Clarke Arthur Tajemnice koralowych raf A5 ilustr.doc

(10259 KB) Pobierz
Tajemnice koralowych raf




Arthur C. Clarke

Tajemnice koralowych raf

 

Przełożył: Witold Zubrzycki

Autorzy zdjęć: Mike Wilson i Arthur C. Clarke.

Tytuł oryginału: The Coast of Coral

Wydanie oryginalne 1956

Wydanie polskie 1962

 

Spis treści:

1. Zamiast wstępu.              6

2. W pianach przyboju.              12

3. Śmierć podwodnego łowcy.              29

4. Na scenę wkraczają agenci.              45

5. Jak zwabić ośmiornicę.              51

6. Pora deszczowa.              65

7. W drogę do celu.              84

8. Heron Island.              94

9. Kamienna dżungla.              102

10. Rendez-vous z rekinami.              115

11. Podmorski diabeł - manta.              130

12. Wilcze stado.              139

13. „Iglak”.              148

14. Na północ ku słońcu.              155

15. Przez Cieśninę Torresa.              178

16. Na połów perłowych muszli.              192

17. Perły i polityka.              211

18. Morze zasadzek.              227

19. Rozdział o wypadkach.              236

20. Polowanie na żółwie.              244

21. Grota Aladyna.              268

22. Ostatnie nurkowanie.              280

23. Spacer w ciemnościach.              291

24. Rafa czeka.              297


Od tłumacza.

Podwodny świat to kraina wciąż jeszcze prawie nie znana dla Człowieka, lecz, jak wszystko co nie znane, nieodparcie pociągająca urokiem tajemniczości. Urokowi temu uległ również autor niniejszej książki.

Arthur Clarke - człowiek o wszechstronnych zainteresowaniach: fizyk i matematyk, astronom i kosmonauta, jak sam o sobie pisze odmiany gabinetowej - porzucił karierę naukowca, by po wojnie przez wiele lat prowadzić w radio brytyjskim dział podróży międzyplanetarnych a jednocześnie pisać. Dzięki temu powstał cały cykl powieści fantastyczno-naukowych o podróżach międzygwiezdnych. W dziedzinie popularyzacji i kosmonautyki osiągnął niemały sukces książką (wydaną również w tłumaczeniu polskim) pt. Na podbój przestrzeni, którą przełożono na kilkadziesiąt języków i która przyniosła autorowi rozgłos na obu półkulach.

Ale widocznie ciągłe przenoszenie się wyobraźni w obszar pozaziemski znużyło w końcu autora doskonałych zresztą powieści science-fiction. Rzucił posadę w BBC, zamknął mieszkanie na klucz i pojechał na drugą półkulę, by w towarzystwie młodego nurka Mike'a Wilsona wykraść trochę tajemnic krainie równie mało znanej, co dalekie planety. Clarke na cały rok przedzierzgnął się w kierownika dwuosobowej ekspedycji do wód Wielkiej Rafy Koralowej, płetwonurka i fotografa podwodnego.

Pominąwszy drobne na ogół niedociągnięcia, które tłumacz starał się w miarę swoich możliwości i posiadanych źródeł skorygować lub uzupełnić w odsyłaczach, książka Tajemnice koralowych raf jest rzetelnym źródłem informacji o wszystkim, co dotyczy wód Wielkiej Rafy. Pisana żywo, z humorem, który nie oszczędza nikogo, nawet osoby autora, daje obraz przeżyć obu członków wyprawy nurkowej, namalowany ciekawie i z talentem. Tłumacz pozwolił sobie opuścić ostatni rozdział, a właściwie post-scriptum dla fotografów podwodnych, gdzie autor relacjonuje wady i zalety różnych filmów biało-czarnych i barwnych produkcji amerykańskiej, jak również opisuje szczegółowo sprzęt fotograficzny podwodny obcej i nieznanej u nas produkcji. Pominięta została także długa lista nazwisk osób, którym autor wyraża wdzięczność za pomoc w organizowaniu i przeprowadzeniu wyprawy, nazwiska te bowiem nic Kolskiemu czytelnikowi nie mówią.

W. Z.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Naszym nowym przyjaciołom na najstarszym kontynencie.

A. C. C.

M. W.


1. Zamiast wstępu.

Niektóre słowa zawierają ładunek magiczny, tak że gdy się je wypowiada, wyobraźnia zaczyna błąkać się w mgłach zaczarowanych marzeń. Słowo złoto jest być może najbardziej potężne wśród tego rodzaju słów-talizmanów. Równie zapalnie na imaginację działają nazwy licznych klejnotów, gdy je ktoś głośno wypowiada w naszej obecności. Opal, ametyst, szmaragd - to pojęcia, które jarzą się własnym światłem w naszej wyobraźni, słowa, które stanowią cząstkę świata bajecznego, całkowicie odrębnego od szarzyzny świata codzienności.

Takim magicznym słowem jest także koral. Posiada moc oddziaływania na wyobraźnię, współzawodniczącą z jakąkolwiek nazwą ze słownika drogich kamieni. Ale bo też koral jest w gruncie rzeczy klejnotem; w ciągu stuleci używano go w zdobnictwie, chociaż niemal całe jego piękno umiera, gdy go się wyrwie z przyrodzonego żywiołu.

Tu właśnie kryje się tajemnica szczególnego uroku koralu. W przeciwieństwie do szlachetnych kamieni, które rodzą się pod wpływem ognia i niepojętych ciśnień głęboko pod powierzchnią ziemi, koral jest tworem życia, powstającym jedynie w nasyconych słońcem płyciznach mórz tropikalnych. Jest dzieckiem świata organicznego i, jak odległe nie byłoby nasze pokrewieństwo, jest nam mniej obcy niż błyszczące minerały, które nigdy nie zaznały tchnienia ŻYCIA.

Nierozdzielnie związane ze słowem koral jest słowo rafa, z którym kojarzy się tak wiele wyobrażeń o niebezpieczeństwie i przygodzie. Nie wszystkie koralowce są budowniczymi raf, ale rafa stanowi ich szczytowe osiągnięcie. Nigdzie indziej w świecie zwierzęcym nie ma większej dysproporcji między istotą żyjącą a jej tworami.

 

Spośród wszystkich raf koralowych najpotężniejsza jest koralowa ławica ciągnąca się ponad tysiąc mil wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii - dokładnie na całą długość stanu Queensland. Wielka Rafa Koralowa nie jest jednakże pojedynczą, ciągłą ścianą koralu, lecz stanowi złożony labirynt wysp i raf, których naniesienie na mapy daje zajęcie kartografom już od niemal dwustu lat. Jeśliby całą długość Rafy objąć wzrokiem z lotu ptaka, zepchnąwszy równocześnie wody Pacyfiku dla odsłonięcia rzeźby dna, Wielka Rafa Koralowa ukazałaby się nam jako łagodnie pagórkowate wzniesienie wypiętrzone ponad krawędzią kontynentalnej płyty Australii. Miejscami szerokość wzniesienia nie przekraczałaby dziesięciu mil, gdzie indziej jednak aż ponad sto mil dzieliłoby łagodny stok zachodni od wschodniego gwałtowną stromizną opadającego w głębię właściwego oceanu. Ten łagodnie sfałdowany płaskowyż usiany jest nielicznymi drobnymi pagórkami, niekiedy samotnymi, niekiedy zaś łączącymi się w długie łańcuchy.

Właśnie owe pagórki stanowią najbardziej charakterystyczny rys Wielkiej Rafy. Niektóre przezorny żeglarz dostrzega już z daleka jako niskie wysepki, obecność innych zdradzają tylko pióropusze piany, wytryskującej wysoko w powietrze, gdy wielkie fale oceaniczne załamują się na skrytej pod powierzchnią przeszkodzie.

Większe wyspy wznoszące się zwykle znacznie ponad zwierciadło wody, zielenią się wegetacją; wśród nich liczne stanowią istne królestwa gnieżdżących się tu miliardów ptaków morskich. Z rzadka tylko spotyka się człowieka, gdyż życie na wyspie tropikalnej może być malownicze, ale ma też swe ciemne strony - potwierdzi to każdy, kto spróbował tu przeżyć kilka tygodni bez chleba, mleka, gazet, poczty, świeżego mięsa, ciepłej bieżącej wody i innych błogości cywilizacji.

Te z wysp, do których prowadzą dogodne szlaki żeglowne z portów północnego Queenslandu lub które mają w pobliżu akweny umożliwiające wodowanie hydroplanów, odwiedzane są każdego roku przez tysiące turystów i stają się coraz bardziej popularne wśród amatorów świątecznego wypoczynku na łonie natury. Jednak tych okresowo zaludniających się wysp jest mniej niż tuzin, gdy tymczasem ponad sześćset wysp Rafy ma powierzchnię wystarczająco dużą, aby ich istnienie zauważono i odnotowano w spisach State Lands Department. Z kolei nikt nie jest w stanie podać nawet szacunkowo, ile tysięcy małych wysepek i okresowo wynurzonych skał mieści ogromny obszar Wielkiej Rafy.

Dziewięć dziesiątych Rafy stanowi w gruncie rzeczy ziemię niczyją. Z rzadka tylko zaglądają tu statki poławiaczy pereł i rybaków. Ich załogi są zbyt zajęte i zbyt zaabsorbowane niebezpieczeństwem grożącym na tych wodach zaliczających się do najzdradliwszych na świecie, aby poświęcić choć minimum uwagi cudom świata, nad którymi żeglują. Najrzadziej odwiedzana jest Rafa Zewnętrzna, gdzie niewielki statek zaskoczony przez cyklon - a pora cyklonów trwa tu od stycznia do marca - potrzebowałby więcej niż przysłowiowego łuta szczęścia, aby ocaleć. Każdego roku Rafa ściąga daninę życia i mienia, ale dla turysty odwiedzającego samolotem wyspy-letniska, sztormy w porze cyklonów stanowią tylko przygodę, nie zaś prawdziwe niebezpieczeństwo. Może rozmyślać w spokoju ducha o niebezpieczeństwach, którym muszą stawiać czoła zawodowi żeglarze. Że zaś nie są to niebezpieczeństwa błahe, świadczy fakt, iż nie ma chyba ani jednej rafy, która nie miałaby swego wraka.

Dwaj spośród największych żeglarzy wszystkich czasów - kapitan Cook i często spotwarzany Bligh, dowódca Bounty, byli pierwszymi Europejczykami, którzy odkryli i zbadali Wielką Rafę. I obaj tylko szczęściu zawdzięczali, że z napotkanych niebezpieczeństw uszli z życiem. Dla licznych późniejszych podróżników los okazał się mniej łaskawy i mapy morskie jeszcze dziś ukazują miejsca, gdzie leżą wraki ich statków. Dawniej z niebezpieczeństwami grożącymi na morzu współzawodniczyły niebezpieczeństwa czyhające na lądzie. Znane są liczne przypadki, gdy ocalałych rozbitków dobijających na łodziach do zbawczego w ich mniemaniu lądu nieoczekiwanie masakrowali tubylcy, wśród których ludożercy nie należeli do rzadkości.

Historię Wielkiej Rafy często znaczy krew, choć niemało tam również kart owianych prawdziwym romantyzmem, jako że północny kraniec Rafy jest praojczyzną muszli perłowej. Najprawdopodobniej nigdy nie było zawodu bardziej niebezpiecznego niż zawód łowcy pereł, ale też ludzie zawsze byli skłonni ryzykować życie dla zdobycia bogactwa. Wiele fortun wyrosło i przepadło w wodach Rafy. Tylko wskutek ogromnego oddalenia od cywilizacji Zachodu i od wielkich handlowych szlaków morskich nie powstała legenda Wielkiej Rafy Koralowej taka, jaką czas ubarwił pirackie gniazda na Małych Antylach; Droga do Australazji została otwarta dopiero w ostatnich latach historii nowożytnej. Załadowane skarbami galeony nigdy nie pruły jej wód, zaś nielicznym piratom, pojawiającym się w jej dziejach, daleko było do sławy, 'którą zdobył Sir Henry Morgan. W rezultacie świat po dziś dzień jeszcze nie uświadomił sobie w pełni istnienia jednego z największych cudów natury; poza granicami Australii Wielka Rafa Koralowa rzadko oznacza coś więcej niż nazwę geograficzną.

Życia nie starczyłoby na odwiedzenie wszystkich wysp Rafy i na przepłynięcie wszystkich jej szlaków wodnych. Ale nawet gdyby ktoś tego dokonał otrzymałby jednostronny obraz. Morze ma dwa oblicza - to, które ukazuje żeglarzowi spoglądającemu z pokładu i to, które widzi nurek. Tak samo ma się rzecz z Rafą. Nikt nie może twierdzić, że poznał ją bez reszty, póki nie zszedł pod powierzchnię wody. W przeciwnym wypadku będzie wiedział o niej tyle, ca przybysz z Kosmosu o Ziemi, którą ogląda spoza atmosfery nie mogąc zagłębić się w rojne życie tętniące na powierzchni planety.

Niniejsza książka stanowi relację o dobrych i złych przygodach, sukcesach i niepowodzeniach, towarzyszących niewielkiej ekspedycji podwodnej do wód Wielkiej Rafy Koralowej latem i jesienią roku 1955. Wyprawa składała się z dwóch osób - Mike'a Wilsona, nurka i eks-spadochroniarza, oraz autora niniejszej relacji, z zawodu pisarza i eks-astronauty (odmiany gabinetowej). Uprzednio przykładaliśmy rąk do podwodnej eksploracji i fotografowania pod wodą w różnych częściach świata, dochodząc do zgodnego wniosku, że ostatecznie ukontentować nas może tylko poznanie podmorskich atrakcji Wielkiej Rafy Koralowej. Nie wiedzieliśmy nic o tym zakątku świata, byliśmy wszakże przekonani, że stanowi on swego rodzaju unikat i że pewnego dnia stanie się Mekką podwodnych turystów - chcieliśmy być jednymi z pierwszych, którzy nasycą oczy jego krasą.

Mike opuścił Anglię dla dokonania wstępnego rekonesansu w .początkach roku 1954, zabierając ze sobą dwa aqualungi[1]. Gdy spotkałem się z nim w końcu roku, zdążył już poznać większą część Australii - całą drogę aż do Alice Springs; pracował jako poławiacz pereł, awansując szybko z pokładowego popychadła na stanowisko kapitana w wyniku śmierci lub kalectwa pozostałych członków załogi. On sam uniknął losu towarzyszy dzięki szczęśliwej okoliczności, że statek wskutek doznanych w czasie cyklonu uszkodzeń musiał wrócić do portu. Potem szkolił nurków tubylczych w posługiwaniu się rewolucyjnie nowym typem aparatu nurkowego - aqualungiem; napisał kilka pogadanek dla radia, pracował jakiś czas w cyrku, występując w numerze nurkowym, w którym jego partnerem był pobudliwy młodzieniec, pozostający obecnie na wikcie państwowym w domu o żelaznych firankach (w rezultacie małego nieporozumienia z policją, ukoronowanego przerzucaniem dużej ilości bryłek ołowiu w obu kierunkach); wreszcie zdążył pozostawić przynajmniej po jednym zranionym sercu w każdym z większych miast Australii. Gdy połączyłem się z nim tuż przed świętami Bożego Narodzenia w 1954 roku, przywożąc ze sobą jeszcze jeden aqualung oraz pięć kamer podwodnych, Mike zebrał już duży zasób ogólnych wiadomości o Rafie, znał trudności, którym mieliśmy stawić czoła, tudzież nawiązał niezliczone kontakty ze specjalistami nurkowymi, wytwórcami aparatów nurkowych oraz różnymi osobistościami z radia i prasy, których pomoc lub wskazówki mogły mieć dla nas wartość.

Byłoby rzeczą niemożliwą wyliczyć wszystkie osoby pomagające nami w trakcie naszych źle zaplanowanych wędrówek wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii. O niektórych będzie mowa, gdy wezmą udział w opisywanych akcjach, ale chcielibyśmy złożyć tu specjalne podziękowanie również wszystkim tym, którzy tak często oddawali nam usługi wykraczające daleko poza granice ich służbowych obowiązków.


2. W pianach przyboju.

Niewiele jest miast na świecie, gdzie można by oddawać się łowiectwu podmorskiemu na przedmieściach, ale Sydney rozsiadł się wokół tak wielu zatok i zatoczek, że morze zdaje się wyglądać zza każdego końcowego przystanku tramwajowego. Nie wzbudzaliśmy z Mikiem szczególnego zainteresowania, gdy obładowani płetwami, maskami nurkowymi i kamerami podwodnymi torowaliśmy sobie drogę (z niejaką pomocą naszych harpunów) wśród tłumów atakujących tramwaje w porze, gdy kończy się praca w biurach i urzędach.

Przed podjęciem właściwej wyprawy musieliśmy przede wszystkim zapewnić sobie bezbłędną pracę aparatów nurkowych i dokładnie sprawdzić wartość ekwipunku łowieckiego i fotograficznego. Naturalnie najważniejsze było to pierwsze, kamery stawialiśmy na drugim miejscu.

Wśród kamer, które przywiozłem ze sobą z Londynu, znajdowały się trzy lajki, jeden Robot Star oraz aparat filmowy Automaster szesnastomilimetrowy, firmy Bell and Howell. Prócz tego kupiłem trzy pancerze wodoszczelne różnego typu do kamer fotograficznych i jeden - do kamery filmowej. Pancerze miały rozmaitą konstrukcję i wybór mój nie należał do szczęśliwych, były to jednak jedyne egzemplarze, które mogłem zakupić w tym czasie, a w każdym razie jedynie dostępne pod względem ceny. Ale nawet mimo to owa niewielka fotokolekcja oznaczała wydatek niemal tysiąca funtów.

Wbrew powszechnemu mniemaniu większość autorów podwodnych zdjęć zupełnie nie używa aparatów oddechowych. O udanym zdjęciu decyduje wyłącznie sprawność fizyczna fotografującego, który musi pozostać pod wodą dość długo, aby dopłynąć do fotografowanego obiektu, nacisnąć migawkę i wrócić na powierzchnie. Nurkując bez skafandra w wodach płytkich można wykonać w ten sposób nawet pół tuzina zdjęć, nim brak powietrza zmusi do wynurzenia się. W mniej sprzyjających okolicznościach ten czy inny rodzaj ekwipunku nurkowego staje się oczywiście niezbędny - tylko jakiś nadczłowiek mógłby fotografować na głębokości dwudziestu metrów zdając się wyłącznie na wytrzymałość własnych płuc.

Jak to już dziś powszechnie wiadomo, głównie dzięki publikacjom kapitana Cousteau, istnieją dwa zasadnicze typy aparatów nurkowych. Konwencjonalny aparat łączy nurka z powierzchnią za pośrednictwem długiego, giętkiego węża, którym płynie do płuc powietrze z urządzenia tłoczącego. Nurek klasyczny, uzbrojony w charakterystyczny hełm mosiężny, ciężki strój gumowy, ołowiane ciężarki na piersiach i plecach oraz w ołowiane buty, wciąż jeszcze wykonuje większość robót podwodnych na świecie. Jednakże nie klasyczny skafander, lecz bardziej nowoczesny, a w czasie wojny szeroko rozsławiony samoczynny, autonomiczny aparat oddechowy znalazł się dziś w centrum powszechnej uwagi. Ludzie-żaby[2], znani z drugiej wojny światowej, i ich cywilni spadkobiercy poruszają się pod wodą swobodnie, całkowicie uniezależnieni od jakiejkolwiek pomocy z powierzchni. Zapas potrzebnego do oddychania pod wodą powietrza zabierają ze sobą w stalowych butlach wysokiego ciśnienia, umocowanych na plecach za pomocą jakby szelek z parcianych pasów.

Prototypem wszystkich nowoczesnych powietrznych aparatów nurkowych jest znany na całym świecie Aqualung skonstruowany przez J. Y. Cousteau i E. Gagnana w początkach 1940 roku. Jednakże, wraz ze wzrastającą ilością entuzjastów urzekającego sportu nurkowego, na świecie pojawiło się niemal tyleż odmian konstrukcyjnych pierwowzoru, ile niegdyś typów samochodów zrodził pierwszy Model T zbudowany w warsztacie Henryka Forda.

Obaj przywieźliśmy do Australii aqualungi, ale Mike, który spędził w tym kraju cały rok przygotowując naszą wyprawę, doszedł do wniosku, że bardziej odpowiadać nam będzie wypróbowany przez niego, produkowany w Australii aparat Porpoise[3]. Nie wchodząc w szczegóły techniczne, interesujące tylko specjalistę, wyjaśnię tu, że aparat na sprężone powietrze Porpoise różni się od aqualungu Cousteau konstrukcją zaworów regulujących dopływ powietrza do płuc nurka. W rezultacie aparat ten jest dużo prostszy i wygodniejszy w użyciu, prócz tego zaś ma wbudowane specjalne urządzenie będące jak gdyby podwodnym odpowiednikiem spadochronu: pociągając linkę bezpieczeństwa nurek uwalnia się momentalnie od ciężkich butli, uzyskując możność łatwego wydostania się na powierzchnię.

Dręczyła nas w tym czasie pewna kwestia, co do której, chcieliśmy przede wszystkim zasięgnąć języka u członków australijskiego bractwa nurkowego. Było to pytanie uprzednio zadawane dziesiątki razy przez ciekawych i zawsze kwitowane przez nad lekkim uśmieszkiem i pogardliwym wzruszeniem ramion. Rekiny? Już niech was o to głowa nie boli! W naszej dotychczasowej karierze tę pogardliwą odpowiedź zdawały się potwierdzać doświadczenia poczynione na wodach Florydy i Morza Czerwonego. Z tego, co usłyszeliśmy dotąd na temat tutejszych rekinów, wynikało jednak niedwuznacznie, że dotychczas napotkane były łagodne jak baranki w porównaniu z bestiami, które patrolowały wody Australii.

Tak się zdarzyło, że częściowo odpowiedź na dręczące nas pytanie udało nam się otrzymać już pierwszego dnia nowego roku.

Nasz pensjonat znajdował się niedaleko Balmorial Beach - sierpowatej łachy gładkiego piasku, której północnego krańca broniły skały wyrzeźbione przez fale w dziwaczne kształty. Po raz pierwszy zanurzyłem się w wodach australijskich właśnie opodal tych skał w rozprażony słońcem dzień Bożego Narodzenia. Miejsce to często odwiedzają początkujący nurkowie, gdyż morze jest tu płytkie, a piaszczyste dno opada łagodnie aż do głębokości siedmiu metrów. W pobliżu brzegu ciągnie się zygzakiem pas wód zarośniętych gęsto wielkimi glonami. Aby wydostać się na otwartą przestrzeń, trzeba przepłynąć ów pas, co nie należy do rzeczy najprzyjemniejszych. Nieprzerwanie poruszające się macki glonów oplątują ciało, pozornie ciągnąc do tyłu. Nim się człowiek do tego przyzwyczai, odczuwa to w sposób zdecydowanie deprymujący. Za każdym lepkim dotknięciem pływak wzdryga się mimo woli, oko zaś nerwowo szuka czających się za falującą firaną zieleni groźnych kształtów. Dopiero za trzecim lub czwartym razem można przyzwyczaić się do wielkich glonów, chociaż już przy pierwszym zetknięciu się po pewnym czasie udało się mi zapanować nad odruchami i nie reagować dreszczem obrzydzenia na każde dotknięcie podmorskiej macki.

Po raz pierwszy nurkując w Balmoral napotkałem tylko jedno stworzenie zasługujące na miano groźnego. Była nim mała raja żądlasta[4], która z godnością wycofała się z pola widzenia, gdy ukłułem ją lekko grotem harpuna. Drugi wypad nurkowy zapisał się w mej pamięci trwalej. O ile trwalej, miałem się dowiedzieć dopiero po dwóch tygodniach.

Słońce przygrzewało, morze było gładkie, woda zaś raczej mętna. Widzialność nie przekraczała sześciu metrów, jest to niewiele w porównaniu z przeciętną właściwą wodom Australii, Byłem bez skafandra, tylko w masce, płetwach i z rurką oddechową. Chciałem dokonać ogólnego rekonesansu pobliskich wód i krążyłem po powierzchni już całe pół godziny. Chociaż w ręku trzymałem dwumetrowy harpun, nie byłem usposobiony agresywnie. Pod wodą harpun jest bardzo użyteczny również jako rodzaj podwodnej laski, szczególnie gdy natrafia się na coś nieznanego, czego chciałoby się dotknąć, ale z bezpiecznej odległości. Drzewce harpuna oznakowałem w stopach[5], znajdując dlań dodatkowe zastosowanie: posługiwałem się nim dla oceny odległości od fotografowanego obiektu.

Jedyne, co zapamiętałem z pierwszej części owej wyprawy nurkowej, była to uderzająca różnica temperatur między wodą powierzchniową a przydenną. W zasięgu działania fal morze było rozkosznie ciepłe, sześć metrów poniżej kostniałem lądując na piaszczystym dnie. Temperatura ma duży wpływ na zdolność nurka do pozostawania w zanurzeniu, toteż każdorazowo wytrzymywałem pod wodą niecałą minutę, co z pewnością nie należy do kategorii wyczynów[6]. Niemniej udało mi się zbadać niewielką pieczarę przesłoniętą barwną kotarą podmorskiej wegetacji. Mówiono mi, że owa pieczara stanowi pied à terre niedużego i (niemal) nie niebezpiecznego rekina wobbegonga[7], nie było go jednak W domu, gdy mu złożyłem wizytę.

Zdarza się, że pod wodą człowiek zaczyna zachowywać się nieodpowiedzialnie wskutek lekkomyślności, niedotlenienia lub po prostu rozsadzającej go radości życia. Zmęczyłem się pływaniem i postanowiłem odpocząć. Odpoczynek ten przyjął formę dość dziwną: obracałem się wokół swego harpuna jak motek wełny na szpuli, opadając powoli w głębinę. Nie chodziło o jakieś dziwactwo, chciałem po prostu sprawdzić, czy przy zmianie pozycji wyprostowanej na skurczoną zmieni się moja pływalność. Niestety, nie doprowadziłem tego doświadczenia do końca (i z tej przyczyny sprawa pozostaje nadal otwarta), gdyż w pewnej chwili stwierdziłem, że nie jestem sam.

Wielki rekin okrążał mnie na samej granicy pola widzenia. Nawet z tej odległości sylwetka jego rysowała się wystarczająco wyraźnie, abym mógł nie wątpić w jego tożsamość. Chociaż dostrzegałem tylko sam zarys wielkiego cielska, nie można było nie zidentyfikować zaostrzonego profilu nosa i smukłego jak torpeda korpusu. Ten szybko mknący cień narzucał przemożne wrażenie złowrogiej potęgi. Zaskoczony, nie poruszając się śledziłem wzrokiem rekina, gdy wykonywał pół pełnego okrążenia. Zajęło mu to tylko kilka sekund, chociaż przepłynął co najmniej dwadzieścia metrów.

Byłem zbyt podniecony i zaciekawiony, aby odczuć choć cień strachu - jeżeli czegoś się obawiałem, to tego, że rekin odpłynie, nim zdążę się zbliżyć i przyjrzeć mu się dokładnie. Gdy więc nie zdradzał ochoty, aby zawrzeć ze mną bliższą znajomość, zaczerpnąłem głęboki oddech, zanurzyłem się i ruszyłem w jego stronę z możliwie największą szybkością. Jednakże równie daremny jest wysiłek dogonienia rekina, jak i ucieczki przed nim. Uzyskałem tylko tyle, że bestia raptownie zmieniła kurs i momentalnie zniknęła rozpływając się w podwodnej mgiełce.

Całe zdarzenie nie trwało minuty. Znajdowałem się wtedy w odległości raptem około dziesięciu metrów od brzegu, gdzie Mike rozłożył się wygodnie na skałach w słońcu. Straciwszy rekina z oczu wyskoczyłem na powierzchnię, krzycząc:

- Mike, kamera! Tu jest rekin i to duży!

Po czym natychmiast dałem nurka żywiąc niejakie uprzedzenie do wystawiania głowy nad wodę w czasie, gdy moje ślepe ciało dyndało wyzywająco pod powierzchnią.

Mike pojawił się niemal natychmiast. Wspólnie pływaliśmy w różnych kierunkach w nadziei, że natkniemy się na rekina. Gdy w końcu nam to zbrzydło, wynurzyliśmy się, aby odnaleźć młodego płetwonurka, który z harpunem w ręku krążył w pobliżu, czuwając nad podwodnymi ewolucjami swej towarzyszki. Opowiedzieliśmy obojgu o mojej przygodzie, ale nie zaprzestali nurkowania, chociaż po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin