej nieskazitelny spokój. Po co? Dlaczego?
Powodem była prawdopodobnie krystaliczna wido
czność dna.
ANACHRONIZM
W niedzielne popołudnie przechadzamy się nad brzegami rzeki. Smukły kościół na tle Alp, kopce siana, stojące równym rzędem nad rzeką, na pierw
szym planie pusta ławka — ta sceneria przypomina mi stary oleodruk, który...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin