Kevin Brochmeier
Krótka historia umarłych
Z angielskiego przełożył Maciej Świerkocki
Tytuł oryginalny: The Brief History of the Dead
Rok pierwszego wydania: 2007
Rok pierwszego wydania polskiego: 2009
Tajemnicze Miasto zamieszkują ludzie niedawno zmarli, którzy przebywają tam jedynie tak długo, jak długo pozostają w pamięci żyjących. Są wśród nich: Luka Sims, wydawca jedynej gazety w Mieście, Coleman Kinzler, włóczęga głoszący ostrzegawcze słowo Boże, a także Marion i Phillip Ptackowie, którzy na nowo zakochują się w sobie po długich latach małżeństwa.
Tymczasem na Ziemi ich córka Laura zostaje uwięziona na stacji badawczej na Antarktydzie, gdzie panują ekstremalne warunki. Odnaleziony pamiętnik jednego ze zmarłych pracowników stacji przynosi przerażające informacje - na świecie rozprzestrzenił się wirus, który błyskawicznie zabija ludzi. Laura jest sama, awaria nadajnika uniemożliwia skontaktowanie się ze światem zewnętrznym. Lada chwila zabraknie prądu, zapasy żywności topnieją. Wydaje się, że dni Laury są policzone...
Kevin Brockmeier przeplata te dwa wątki w pasjonującej opowieści o związkach międzyludzkich, dla których nie istnieją żadne bariery.
Spis treści:
Rozdział 1. Miasto. 5
Rozdział 2. Schronienie. 23
Rozdział 3. Spotkanie. 40
Rozdział 4. Kilometr za kilometrem. 60
Rozdział 5. Powrót do domu. 79
Rozdział 6. Stacja. 97
Rozdział 7. Patriarcha. 117
Rozdział 8. Wirus. 136
Rozdział 9. Liczby. 155
Rozdział 10. Szczelina. 176
Rozdział 11. Zmiany. 196
Rozdział 12. Ptaki. 213
Rozdział 13. Bicie serca. 231
Rozdział 14. Kulki. 248
Rozdział 15. Przeprawa. 262
Podziękowania. 280
Przekład, ten poświęcam pamięci
Zbyszka „ Z powrotem” Batki, wspaniałego pisarza,
tłumacza i przyjaciela -
Maciej Świerkocki
MOJEMU OJCU
Wiele plemion afrykańskich dzieli ludzi na trzy kategorie: tych, którzy są wciąż wśród żywych, ludzi „sasza” i ludzi „zamani”.
Ci, którzy niedawno odeszli, a za życia mieli kontakt z osobami pozostającymi przy życiu po ich śmierci, zwą się „sasza” - czyli żywe trupy. Nie są oni właściwie całkiem umarli, albowiem żyją nadal w pamięci żyjących, którzy mogą wspominać ludzi „sasza”, kreować ich artystyczne podobizny i przywoływać do życia w anegdotach.
Kiedy umiera ostatni człowiek, pamiętający jakiegoś swojego przodka, antenat ów opuszcza krąg ludzi „sasza” i przenosi się do królestwa „zamani”, czyli umarłych.
Ludzie „zamani” nie są zapomniani jako zbiorowość, albowiem wciąż oddaje się im cześć, a wielu z nich można wspominać też imiennie. Nie są to jednak żywe trupy. Pomiędzy światem „sasza” i światem „zamani” istnieje pewna różnica.
James W. Loewen, Lies My Teacher Told Me
Po przybyciu do miasta ślepiec opowiadał, że przebył pustynię ruchomych, żywych piasków. Najpierw, jak oświadczył, umarł, a potem - trzask, prask! - znalazł się na pustyni. Dzielił się tą historią z każdym, kto gotów był jej wysłuchać, i zawsze pochylał głowę, by złowić uchem odgłos kroków potencjalnego słuchacza, a kiedy opowiadał swoją historię, z jego brody sypał się deszcz czerwonego piasku. Twierdził, że pustynia była jałowa, że czuł się na niej samotnie i że posykiwała na niego niczym wąż. Wędrował wiele dni, aż wreszcie wydmy pod jego stopami zaczęły się najpierw rozwiewać, a potem wzdymać i smagać mu twarz piaskiem. Następnie wszystko zamarło i rozległ się odgłos przypominający bicie serca. Słyszał go bardzo wyraźnie. Jak utrzymywał, ostatecznie zdał sobie sprawę z tego, że nie żyje, właśnie dopiero wtedy, gdy poczuł na całym ciele ukłucia milionów ostrych niczym strzały ziarenek piasku.
Jim Singer, który prowadził bar kanapkowy w dzielnicy pomnika, powiedział, że najpierw poczuł mrowienie w palcach, a potem przestał oddychać.
- To było serce - powtarzał, łomocząc pięścią w swoją pierś. - Śmierć zabrała mnie z mojego własnego łóżka.
Zamknął oczy, a kiedy znów je otworzył, siedział w ciuchci, takiej, jaką jeżdżą dzieci w wesołych miasteczkach. Tory prowadziły przez gęsty las złocisto-brązowych drzew, wkrótce okazało się jednak, że są to żyrafy, których długie szyje wznosiły się ku niebu jak gałęzie. Podmuchy wiatru zrywały z grzbietów zwierząt cętki. Unosiły się one nad Jimem, wirując i opadając wokół ciuchci. Minęło sporo czasu, zanim Singer zrozumiał, że pulsujący odgłos to nie jest stukot kół pociągu o szyny.
Dziewczyna, która lubiła podpierać topolę w parku, twierdziła, że po śmierci znalazła się w oceanie koloru suszonych wiśni. Przez jakiś czas unosiła się na powierzchni wody, leżała na plecach i bezsensownie wirowała w kółko, podśpiewując refreny wszystkich piosenek, jakie zdołała sobie przypomnieć, potem jednak rozległ się werbel grzmotu, otworzyły się chmury i wokół zaczął padać deszcz łożysk kulkowych. Były ich dziesiątki tysięcy, a ona, głaszcząc spękany pień topoli, połknęła tyle łożysk, ile tylko mogła, choć nie wiedziała dlaczego, a napełniwszy nimi brzuch, niby płócienny wór, zaczęła powoli opadać na dno. Obok przepływały ławice ryb, a ich niebieskie i żółte łuski były najbardziej połyskliwymi obiektami w wodzie. Wokoło słyszała ten sam odgłos, co wszyscy - czyli miarowe bicie olbrzymiego serca.
Opowieści o przejściu na drugą stronę były równie zróżnicowane i złożone jak dziesięć miliardów żywotów, a zarazem o wiele bardziej szczegółowe niż inne opowiadania tych wszystkich ludzi - a mianowicie, niż opowiadania o ich śmierci. Ostatecznie umrzeć można zaledwie na kilka sposobów: ustaje akcja serca, obumiera mózg albo pada się ofiarą jakiejś nieznanej choroby. W mieście nie było jednak dwojga ludzi, którzy dostaliby się tu w ten sam sposób. Lev Paley powiedział, że widział, jak atomy jego ciała rozsypują się niczym kolorowe kulki, przetaczają się przez cały wszechświat, a potem znów zbijają się do kupy bez żadnego powodu. Hanbing Li utrzymywał, że obudził się jako mszyca i przeżył całe życie w miąższu brzoskwini. Graciella Cavazos opowiadała, że zaczęła opadać na ziemię pod postacią płatków śniegu - wypowiedziała zaledwie osiem słów a potem już tylko uśmiechała się nieśmiało, kiedy ktoś prosił ją o więcej szczegółów.
W tej kwestii nie było więc dwóch identycznie brzmiących opowieści.
A jednak wszyscy słyszeli ów przypominający dudnienie bębna odgłos. Niektórzy się upierali, że dźwięk ten nigdy nie ustawał i że jeżeli człowiek odpowiednio się skoncentrował i nie zamykał uszu na ciche dudnienie, można go było usłyszeć w tle wszystkich miejskich odgłosów - w pisku hamulców, jazgocie klaksonów, brzęku dzwonków nad drzwiami prowadzącymi do restauracji, a także w stukocie i szuraniu butów na chodniku.
Ludzie zbierali się grupkami w parkach albo na dachach, żeby go posłuchać - siedzieli w milczeniu, zwróceni plecami do siebie. Bum-bum. Bum-bum. Bum-bum. Przypominało to śledzenie wzrokiem ptaka, który wzbijał się w powietrze, odfruwał coraz dalej i wreszcie stawał się tylko niewyraźną plamką na niebie.
Już w pierwszym tygodniu pobytu w mieście Luka Sims znalazł gdzieś stary powielacz i postanowił wydawać na nim gazetkę, którą rozdawał przechodniom, stojąc przed kafejką River Road. Jeden z numerów „Dziennika Informacyjnego i Spekulatywnego L. Simsa” - albo „Dziennika Simsa”, jak nazywali go mieszkańcy - poświęcony był właśnie kwestii tego dziwnego dźwięku. Mniej niż dwadzieścia procent ludzi, z którymi Luka rozmawiał, twierdziło, że po przejściu na drugą stronę słyszy ten dźwięk nieustannie, ale niemal wszyscy byli zgodni, że przypomina on najbardziej bicie serca - i że to niemal na pewno nie może być nic innego. Pytanie brzmiało zatem, skąd ten dźwięk pochodzi. Nie mógł być biciem ich własnych serc, ponieważ ich serca przecież już nie biły. Stary Mahmoud Qassim głosił, że to nie bicie serca, tylko pamięć odgłosu rozbrzmiewającego ciągle w jego uszach - bo przedtem też go słyszał, tylko sobie tego nie uświadamiał. Kobieta, która sprzedawała bransoletki nad rzeką, uważała, że jest to bicie serca świata, tkwiącego w jego świetlistym, kipiącym centrum, przez które spadła z wysokości do miasta. „A jeśli chodzi o osobiste zdanie waszego reportera, to zgadzam się z większością moich rozmówców. - Tak kończył się artykuł Luki. - Zawsze podejrzewałem, że ów dudniący dźwięk to bicie serc żywych ludzi, bo żyjący noszą nas w sobie niczym perły, my zaś istniejemy tak długo, dopóki oni nas pamiętają”. Sims wiedział, że to niedoskonała metafora, perła żyje bowiem dłużej niż ostryga, ale zasada numer jeden, którą przyjął jako wydawca, głosiła, że nie można przekraczać przyjętych terminów, już dawno zaniechał więc pogoni za doskonałością.
Ludzi w mieście codziennie przybywało, a jednak każdy znajdował tu swoje miejsce. Idąc znaną ci od lat ulicą, mogłeś natknąć się nagle na jakiś nowy budynek albo przecznicę. Carson McCaughrean, kierowca jednej z tych zgrabnych, czarnych taksówek, krążących po ulicach, musiał co tydzień sporządzać nowy plan miasta. Dwadzieścia, trzydzieści albo i pięćdziesiąt razy dziennie trafiali mu się nowo przybyli klienci i kazali się wieźć w jakieś miejsce, o którym on nigdy wcześniej nie słyszał. Pochodzili z Afryki, Azji, Europy i obu Ameryk. Z olbrzymich metropolii albo z niewielkich wysepek, leżących na środku oceanu. Oto, co robili żywi: umierali. Był wśród przybyszów pewien sędziwy grajek uliczny, występujący w dzielnicy czerwonoceglastych domów i wydobywający ze swojego akordeonu powolne, smutne westchnienia, a także pewien młody jubiler, który otworzył sklep na rogu Mapie i Christopher Street, gdzie sprzedawał srebrne wisiorki z brylantami. Jessica Auffert prowadziła naprzeciwko własny sklep jubilerski od ponad trzydziestu lat, ale nie zdawała się darzyć konkurenta niechęcią - przeciwnie, codziennie rano przynosiła mu kubek świeżo parzonej czarnej kawy, a potem popijali ją u niego w saloniku i plotkowali. Dziwiło ją tylko, że jest taki młody i że tylu ludzi umiera ostatnio w bardzo młodym wieku. Wielu z nich w gruncie rzeczy było jeszcze dziećmi, które jeździły na klekoczących skateboardach albo przebiegały pod jej oknami w drodze na plac zabaw. Jedno z nich, chłopiec z truskawkowymi przebarwieniami na policzkach, lubił sobie wyobrażać, że konie na biegunach, na których jeździ, są równie prawdziwe jak konie, które szczotkował i karmił na swojej farmie, zanim wszyscy zginęli podczas bombardowania. Inny dzieciak lubił zjeżdżać na zjeżdżalni i zapierać się nogami w piachu, myśląc o swoich rodzicach i dwóch starszych braciach, którzy pozostali wśród żywych. Widział, jak wracali do zdrowia po tej samej chorobie, która jemu powoli odbierała siły. Nie lubił o tym mówić.
Działo się to podczas wojny, chociaż nikt z mieszkańców nie pamiętał której.
Zdarzało się, że osoby, które dopiero co znalazły się po drugiej stronie, mylnie uznawały miasto za raj - nie trwały jednak długo w tym błędnym mniemaniu. Bo w jakim to raju rozlega się nad ranem ryk śmieciarek, chodniki lepią się od gumy do żucia, a nad rzeką unosi się zapach gnijących ryb? Z drugiej strony, w jakim piekle istnieją piekarnie, drzewa dereniowe i bezchmurne niebo, tak piękne, że na jego widok człowieka aż przebiega dreszcz po karku? Nie, miasto nie było rajem, piekłem ani zwykłym, realnym światem, z czego wynikało logicznie, że musi być czymś innym.
Stopniowo coraz więcej osób przyjmowało pogląd, że miasto jest jak gdyby „wydłużalnią” życia, czymś w rodzaju poczekalni, w której pozostaną tak długo, jak długo zachowają się w pamięci żywych. Sądzili, że kiedy umrze ostatnia osoba, która ich kiedyś znała, przeniosą się gdzie indziej. To prawda, że większość mieszkańców znikała z miasta po sześćdziesięciu albo siedemdziesięciu latach, a chociaż nie było to dowodem na słuszność wspomnianej teorii, niewątpliwie przysparzało jej zwolenników. Krążyły także opowieści o ludziach, którzy przebywali w mieście bardzo długo, całe stulecia i dłużej, ale takie historie pojawiają się zawsze, w dowolnym miejscu i czasie, i nigdy nie wiadomo, czy można im dać wiarę.
W każdej dzielnicy było jakieś miejsce, gdzie spotykali się miejscowi, by dzielić się informacjami z tamtego świata. W dzielnicy pomnika były to arkady, w dzielnicy magazynów i hurtowni tawerna Jedna Jedyna, a w centrum dzielnicy cieplarni ulubionym miejscem spotkań towarzyskich stała się rosyjska herbaciarnia Andrieja Kałatozowa. Parzoną w mosiężnym samowarze herbatę właściciel nalewał do maleńkich porcelanowych filiżanek, które roznosił na tackach z politurowanego drewna. Jego żona i córka umarły kilka tygodni wcześniej od niego - wskutek wypadku, do którego doszło, gdy wykopały minę lądową w przydomowym ogródku. Andriej widział wszystko przez okno. Szpadel jego żony zazgrzytał nagle na wyszczerbionym kawałku żelastwa, tak zardzewiałym po stu latach spoczywania w ziemi, że Kałatozow nie wiedział, co to jest, dopóki nie nastąpiła eksplozja. Dwa tygodnie później, kiedy przyłożył sobie brzytwę do gardła, uczynił to z nadzieją, że połączy się ze swoją rodziną w niebie. I tak się też stało - bo oto teraz jego żona i córka, uśmiechając się, odbierały wierzchnie okrycia gości na progu herbaciarni, a Kałatozow przyglądał się im, krojąc cytrynę w ćwiartki i układając na spodeczku. Był najszczęśliwszym człowiekiem na sali - ba, najszczęśliwszym człowiekiem w mieście. Nie było ono może faktycznie rajem, ale Andriej czul się tu jak w niebie. Od rana do wieczora słuchał swoich klientów, wymieniających najnowsze wieści o wojnie. Znowu doszło do konfliktu między Amerykanami i krajami Bliskiego Wschodu, a w działania zbrojne zaangażowały się także Chiny, Hiszpania, Australia i Holandia. Podobno Brazylia pracowała nad kolejnym mutagenicznym wirusem, zdolnym oprzeć się najnowszym antytoksynom chociaż może chodziło o Włochy albo Indonezję. Krążyło na ten temat tyle plotek, że w tej materii nikt nie był niczego pewien.
Od czasu do czasu komuś, kto umarł przed zaledwie dwoma albo trzema dniami, zdarzyło się zabłąkać do jednego z ulubionych miejsc spotkań mieszkańców - do tawerny, herbaciarni, na nadrzeczne targowisko albo pod arkady - a wtedy przybysza otaczały całe legiony zmarłych, poszturchując go i szarpiąc, żeby wydobyć od niego informacje. Pytania zawsze były takie same: „Gdzie mieszkałeś? Czy wiesz coś o sytuacji w Ameryce Środkowej?” albo: „Czy to prawda, co się mówi o lodowcach na biegunie?”. „Próbuję dowiedzieć się czegoś o moim kuzynie. Mieszkał w Arizonie. Nazywał się Lewis Zeigler, przeliteruję ci to: L-e-w-i-s...”. „Co się dzieje na wybrzeżu Afryki? Wiesz? No wiesz?”. „Powiedz nam wszystko, co wiesz, absolutnie wszystko”.
Kiran Patel przez prawie sto lat sprzedawała turystom paciorki w hotelowej dzielnicy Bombaju. Mówiła, że w jej części świata jest dzisiaj coraz mniej turystów, ale że to nie ma większego znaczenia, bo tam, skąd pochodzi, jest także coraz mniej do obejrzenia. Paciorki z kości słoniowej, którymi handlowała jako młoda kobieta, będące najpierw rzadkością, a potem wielką rzadkością, w końcu stały się nieosiągalne. Wszystkie pozostałe jeszcze przy życiu słonie mieszkały w ogrodach zoologicznych w obcych krajach. Już na kilka lat przed śmiercią Kiran „paciorki z prawdziwej kości słoniowej” były jedynie plastikowymi koralikami w kolorze śmietanowym, produkowanymi masowo w koreańskich fabrykach. To także nie miało jednak większego znaczenia, bo turyści, którzy odwiedzali jej kiosk, nie potrafili odróżnić kościanych paciorków od plastikowych.
Szesnastoletni Jeffrey Fallon z Park Falls w stanie Wisconsin powiedział, że walki nie przeniosły się jeszcze z wybrzeża w głąb kraju, ale zarazki i owszem, czego był żywym dowodem.
- No może niezupełnie żywym, ale jednak dowodem - poprawił się.
Wrogami Amerykanów byli najpierw Pakistańczycy, potem Argentyńczycy i Turcy, a potem Jeffrey już nie wiedział kto.
- Co mogę wam jeszcze powiedzieć? - zapytał, wzruszając ramionami.
- Przede wszystkim tęsknię za swoją dziewczyną.
Nazywała się Tracey Tipton i potrafiła go ugryźć swoimi wyszczerbionymi zębami w płatek ucha tak, że chłopak napinał się cały i naprężał niby struna gitarowa. Nigdy nie interesował się wcześniej płatkami swoich uszu, dopóki Tracey nie wzięła ich do ust, a odkąd umarł, nie myślał o niczym innym. Jak to możliwe?
Mężczyzna, który całymi godzinami jeździł w górę i w dół ruchomymi schodami w centrum handlowym przy Ginza Street, nie chciał nikomu powiedzieć, jak się nazywa. Kiedy pytano go, co zapamiętał z chwili swojej śmierci, nie odpowiadał, tylko gwałtownie kiwał głową, klaska! w dłonie i mówił: „Bum!”, a potem rozczapierzał palce i unosił ręce, jakby chciał rozsypać wokół płatki konfetti.
Stojące w sercu miasta wielkie gmaszyska z polimerowych tworzyw sztucznych i stali, o błyszczących oknach, w których odbijały się wszystkie odstępy pomiędzy chmurami na niebie, ustępowały kilkaset przecznic dalej budynkom z kamienia, cegieł i drewna. Zmiana pejzażu dokonywała się jednak płynnie, a na ulicach panował taki ruch, że człowiek mógł wędrować całymi godzinami, zanim zdał sobie sprawę, że zmieniła się otaczająca go architektura. Wokół było pełno kin, sal gimnastycznych, siłowni, sklepów z artykułami żelaznymi, barów karaoke, boisk do koszykówki i budek z falafelami, a tu i ówdzie widać było także biblioteki, sklepy tytoniowe, bieliźniarskie i pralnie chemiczne. W mieście, a ściśle biorąc w każdej jego dzielnicy, były również setki świątyń: pagody, meczety, kaplice i synagogi.
Stały wtłoczone między targi warzywne i wypożyczalnie kaset wideo, górując wysoko nad nimi licznymi krzyżami, kopułami i minaretami. Wprawdzie niektórzy zmarli odrzucali swoje dawne wyznanie, dogłębnie rozczarowani tym, że życie w zaświatach, w tak zwanym królestwie zmarłych, nie wygląda tak, jak to odmalowywały ich religie, ale na każdą osobę, która traciła wiarę, znajdował się ktoś, kto ją zachowywał, jak również ktoś nowo nawrócony, kto daną religię przyjmował. Prosta prawda wyglądała tak, że ludzie nie wiedzieli, co z nimi będzie, kiedy ich czas w mieście dobiegnie końca, a tylko dlatego, że człowiek nie staje przed obliczem Boga natychmiast po śmierci, nie można mieć pewności, że w końcu do tego nie dojdzie.
Takiemu poglądowi hołdował między innymi Jose Tamayo, który raz w tygodniu pełnił na ochotnika obowiązki kościelnego w kościele Świętego Serca. Co niedziela czekał pod zachodnim portalem, aż skończy się popołudniowa msza i powracający do miasta tłum się rozejdzie, a potem zamiatał kafelkową posadzkę, przecierał klęczniki oraz ołtarz i czyścił odkurzaczem poduszki przy barierce, przy której wierni przyjmowali komunię.
Skończywszy pracę, schodził ostrożnie po siedemnastu stopniach na ulicę, gdzie ślepiec opowiadał o swojej wędrówce przez pustynię, i przechodził na drugą stronę ulicy, gdzie mieszkał. Kiedyś podczas gry w piłkę nożną odniósł kontuzję kolana i od tamtej pory - ilekroć wyciągał nogę - odczuwał ostrą eksplozję maleńkiej gwiazdki bólu nad stawem kolanowym.
Ból ten nie ustępował nawet po śmierci, więc Tamayo nie lubił chodzić daleko i nadwerężać kontuzjowanej nogi. Dlatego właśnie zdecydował się pracować dla kościoła Świętego Serca, który leżał najbliżej jego miejsca zamieszkania. Prawdę mówiąc, urodził się w rodzinie metodystów, tworzących jedyną niekatolicką kongregację w Juan Tuła. Często wspominał dzień, w którym wraz z kolegami ze szkółki niedzielnej ukradł z kościelnego magazynku sześć puszek wody sodowej. Usłyszeli, że idzie nauczyciel, i zamknęli drzwi, a przez szparę wpadł do środka ukośny, wąski promień światła, oświetlający rączkę palety, pełnej składanych krzeseł - było ich czterdzieści albo pięćdziesiąt, ułożonych ciasno w stos, przypominający grzebień. Jose wspominał często, jak patrzył na tę paletę i nasłuchiwał kroków nauczyciela, czując na języku podrygi bąbelków wody, które pękały i kłuły go w podniebienie.
Zmarłych często zaskakiwały tego rodzaju wspomnienia. Zdarzało się, że całymi tygodniami i miesiącami nie myśleli o swoich domach, o okolicy, w której się wychowali, o swoich zwycięstwach i haniebnych porażkach, o kolejnych posadach, na których pracowali, czy wreszcie o zwyczajach i zainteresowaniach, na których powoli schodziło im życie - a tu tymczasem jakieś zupełnie błahe, nieistotne zdarzenie z przeszłości powracało w ich pamięci setki razy dziennie, tłukąc się im po głowach niczym ryba uderzająca ogonem o powierzchnię jeziora. Na przykład staruszka, żebrząca na stacji metra, wspominała dzień, w którym zajadała krabowe placuszki z chrzanem na nabrzeżu zatoki Chesapeake. Mężczyzna, który zapalał lampy gazowe w dzielnicy kin i teatrów, wspominał, jak wyciągnął kiedyś puszkę fasoli ze środka piramidy, ustawionej w supermarkecie, i odczuł ukłucie dumy, a następnie zdumienia, bo piramida nie rozsypała się po całym sklepie. Andreas Andreopoulos, który przez całe czterdzieści lat swojego dorosłego życia pisał programy gier komputerowych, wspominał, jak pewnego razu podskoczył, by zerwać listek z drzewa, jak otwierał kolorowe pisma o modzie, żeby wąchać perfumowane wkładki, i jak napisał palcem swoje nazwisko na spotniałej szklance piwa. Te amorficzne, nieomal sekretne wspomnienia nie dawały mu spokoju. Nie przypuszczał, że okażą się tak ciężkim brzemieniem, jak gdyby w nich właśnie krył się sens jego życia.
Czasami myślał o tym, żeby na ich podstawie napisać autobiografię, złożoną z takich maleńkich niczym zabawki wspomnień, które zastąpiłyby pamięć o jego pracy i rodzinie, i nie zamieszczać w niej niczego więcej. Postanowił pisać odręcznie na kartkach nieliniowanego papieru i przyrzekł sobie, że nigdy już nie dotknie komputera.
Były też takie miejsca w mieście, gdzie zbierały się prawdziwe tłumy i którędy nie można było przejść, żeby nie otrzeć się o cudze ramiona, biodra albo brzuch. W miarę jak przybywało zmarłych, liczba takich miejsc rosła.
Nie chodzi o to, że miasto nie mogło wszystkich pomieścić - po prostu ludzie postanawiali spotykać się w jego konkretnych punktach, a w miarę jak zwiększała się liczba ludności, robiło się w tych miejscach coraz tłoczniej.
Ci, którzy lepiej czuli się w samotności, nauczyli się ich unikać. Chcąc odwiedzić plac w dzielnicy pomnika albo fontanny w dzielnicy neonów, musieli zazwyczaj czekać, aż liczba ludności spadnie, co zawsze w końcu następowało w czasie jakiejś wojny, zarazy albo klęski głodu.
Park nad rzeką, gdzie ciągnął się szereg białych pawilonów i trawnik, był najbardziej ruchliwym miejscem w mieście. W alejkach roiło się tu od sprzedawców latawców i budek z napojami chłodzącymi, a kliny skał dzieliły powierzchnię wody na dziesiątki łagodnie zaokrąglonych zatoczek.
Pewnego dnia z jednego z pawilonów wyszedł chwiejnym krokiem jakiś mężczyzna o gęstej, siwej brodzie i długich, gęstych włosach, który zataczał się i potrącał przechodniów. Najwyraźniej nie wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje, więc przechodnie byli pewni, że dopiero co przeszedł na drugą stronę. Nieznajomy twierdził, że jest wirusologiem, a ostatnie pięć dni spędził w gałęziach olbrzymiego klonu i dlatego ubranie miał umazane lepką żywicą. Zdawał się sądzić, że wszyscy obecni w parku siedzieli z nim na tym drzewie. Kiedy ktoś zapytał go, jak umarł, odetchnął głęboko i odpowiedział dopiero po dłuższej chwili:
- Owszem, umarłem, to prawda. Muszę o tym pamiętać. Te skurwysyny wreszcie dopięły swego i udało im się powalić mój klon. - Tu wirusolog wyciągnął z brody kuleczkę żywicy. - Hej, czy nikt z was nie słyszał dudnienia w pniu?
Niedługo potem miasto zaczęło pustoszeć.
Redakcja „Dziennika Informacyjnego i Spekulatywnego L. Simsa” zajmowała pokój w jednym z najstarszych budynków w mieście, zbudowanym z czekoladowych cegieł i potężnych płyt srebrzystego granitu. Z górnych pięter spływały po ścianach w dół bladożółte serpentyny pnączy, sięgające framugi drzwi wejściowych. Luka Sims każdego ranka obracał korbą staromodnego powielacza, a promienie słońca, przefiltrowane przez pnącza za szybą, wypełniały pokój ciepłym światłem w kolorze maślanym.
Bywały takie dni, że Luka nie mógł wyglądać przez okno, nie wyobrażając sobie, że patrzy na umierający las.
Około siódmej wieczorem miał już gotowych kilka tysięcy egzemplarzy gazetki, po czym szedł do kafejki River Road i rozdawał je przechodniom przed wejściem. Lubił myśleć, że jeden czytelnik po lekturze przekazuje gazetę drugiemu, a drugi trzeciemu i tak dalej, wiedział jednak, że tak nie jest, bo zawsze, wracając do domu, zauważał w koszu na śmieci przynajmniej kilka egzemplarzy „Dziennika”, którego zmarszczki powoli wygładzało słońce. Ale zdarzało się też całkiem często, że widział w kawiarni dwadzieścia albo trzydzieści głów, pochylonych nad najnowszym wydaniem swojej gazetki. Ostatnio nieco rzadziej pisywał o mieście, a częściej o świecie żywych. Teksty te powstawały na podstawie wywiadów z niedawno zmarłymi, w większości ofiarami tak zwanej epidemii. Luka zauważył, że ludzie ci na ogół nerwowo trzepotali powiekami, mrużyli i tarli oczy, zaciekawiło go więc, czy miało to jakiś związek z zabójczym dla nich wirusem.
Za szybą kafejki widział codziennie te same twarze. „Wirus zaatakował setki osób w Tokio. Nowe epicentra epidemii w Johannesburgu, Kopenhadze i Perth”. Ellison Brown, który piekł ciasta i przygotowywał desery w kuchni, zawsze czekał, aż Luka sobie pójdzie, i dopiero potem przeglądał nagłówki. Jego żona, poetka, lubiła stać nad nim z zatroskaną miną, kiedy czytał to, co napisała w ciągu dnia, choć jego nic na świecie nie denerwowało tak bardzo jak świadomość, że ktoś go obserwuje. „Czas inkubacji wynosi mniej niż pięć godzin. Infekcja w południe, o północy śmierć”. Charlotte Sylvain popijała kawę, przeglądając „Dziennik” w poszukiwaniu informacji o Paryżu. Wciąż uważała Paryż za swoje rodzinne miasto, chociaż nie była tam od pięćdziesięciu lat. Pewnego razu zauważyła słowo „Sekwana” w pierwszym akapicie jakiegoś artykułu i odruchowo zacisnęła palce na stronie, ale okazało się, że był to błąd drukarski, a słowo powinno poprawnie brzmieć „Siekana”. Charlotte nie miała już nigdy zobaczyć Paryża. „Wirus przenosi się drogą powietrzną i wodną. Dwa miliardy ofiar śmiertelnych w Azji i Europie Wschodniej”. Z kolei Mie Matsuda Ryu, będąca amatorką gry słów, lubiła czytać gazetę Simsa dwukrotnie każdego ranka: najpierw dla informacji, a potem w poszukiwaniu wszelkich ukrytych gier słownych: palindromów, anagramów i tych wszystkich wyrazów, w których kryły się litery składające się na jej nazwisko. Zawsze udawało się jej je odnaleźć. „»Wirus dwudziestoczterogodzinny« przekracza Atlantyk. Śmiertelność sięga stu procent”.
Ludzie, którzy wędrowali po mieście, pukając od drzwi do drzwi, zaczęli powoli dostrzegać coś niezwykłego. Kaznodzieje, komiwojażerowie, ankieterzy, autorzy rozmaitych petycji - wszyscy mówili to samo: liczba zmarłych topniała. W pustych budynkach stały puste pokoje, w których zaledwie kilka tygodni wcześniej dosłownie roiło się od ludzi. Na ulicach nie widziało się już takich tłumów jak dawniej, lecz nie dlatego, że ludzie przestali umierać. Przeciwnie, umierali teraz liczniej niż zwykle. Przybywali tysiącami i setkami tysięcy, w każdej minucie i godzinie, całymi domami, szkołami i dzielnicami. Ale na każdą osobę, która pojawiała się w mieście, dwie albo trzy znikały. Russell Henley, sprzedawca mioteł, które wyrabiał z gałęzi cedrowych i włókien sztucznych, zauważył, że miasto przypomina dziurawy garnek.
- Którego w żaden sposób nie da się napełnić, bo woda ciągle wycieka.
Russell miał w dzielnicy pomnika stragan z miotłami i zachwalał je w parku przechodniom, których w tych czasach można było liczyć najwyżej na setki. Jeśli ich życie było darem pamięci ludzi żyjących po tamtej stronie, jak mniemał, to co się stanie, kiedy do miasta przybędą stamtąd wszyscy? „Co będzie - myślał Russell - kiedy ten drugi pokój, ten większy świat, nagle się wyludni?”.
Niewątpliwie miasto się zmieniało. Ludzie zmarli podczas epidemii przybywali i odchodzili bardzo szybko, czasem w ciągu kilku godzin, jak to bywa z wiosennym śniegiem, który pokrywa ziemię w nocy i topnieje natychmiast po wschodzie słońca. W dzielnicy sosnowej pojawił się pewnego ranka mężczyzna, który znalazł jakiś pusty sklep, kolorowym mydłem napisał na szybie „Naprawa zegarów u Shermana, szybko i sprawnie. Otwarcie wkrótce”, a potem zamknął drzwi na klucz, odszedł ciężkim krokiem i nigdy już nie wrócił. Inny mężczyzna powiedział kobiecie, z którą spędził noc, że idzie do kuchni napić się wody, a kiedy zawołała go kilka minut później, nie było odpowiedzi. Zaczęła go szukać po całym mieszkaniu.
Okno, pod którym stał jej stolik nocny, było otwarte, co sugerowało, że wyszedł na balkon, tymczasem on po prostu zniknął. Pewnego słonecznego, wietrznego popołudnia w mieście zjawiła się cała ludność pewnej niewielkiej wysepki na Pacyfiku -wszyscy zebrali się na najwyższej kondygnacji kilkupiętrowego parkingu i zniknęli już pod koniec dnia.
Ale zmiany najdotkliwiej odczuwali najstarsi mieszkańcy, chociaż nikt z nich nie wiedział - ani teraz, ani dawniej - ile czasu spędzi w mieście i kiedy dobiegnie końca jego pobyt tutaj, bo wyznaczał go zazwyczaj szczególny rytm oczekiwanych, swojskich zachowań i zdarzeń. Po przejściu na drugą stronę człowiek zwykle znajdował bowiem mieszkanie, pracę, przyjaciół i żył jakieś sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat, a choć nie mógł założyć rodziny w sensie biologicznym, ponieważ w mieście nikt się nie starzał, łatwo było tu otoczyć się rodziną.
Mariama Ekwensi - na przykład - mieszkała na parterze domku w dzielnicy białej cegły przez blisko trzydzieści lat. Była wysoką, długonogą kobietą, która nigdy nie straciła wyglądu dorastającego dziewczęcia, jakim kiedyś była, dziewczęcia oszołomionego i zakłopotanego dojrzewaniem własnego ciała. Nosiła batikowe, bawełniane tkaniny w takim kolorze, w jakim dzieci malują na ogół słońce, dlatego sąsiedzi z łatwością dostrzegali ją już z daleka, gdy wracała d...
entlik