Leigh Brackett
Rio Bravo
Przełożył: Mieczysław Dutkiewicz
Tytuł oryginalny: Rio Bravo
Rok pierwszego wydania: 1959
Rok pierwszego wydania polskiego: 1990
Miasteczko Rio Bravo jest odcięte od świata. Bandyci wynajęci przez bogatego ranczera Nathana Burdette'a zablokowali wszystkie drogi, nie pozwalając nikomu wyjechać. W ten sposób dokonuje się izolacji szeryfa Johna T. Chance'a, który ośmielił się zaaresztować brata Nathana i oskarżyć go o morderstwo.
Klasyczny motyw osamotnionego przedstawiciela prawa (początkowo pomagają mu jedynie: stary inwalida Stumpy i wyśmiewany przez wszystkich pijaczyna Dude) zyskuje tu interesującą głębię, wątek awanturniczy rozwija się równolegle z innymi, bardziej refleksyjnymi.
Powieść jest znana miłośnikom westernów z doskonałej ekranizacji filmowej w reż. Howarda Hawksa, w której, jako odtwórcy głównych ról, zabłysły takie gwiazdy kina jak John Wayne, Dean Martin, Ricki Nelson, Walter Brennan i Angie Dickinson.
Tumany piachu gnały ulicami Rio Bravo. Wiatr, który zerwał się pod wieczór, przenikał do szpiku kości. Jego porywy chłostały Dude'a Waltona i kołysały nim jak spróchniałym drzewem. Dude nie zważał na to; jego oczy, rozognione odblaskiem ulicznych lamp, utkwione były w oknach saloonu.
Poczuł, że musi się napić i to natychmiast.
Tego wieczoru wyrzucono go już z trzech knajp. Nie udało mu się też odnaleźć Chance'a, który może dałby mu dolara. Ostatnią nadzieją był saloon Rio Bravo, należący do Burdette'ów. Dude jednak nie miał złudzeń: Charlie, tutejszy barman, z pewnością nie postawi mu drinka, nawet piwa. Ale w saloonie przebywał właśnie Joe Burdette z kilkoma koleżkami, a z nim mogło mu się udać. Joe miał pieniądze. Do niego i jego brata Natana należała połowa hrabstwa oraz większość miasta, łącznie z saloonem. Joe nie zjawiał się w mieście zbyt często, wolał meksykańską stronę granicy. Chodziły nawet słuchy, że narobił tam sobie mnóstwa kłopotów, ale Dude nie zaprzątał sobie nimi głowy. W tej chwili pragnął tylko jednego: napić się!
Z każdą chwilą trzeźwiał i czuł się gorzej. Owładnęły nim mdłości, które obejmowały stopniowo całe ciało, skręcając wnętrzności i zamieniając nogi w bezwładne zwoje waty.
Niepewnym krokiem podszedł do saloonu, ale w tej samej chwili przypomniało mu się, że Charlie zabronił mu wchodzić od ulicy. Zawrócił więc i powoli obszedł dom. Był wychudzony, w brudnych łachmanach, nie ogolony i nosił kapelusz wyrzucony kiedyś przez jakiegoś Meksykanina. Wściekłe porywy wiatru szarpały nim raz po raz, szedł więc ostrożnie, trzymając się jedną ręką muru. Po chwili dotarł do tylnego wejścia i cicho wtoczył się do środka.
W saloonie było gorąco. Powietrze, przesycone zapachem piwa, whisky i tytoniu, podziałało na niego pobudzająco. Stąpając niezręcznie na swych wykoślawionych butach przeszedł na drugą stronę izby.
Raton rzucił mu obojętne spojrzenie, nie przestając brzdąkać na pianinie. Był to niski Meksykanin o wiecznie smutnej twarzy. Zawsze trzymał się z dala od wszelkich rozgrywek pomiędzy białymi, którzy byli mu obojętni i nigdy nie potrafił ich zrozumieć. Nawet gdyby zaczęli ćwiartować się nożami, grałby spokojnie dalej, popijając piwo. Dude minął go, kierując się do kontuaru, przy którym stał Joe Burdette.
Joe miał czarny kapelusz ozdobiony srebrnym otokiem; ze srebra były też guziki od kamizelki, duże hiszpańskie ostrogi i okucia na pasie z nabojami. Ze wszystkich mężczyzn, którzy stali przy barze, Joe był najbardziej podchmielony, a w takim stanie stawał się nieprzyjemny. Dude był ekspertem w ocenianiu pijaków. Joe Burdette'a zdążył ocenić już dawno; alkohol wyzwalał w nim prawdziwą bestię. Kiedy innych ogarniała wesołość, płaczliwość lub senność, Joe stawał się rozdrażniony, a w jego oczach pojawiała się złość. W tej chwili jednak to wszystko nie miało dla Dude'a żadnego znaczenia. Joe był zawsze przy forsie, a poza tym stała przed nim butelka. Dude wpił w nią wzrok, a uczucie pragnienia przerodziło się teraz w prawdziwą mękę.
Charlie dostrzegł go i ruszył ku niemu, ale Joe powstrzymał go jednym ruchem ręki, barman wzruszył więc ramionami i oparł się o ścianę, czekając na dalszy bieg wypadków.
Mężczyźni stojący obok Joe rozstąpili się na boki; oni również czekali.
Dude dotarł już do kontuaru, zatrzymał się i znowu utkwił wzrok w butelce. Otworzył usta, grdyka zatańczyła w górę i w dół, przełknął głośno ślinę.
Joe sprawiał wrażenie, jakby nie dostrzegał Dude'a. Ujął butelkę, po czym nalał sobie szczodrze.
Część whisky pociekła na ladę, on zaś podniósł kieliszek i upił trochę. Dwukrotnie odstawiał go i znowu unosił pod światło, delektując się bursztynowym kolorem trunku. Przez cały ten czas obserwował Dude'a w lustrze wiszącym za barkiem. Twarz Waltona przybrała tragiczny wyraz. Wyglądał teraz jak człowiek na łożu śmierci, dla którego ratunek nie może już przyjść na czas.
Joe ponownie napełnił kieliszek, a potem postawił rundę wszystkim stojącym obok niego, również Charliemu. Z ożywieniem wypili toast - i w dalszym ciągu zdawali się nie widzieć Dude'a. Joe odwrócił się w drugą stronę, zaczął rozmawiać z sąsiadem. Oczy Dude'a wypełniły się łzami, wyglądało na to, że załamie się lada chwila. Niezdecydowanie wyciągnął rękę i dotknął ramienia Joego.
- Proszę... - szepnął. - Panie Burdette...
Joe spojrzał na niego i uśmiechnął się.
- Popatrz no, popatrz - wybełkotał. - El borrachon. - Hiszpańskie słowo oznaczające pijaka zabrzmiało w jego ustach niezwykle melodyjnie. Miał białe zęby, pod gładką, opaloną skórą odznaczały się kanciaste kości policzkowe. - Borrachon, amigo, kiepsko dziś wyglądasz. Coś mi się zdaje, że przydałby ci się kieliszek, czy nie tak?
Dude skinął skwapliwie głową.
- No, więc poproś mnie o to. Znasz mnie przecież, borrachon; jestem wspaniałomyślny.
- Proszę - wyjąkał Dude. - Proszę, mister Burdette... tylko jednego... - wyciągnął rękę po butelkę.
- Nie z mojej butelki. - Joe odepchnął go. - I nie podchodź do mnie tak blisko, amigo. Wyglądasz tak, jakby obsiadły cię wszy. No, masz, kup sobie jednego! - Wyjął z kieszeni srebrną dolarówkę i poczekał, aż Dude znowu wyciągnie rękę, po czym wrzucił monetę do dużej, mosiężnej spluwaczki.
Dude spojrzał na swoją pustą dłoń, a potem na spluwaczkę. W saloonie zaległa cisza.
Przy wejściu zrobił się jakiś ruch, ale nikt nie zwracał teraz na to uwagi. Oczy wszystkich skierowane były na Dude'a.
On zaś obrócił się niepewnie i ukląkł. Słyszał narastający śmiech, ale odgłosy te dobiegały do niego jakby z oddali. Tuż przed sobą widział połyskliwy metal spluwaczki.
Uczepił się jej jedną ręką i już chciał włożyć do środka drugą. W tej samej chwili ktoś odepchnął spluwaczkę na bok.
Dude podniósł wzrok i ujrzał nad sobą Chance'a, który stał, trzymając oburącz karabin tak niedbale i lekko, jakby była to zwykła gałązka; Chance'a z błyszczącą gwiazdą szeryfa na kamizelce, olbrzymiego, zwłaszcza teraz, kiedy patrzył na niego od dołu. Poczuł na dłoniach mrowienie i coś w minie Chance'a sprawiło, że wezbrała w nim nagła fala żaru.
Poprzez czerwoną mgłę, która raptem oddzieliła go od reszty świata, dostrzegł, że szeryf idzie w stronę Joego. Dłoń Dude’a opadła na biodro, nie znalazła tam jednak nic, jedynie postrzępiony materiał spodni.
Palce rozchyliły się i zacisnęły z powrotem. Czerwona mgła nie ustępowała, zaczął więc obmacywać wszystko na oślep, aż wreszcie natknął się dłonią na krzesło.
Uniósł je do góry, niczym siekierę, a kiedy zadał cios, impet wstrząsnął nim całym.
Kapelusz Chance'a potoczył się po podłodze, z czoła pociekła cieniutka strużka krwi, dotarła do kołnierza i nagle Chance nie stał już jak przed chwilą, lecz leżał zupełnie cichy pomiędzy Dude'em a Joem, z twarzą jakby wspartą o but Burdette’a. Z rany na jego czole sączyła się nadal krew, jasna i błyszcząca, na czyste deski podłogi.
Raton zerknął ukradkiem przez ramię, grając nieprzerwanie bez jednej nawet fałszywej nuty. Kilku mężczyzn wstało od stolików, w sali narastał gwar wielu głosów. Dude odstawił krzesło i wlepił wzrok w Chance’a. Joe odsunął nogę, a kiedy głowa szeryfa opadła na bok, wybuchnął beztroskim śmiechem. Jego oczy błyszczały.
- Wygląda jak nieboszczyk - powiedział. - Coś mi się zdaje, że go zabiłeś, borrachon. - Ujął butelkę i wypił spory łyk.
Dude wydał jakiś zdławiony okrzyk i skoczył mu do gardła.
Nie zdołał osiągnąć celu. Dwóch ludzi Burdette’a chwyciło go mocno pod pachy, zaczął więc wyrywać się i walczyć, przeklinając przy tym Joe, ale tamten roześmiał się tylko.
- Teraz chciałbyś zrzucić całą winę na mnie, co? - zapytał. - Jesteś niewdzięcznikiem, borrachon. A ja nienawidzę niewdzięczników.
Przeszedł nad nieruchomym ciałem szeryfa i z całej siły uderzył Dude'a w brzuch, podczas gdy jego ludzie trzymali Waltona za ręce.
- Powinniśmy chyba dać mu porządną nauczkę - warknął i zaczął zadawać kolejne ciosy, nie przejmując się zbytnio, gdzie trafi, niczym bokser, który dla zabawy wali w worek treningowy.
Dude poczuł, że powoli traci świadomość. Niekiedy dostrzegał uśmiechniętą twarz Joego i nieruchome ciało Chance'a, potem znowu wszystko ginęło mu przed oczyma. Właśnie zainkasował szósty czy siódmy cios, kiedy zauważył zbliżających się kilku mężczyzn. W normalnych okolicznościach rozpoznałby ich, ale teraz ujrzał tylko, że wyglądają na zirytowanych.
Nie mieli przy sobie broni, a jeden z nich powiedział coś do Joego. W uszach Dude'a słowa te zabrzmiały jak jakiś zniekształcony, zupełnie niezrozumiały dźwięk.
W dłoni Burdette'a zauważył raptem rewolwer, rozległ się huk wystrzału i jeden z tych mężczyzn, którzy podeszli, osunął się powoli na podłogę, po czym znieruchomiał obok ciała Chance'a, nienaturalnie wykrzywiony. Jego towarzysze zawrócili śpiesznie i wybiegli na ulicę. Joe odchrząknął i wsunął rewolwer do kabury. W izbie panowała teraz głucha cisza, ucichły nawet dźwięki fortepianu, Raton wolał bowiem nie zwracać na siebie uwagi Burdette'a.
Charlie, barman, odezwał się z wahaniem:
- Joe, to nie było...
- O co ci chodzi? - odparł Joe. - Szeryf nie żyje, prawda? A więc kto może mieć do mnie pretensję? - Opróżnił butelkę i brzęcząc ostrogami ruszył do wyjścia; ani razu nie obejrzał się za siebie.
Jego ludzie odprowadzali go wzrokiem. Zapominając o innych sprawach, skupili się wraz z Charlie'm przy końcu baru. Reszta gości zdążyła już opuścić saloon tylnymi drzwiami.
Raton zaczął ponownie bębnić na pianinie.
Dude stał z trudem, trzymając się krawędzi kontuaru, i spoglądał w dół na ciało Chance’a.
* * *
Joe Burdette kroczył przed siebie główną ulicą. Czuł satysfakcję i zarazem niepokój. Przed chwilą zabił człowieka i wydawało mu się, że ma chęć uczynić to jeszcze raz. Być może była to chęć na kobietę.. Nie wiedział właściwie, na czym mu naprawdę zależy. Poczuł na twarzy zimny powiew wiatru i odetchnął głęboko. Serce biło miarowo, przepełniało go uczucie, że jest wielki, większy nawet niż skulone tu i ówdzie domki z suszonej cegły. Lubił to uczucie. Z sąsiedniej gospody wyszedł Meksykanin, zderzył się z nim i Joe zepchnął go ze schodków z powrotem do cuchnącej od wódki knajpy, posyłając w ślad za nim hiszpańskie przekleństwo. Nieco dalej stał inny Meksykanin, ale na widok Burdette'a czym prędzej czmychnął na bok. Joe roześmiał się głośno.
Chwiejnym krokiem ruszył dalej, przeszedł przez plac z rozsypującą się już barokową kaplicą misyjną i uginającymi się na wietrze topolami. Za placem mieścił się hotel, dwupiętrowa budowla drewniana w jankeskim stylu, a po drugiej stronie ulicy - więzienie.
Był to solidny budynek z suszonej cegły, podobny do twierdzy. Joe przeszedł przez ulicę i skierował wzrok na zżarty już przez deszcze drewniany szyld:
SZERYF JOHN T. CHANCE
Mimo woli uśmiechnął się. Wiedział, dlaczego szeryf John T. Chance zjawił się tego wieczoru w saloonie Rio Bravo. Z pewnością dotarły do jego biura wieści o tym, co Joe narozrabiał po tamtej stronie granicy, tak więc wyruszył natychmiast, aby spotkać się z winowajcą. Joe nie starał się nawet pohamować rozbawienia. Dude Walton wyręczył go, unieszkodliwił Chance'a, może nawet na zawsze. Ta wieść na pewno ucieszy Natana.
Natan miał mu wprawdzie za złe to i owo, ale Joe nie przejmował się tym. Zdążył się już przyzwyczaić do takich sytuacji i ani myślał zaprzątać sobie nimi głowę. Jak daleko sięgał pamięcią, zawsze pakował się w jakieś kłopoty, a Natan przeklinał go wtedy, ale nigdy nie zostawiał samego w potrzebie. Dobrze było mieć takiego brata: ta świadomość dawała Joe poczucie nieograniczonej wolności, całkowitej beztroski.
Zza węgła wyszła jakaś kobieta, Meksykanka, z twarzą opatuloną w czarny szal. Joe dogonił ją w kilku susach i zatrzymał, przytrzymując za łokieć. Następnie ściągnął z jej twarzy szal i ujrzał parę czarnych, roziskrzonych oczu. Kobieta nie była już młoda i prawdopodobnie nigdy nie zaliczała się do ładnych. Joe odepchnął ją więc i pomaszerował dalej. Uświadomił sobie, że w tej chwili bardziej przydałaby mu się jeszcze jedna butelka whisky niż kobieta, skierował się więc do najbliższej gospody.
Knajpa była mała i wypchana ludźmi po brzegi. Ktoś grał na gitarze i śpiewał, nastrój był pogodny. Ale w tej samej chwili, kiedy Joe wszedł do środka, śpiew i rozbawione głosy umilkły. Mężczyźni rozstąpili się przed nim, nie kierując się przy tym względami uniżoności; byli po prostu przezorni. Joe stał na chwiejnych nogach, dotykając niemal głową niskiego sufitu z bali. Zamówił whisky, otrzymał ją i zaczął pić.
W izbie panowała absolutna cisza, tak jakby wszyscy wstrzymali oddech. Nagle Joe zauważył, że barman, który podał mu whisky, wpatruje się w drzwi. Powoli odstawił kieliszek i odwrócił się, opuszczając rękę do pasa. Barman dał nura za bar.
Joe dotknął palcami rewolweru i raptem znieruchomiał.
W drzwiach stał Chance. Był bez kapelusza, z rany na czole nadal sączyła się krew. Pod pachą trzymał karabin, celując w brzuch Joe.
Joe wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby. Kipiał ze złości, ale nie odważył się dobyć broni. Ociągając się podniósł ręce do góry.
Chance podszedł bliżej. Joe był wysoki i dobrze zbudowany, ale szeryf nie ustępował mu pod tym względem ani trochę; sprawiał tylko wrażenie bardziej przysadzistego i masywnego. Jego postać zdawała się wypełniać całe pomieszczenie.
Ktoś krzyknął nagle:
- Nie ruszaj się szeryfie!
Za plecami Chance'a weszło do knajpy kilku mężczyzn. Ludzie Burdette'a. Dwóch czy trzech trzymało już w dłoniach rewolwery. Joe roześmiał się z ulgą. Opuścił ręce, a Ray Fowler, jeden z tych, którzy przedtem trzymali Dude'a, skinął głową.
- Możesz stąd wyjść, Joe. On ci nic nie zrobi.
To, co wydarzyło się potem, stało się tak szybko, że trudno było ogarnąć to wzrokiem.
Joe był zwrócony w stronę drzwi i mógłby przysiąc, że na ciemnej, wietrznej ulicy nie dostrzegł żadnego poruszenia. Ale jeden z jego ludzi chwycił się nagle zaskoczony za pustą kaburę, a w progu stanął Dude Walton, trzymając jego rewolwer w prawej dłoni. Wiatr targał jego postrzępione ubranie i rondo kapelusza, a blask lamp oświetlał go wystarczająco dobrze, by można było dostrzec białą jak ściana twarz i rozognione jak w gorączce oczy.
- Wynoście się - powiedział do ludzi Burdette'a. - Ale już!
Ray Fowler otrząsnął się już z pierwszego szoku i machnął lekceważąco ręką.
- Ach, to tylko nasz pijaczyna! Zjeżdżaj stąd, borrachon, bo może ci się jeszcze przydarzyć coś złego!
Roześmieli się i odwrócili od niego.
Dude odstrzelił Fowlerowi obcas prawego buta.
Ray dobył colta i obrócił się na pięcie, ale Dude strzelił po raz drugi. Broń Raya upadła na podłogę, z dłoni pociekła krew.
- Może nie dosłyszeliście, co on powiedział - odezwał się spokojnym głosem Chance. - Powtórzę więc: wynoście się!
Lufa jego karabinu była skierowana na ludzi Burdette'a. Wahali się jeszcze przez chwilę, po czym zaczęli wychodzić, jeden za drugim, nie patrząc na Dude’a, który odsunął się na bok, aby ich przepuścić.
Joe odprowadzał ich spłoszonym wzrokiem. Pojął nagle, że zostawiają go samego. Dobył rewolweru, ale Chance uderzył go lufą karabinu w głowę i nogi ugięły mu się w kolanach.
Chance powtórzył cios, tak na wszelki wypadek, a kiedy Joe runął na podłogę, nachylił się nad nim i zabrał broń. W tym czasie Dude wyglądał na ulicę. Patrzył tak długo, aż ostatni z ludzi Burdette'a dosiadł konia i odjechał. Przy balustradzie hotelu Rio Bravo pozostał tylko jeden koń: kary Joe Burdette’a z meksykańskim siodłem wybijanym srebrnymi okuciami. Dopiero kiedy jeźdźcy zniknęli w oddali, Dude obrócił się do Chance'a i skinął głową. Potem spojrzał na rewolwer, który trzymał nadal w dłoni i odrzucił go daleko od siebie.
Oparł się plecami o drzwi i zamknął oczy, jak człowiek zupełnie wycieńczony.
Chance podszedł do niego.
- To jeszcze nie wszystko. Chodź, pomożesz mi.
Dude chciał coś powiedzieć, ale zdołał jedynie poruszyć bezgłośnie ustami. Wszedł w głąb gospody, chwycił Burdette'a za lewą rękę i wspólnie z Chance’em pociągnęli go przez ulicę do więzienia.
I to właśnie była noc, w której John T. Chance, szeryf z Rio Bravo, pochwycił byka za rogi i nie mógł już sobie pozwolić na to, by go uwolnić.
Jim Ryan jechał przed siebie, nucąc jakąś pieśń.
Ten chłopiec ma ładny głos - pomyślał Pat Wheeler - i potrafi śpiewać tak cicho, że to wszystko tworzy miłą dla ucha całość: jego śpiew, skrzypienie kół wozów i uderzania kopyt o ziemię.
Wheeler odwrócił się w siodle i powiódł wzrokiem po kolumnie. Woźnice siedzieli wygodnie na wysokich kozłach, pozwalając mułom, by same dopasowały swój chód do pierwszego zaprzęgu. Za dwunastoma ciężkimi wozami kroczyło stado mułów rezerwowych, spowite w gęstych kłębach kurzu. Słońce stało wysoko na niebie, było gorąco. Zwierzęta szły ze spuszczonymi nisko łbami. Na lewo od udeptanej drogi widniała rozległa kraina, rozedrgana teraz w falach żaru.
Matowoszara zieleń krzewów szałwi pokrywała ogromne obszary brudnożółtego piachu i tylko tu i ówdzie monotonię krajobrazu przerywały groteskowe skupiska kaktusów czy juki. Z prawej strony droga zamknięta była przez zżarte już erozją i poprzerzynane rozpadlinami żółte skały płaskowyżu.
W normalnych warunkach Wheeler zarządziłby teraz przerwę na obiad, był to jednak dopiero początek lata i upał nie dawał się jeszcze tak bardzo we znaki.
Poza tym chciał dotrzeć do Rio Bravo przed zachodem słońca. Muły potrzebowały wypoczynku, a woźnice zasłużyli sobie na przyjemny wieczór.
Pat zamknął oczy, aby się zdrzemnąć, ale w tej samej chwili Ryan przerwał śpiew i zawołał:
- Hej, mister Wheeler! Niech pan spojrzy, tam, wysoko!
Na krawędzi płaskowyżu pojawił się jeździec. Koń i człowiek trwali w tak idealnym bezruchu, że wyglądali raczej na posągi niż na żywe istoty.
Wheeler spoglądał badawczo przez dłuższą chwilę.
- To jeden z ludzi Burdette'a - powiedział wreszcie. - Cała ta kraina to pastwiska należące do rancza „Srebrna Ostroga”. - Uniósł prawą rękę i pomachał do jeźdźca na górze.
Tamten nie poruszył się. Za bardzo oddalony, by można było dojrzeć jego twarz, przywodził na myśl kamienną statuę wartownika. Pat poczuł się nieswojo.
- Może nie dostrzegł pana - podsunął Ryan.
- Na pewno zauważył. - Wheeler rozejrzał się dokoła, poważnie zaniepokojony i teraz już czujny. Od wielu lat przewoził tędy różne towary i z czasem nauczył się bezbłędnie wyczuwać takie sytuacje jak ta. Wiedział, że coś tu nie jest w porządku.
Gdyby nieznajomy jeździec był kowbojem, odwzajemniłby pozdrowienie. Może nawet zjechałby na dół, aby skorzystać z okazji i uciąć z nimi pogawędkę. On jednak siedział tylko w siodle i nie ruszając się z miejsca obserwował drogę.
Po chwili Wheeler, który nie spuszczał go z oczu, dostrzegł, jak jeździec wyciąga z olstra karabin i podrzuca go oburącz do góry.
- Jest jeszcze jeden - zauważył Ryan, wskazując przed siebie.
Nad urwiskiem stał inny jeździec. On również trzymał karabin nad głową. Najwidoczniej przekazywał dalej sygnał otrzymany od pierwszego.
- Co robimy? - zapytał Ryan.
- Ty pojedziesz dalej - odparł Wheeler.
Następnie zawrócił i zamienił kilka słów z Samem Gilsonem, woźnicą z pierwszego wozu. Pomocnik Sama zeskoczył na ziemię i przekazał wiadomość dalej.
Jeden po drugim woźnice zrywali się z drzemki, chwytali mocniej za cugle, rozglądali się bacznie dokoła i wyciągali spod kozłów broń. Wheeler dał sygnał, by zwiększyć tempo, po czym udał się z powrotem na czoło kolumny. Mimo iż wytężał wzrok, nie ujrzał nikogo oprócz samotnego jeźdźca na skraju płaskowyżu, o ćwierć mili dalej. Wartownik wsunął z powrotem karabin do olstra i znieruchomiał, podczas gdy karawana wozów przeciągała w dole. Pat poczuł dreszcz w całym ciele. Co chwila obracał się w siodle, aby spojrzeć na jeźdźca. Zauważył wreszcie, jak tamten unosi prawą rękę i opuszcza z powrotem.
Zza krzewów przesłaniających wyschnięte koryto potoku, jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, wyłoniło się sześciu uzbrojonych mężczyzn.
Wheeler podniósł dłoń i wozy zatrzymały się z piskiem hamulców. Ryan spojrzał pytająco.
- Nie szarżuj, chłopcze! - powiedział Pat ostrym głosem. - Najpierw musimy się dowiedzieć, o co im chodzi.
Młodzieniec był odważny, ale brakowało mu doświadczenia. Wheeler pomyślał o ładunku transportowanym w niektórych wozach i oblał się zimnym potem. Porywczość Ryana mogła sprowadzić na nich wszystkich nieszczęście.
Jeźdźcy byli już blisko. Wheeler poznał ich przywódcę. Był to Matt Harris, zarządca rancza Natana Burdette'a. Miał ostre rysy twarzy, pomarszczoną skórę i zimne oczy.
Ta twarz - pomyślał Wheeler - nie mogłaby sprawiać wrażenia przyjaznej, nawet gdyby Harris starał się o to z całych sił.
Ale w tej chwili Matt z pewnością nie miał nawet zamiaru starać się o dobre wrażenie. On i pięciu pozostałych jechali strzemię w strzemię, zajmując całą szerokość drogi. Harris obrzucił szybkim, bacznym spojrzeniem najpierw Wheelera, potem Ryana, a następnie cały sznur wozów.
- Jeżeli żaden z was nie będzie szukał kłopotów - oświadczył - wszystko odbędzie się spokojnie. To nie jest napad.
- Więc co, jeśli nie napad? - Wheeler po czuł, że ogarnia go gniew.
Tamten zignorował jego pytanie.
- Zmierzacie do Rio Bravo? - zapytał.
- Na to wygląda. Chyba tam właśnie prowadzi ta droga? - burknął Wheeler.
- Chcecie tylko przejechać, czy macie zamiar tam przenocować? - Harris nie spuszczał go z oka.
Twarz Wheelera nabiegła krwią. Niepohamowany temperament zaczynał brać górę nad rozwagą.
- Co cię to obchodzi? - zawołał poirytowany. - Nie macie praw zatrzymywać nas, na drodze!
Harris uśmiechnął się. ...
entlik