Schmitt EE. Oskar i pani Róża.txt

(76 KB) Pobierz
Eric-Emmanuel Schmitt
Oskar i pani Róża
tłumaczenie
Barbara Grzegorzewska
zna
i IW litera LkJ nova
KRAKÓW 2011
Przedmowa
Podróż Oskara do Polski
Dopiero mały dziesięcioletni chłopiec Oskar sprawił, że odkryłem Polskę. Nie uprzedzając mnie, wkrótce po zrobieniu pierwszych kroków we Francji, ukryty między kartami książki, pojechał do kraju Chopina, gdzie w słowiańskim języku rozmawiał ze swoją przyjaciółką panią Różą i gdzie podbił serca wielu ludzi.
Z początku trudno mi było uwierzyć, że udała mu się taka sztuczka. Jednak zarówno w Paryżu, jak i w Brukseli spotykałem coraz więcej Polaków wywodzących się z różnych środowisk - dyplomatów, robotników, artystów - którzy mówili mi o Oskarze. Niektórzy wspominali też o wielkiej pływaczce, mistrzyni olimpijskiej, która po igrzyskach oświadczyła, że lektura Oskara i pani Róży skłoniła ją do podjęcia działań na rzecz chorych dzieci.
Posłuchałem więc rady Oskara i sam udałem się do Polski, gdzie zastałem społeczeństwo młode, dynamiczne, pełne optymizmu i chęci życia w przeciwieństwie do tego, co sobie - głupio - wyobrażałem. Chociaż nie rozumiałem ani słowa z języka, w którym pisał Miłosz, szybko poczułem się swojsko, odnajdując swój duchowy świat, świat, w którym inteligencja nie wyklucza posiadania serca, gdzie myśl łączy się z uczuciem, gdzie wrażliwość nie jest postrzegana jako wada, lecz jako zaleta, świat, z którego Bóg nie wyjechał w podróż służbową...
Oskar podarował mi Wasz kraj. Od tej pory często go odwiedzam.
To tylko jedno z dobroczynnych działań Oskara. Zawdzięczam mu też wiele innych rzeczy.
Kiedy byłem mały, podobnie jak on często bywałem w szpitalach. Nie dlatego, żebym chorował, po prostu towarzyszyłem ojcu, który był kinezy-terapeutą i pracował w klinikach pediatrycznych, zakładach dla upośledzonych ruchowo i neurologicznie oraz w ośrodkach dla głuchoniemych dzieci. Razem z ojcem odbierałem szczególną edukację: obracałem się w środowisku, gdzie choroba uchodziła za coś zwyczajnego, a zdrowie za coś nadzwyczajnego, w świecie, gdzie niektórzy pensjonariusze znikali nie dlatego, że wrócili do domu, lecz dlatego, że zabrała ich choroba.
W krótkim czasie śmierć, która krąży wokół nas, zanim nas dopadnie, stała się dla mnie czymś konkretnym. W przeciwieństwie do wielu dzieci, a także dorosłych, nie uważałem się długo za nieśmiertelnego...
Młodzi pacjenci z łatwością charakterystyczną dla ich wieku doskonale przystosowywali się do nowego życia. Szpital nie był dla nich spokojnym ustroniem, ale miejscem, gdzie toczyło się ich życie, gdzie bawili się, kłócili, kochali. Zafascynował mnie zwłaszcza ich drapieżny i okrutny humor. Nadawali sobie przezwiska, dzięki którym mogli nabijać się ze swoich chorób: Bekon dla poparzonego, Einstein dla wielkogłowego, Jajogłowy dla dziecka, które straciło włosy w wyniku chemioterapii... Niektórym dorosłym spoza szpitala wydawało się to szokujące, ja jednak uważałem, że ta prześmiewczość stanowi zdrowe podejście! Bo jaka broń poza żartem pozwala śmiać się z tego, co nie jest śmieszne, i stawiać czoło temu, co jest nie do zniesienia?
Odkryłem także powody ich cierpienia: czasami była to choroba, lecz także samotność, osamotnienie związane z nieobecnością rodziców lub - co jeszcze gorsze - nieumiejętnością rodziców utrzymania relacji z chorym dzieckiem. Jakże wielu ojców i matek, zdruzgotanych tym, co spotkało ich potomstwo, nie potrafiło prowadzić
normalnej rozmowy, okazywać radości, żartować. Niektórzy nawet znikali, przytłoczeni skrępowaniem, wyrzutami sumienia lub wstydem...
Później, w dorosłym życiu, także chodziłem do szpitali. Czasem, by towarzyszyć w trudnych chwilach komuś bliskiemu. Czasem jako pacjent. Podobnie jak Oskar poznałem, co to śmiertelna choroba. W przeciwieństwie do Oskara zostałem wyleczony. Jednak gdy wyzdrowiałem - lecz czy w ogóle można wyzdrowieć? - zdałem sobie sprawę, że to nie było takie ważne. Pomyślałem nawet, że w wyzdrowieniu jest coś nieprzyzwoitego: zapomina się o tych, którym nie będzie dane wyzdrowieć.
Z tego wszystkiego narodziła się ta książka, Oskar i pani Róża. Sprowadzić ją chyba można do następującego przesłania: ważniejsze od tego, by wyzdrowieć, jest nauczyć się godzić z chorobą i śmiercią. Minęły całe lata, zanim ośmieliłem się napisać tę opowieść, świadomy, że nie tylko poruszam drażliwy temat, ale ocieram się o tabu: chore dziecko. Czyż Dostojewski nie mówił, że śmierć dziecka przeszkadza wierzyć w Boga? A jednak Oskar pisze do Boga. A jednak pani Róża w końcowym liście nie oburza się, lecz dziękuje Bogu, że pozwolił jej poznać i pokochać Oskara. Nawet jeśli opłakuje to, czego już nie ma, ma siłę, by cieszyć się tym, co było. Bóg jest nie tylko adresatem
listów Oskara, lecz także główną postacią tej historii, na swój sposób wieloznacznej i tajemniczej.
Oskar żyje we mnie od swoich pierwszych słów. Podróżując po Polsce, Niemczech, Rosji, Włoszech i wielu innych krajach, wiem teraz, że żyje dla milionów ludzi. Kocham go. Podziwiam jego szczerość, jego męstwo, jego niechęć do patosu, energię, którą przejawia do samego końca - kiedy już nie może się poruszać, może jeszcze myśleć -jego nabytą mądrość i wielką wspaniałomyślność.
Ten mały dziesięcioletni chłopiec stał się dla mnie wzorem. Mam nadzieję, że kiedy sam będę kiedyś w podobnej sytuacji, znajdę w sobie dość siły, by okazać się godnym mojego małego bohatera.
Eric-Emmanuel Schmitt
6 września 2011
Oskar i pani Róża
Szanowny Panie Boże,
Na imię mi Oskar, mam dziesięć lat, podpaliłem psa, kota, mieszkanie (zdaje się nawet, że upiekłem złote rybki) i to jest pierwszy list, który do Ciebie wysyłam, bo jak dotąd, z powodu nauki, nie miałem czasu.
Uprzedzam Cię od razu: nienawidzę pisać. Muszę mieć naprawdę jakiś ważny powód. Bo pisanie to bzdura, odchyłka, bezsens, jajo. To lipa. W sam raz dla dorosłych.
Mam to udowodnić? Proszę, weź choćby początek mojego listu: „Na imię mi Oskar, mam dziesięć lat, podpaliłem psa, kota, mieszkanie (zdaje się nawet, że upiekłem złote rybki) i to jest pierwszy list, który do Ciebie wysyłam, bo jak dotąd, z powodu nauki, nie miałem czasu”. No więc równie dobrze mógłbym napisać: „Nazywają mnie Jajogłowym, wyglądam na siedem lat, mieszkam w szpitalu z powodu mojego raka i nigdy się do Ciebie nie odzywałem, bo nawet nie wierzę, że istniejesz”.
Tylko że jeśli tak napiszę, to dupa blada, w ogóle się mną nie zainteresujesz. A ja chcę, żebyś się zainteresował.
A najlepiej byłoby, gdybyś znalazł czas, żeby oddać mi dwie lub trzy przysługi.
Wytłumaczę Ci, o co chodzi.
Szpital to cholernie sympatyczne miejsce: pełno tu uśmiechniętych dorosłych, którzy głośno mówią, jest też mnóstwo zabawek i panie wo-lontariuszki, które chcą się bawić z dziećmi, i są koledzy, na których zawsze można liczyć, tacy jak Bekon, Einstein czy Pop Corn, jednym słowem, szpital to sama radość, jeżeli jest się mile widzianym pacjentem.
Ja przestałem być mile widziany. Od czasu przeszczepu szpiku czuję, że nie jestem mile widziany. Kiedy doktor Dusseldorf bada mnie rano, nie ma już do mnie serca, rozczarowuję go. Patrzy na mnie bez słowa, jakbym popełnił jakiś błąd. A przecież tak się starałem w czasie operacji. Byłem grzeczny, dałem się uśpić, nie krzyczałem, kiedy mnie bolało, łykałem wszystkie lekarstwa. Bywają dni, kiedy mam ochotę go objechać, powiedzieć mu, że może to on, doktor Dusseldorf, ze swoimi czarnymi brwiami, po prostu schrzanił operację. Ale nic z tego. Ma taką nieszczęśliwą minę, że obelgi więzną mi w gardle. I im dłużej doktor Dusseldorf milczy ze swoją zmartwioną
miną, tym bardziej ja czuję się winny Zrozumiałem już, źe stałem się złym pacjentem, pacjentem, który podważa wiarę w nieograniczone możliwości medycyny.
Myśli lekarza są zaraźliwie. Teraz już wszyscy na naszym piętrze: pielęgniarki, praktykanci i sprzątaczki patrzą na mnie tak samo. Martwią się, kiedy jestem w dobrym humorze; zmuszają się do śmiechu, kiedy powiem jakiś dowcip. Nie chichramy się już jak dawniej.
Tylko ciocia Róża się nie zmieniła. Moim zdaniem, za stara jest na to, żeby się zmieniać. Poza tym jest za bardzo ciocią Różą. Cioci Róży nie muszę Ci, Panie Boże, przedstawiać, to Twoja stara kumpelka, to ona kazała mi do Ciebie napisać. Problem tylko w tym, źe jestem jedynym, który nazywa ją ciocią Różą. Musisz więc postarać się zrozumieć, o kim mówię: ze wszystkich pań w różowych fartuchach, które przychodzą z zewnątrz, żeby spędzać czas z chorymi dziećmi, ona jest najstarsza.
- Ile masz lat, ciociu Różo?
- Potrafisz zapamiętać trzynastocyfrową liczbę, Oskarku?
- Och! Chyba przesadzasz!
- Nie. Lepiej, żeby nie wiedziano tu, ile mam lat, bo wyrzucą mnie i więcej się nie zobaczymy.
- Dlaczego?
- Jestem tu nielegalnie. Jest pewna granica wieku, żeby być wolontariuszką. A ja ją dawno przekroczyłam.
- Jesteś przeterminowana?
- Tak.
- Jak jogurt?
- Ćśś!
- Dobrze! Nikomu nie powiem.
Była cholernie odważna, że wyznała mi swój sekret. Ale dobrze trafiła. Nie pisnę słowa, chociaż dziwię się, że przy tych wszystkich zmarszczkach, które jak promienie słońca okalają jej oczy, nikt się jeszcze nie domyślił.
Innym razem poznałem jej kolejny sekret i teraz już, Panie Boże, na pewno skojarzysz, o kogo chodzi.
Spacerowaliśmy po szpitalnym parku i nagle wdepnęła w kupę.
- Cholera!
- Ciociu, brzydko się wyrażasz!
- Odczep się, szczeniaku, mówię, jak mi się podoba.
- Och, ciociu Różo.
- I rusz tyłek. To jest, kurde, spacer, a nie wyścigi ślimaków.
Kiedy siedliśmy na ławce, żeby zjeść cukierka, spytałem:
- Dlaczego tak brzydko mówisz?
-	Skrzywienie zawodowe, Oskarku. W moim zawodzie nie miałam żadnych szans, jeśli nie używałam mocnych słów.
-	A jaki był twój zawód?
-	Nie uwierzysz, jeśli ci powiem...
-	Przysięgam ci, że uwierzę.
-	Byłam zapaśniczką.
-	Bujasz!
-	Byłam zapaśniczką! Nazywano mnie Dusi-cielką z Langwedocji.
Od tej pory, kiedy dopada mnie chandra ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin