Rio Bravo A5.pdf

(2110 KB) Pobierz
Leigh Brackett
Rio Bravo
Przełożył: Mieczysław Dutkiewicz
Tytuł oryginalny: Rio Bravo
Rok pierwszego wydania: 1959
Rok pierwszego wydania polskiego: 1990
Miasteczko Rio Bravo jest odcięte od świata. Bandyci wynajęci
przez bogatego ranczera Nathana Burdette'a zablokowali
wszystkie drogi, nie pozwalając nikomu wyjechać. W ten sposób
dokonuje się izolacji szeryfa Johna T. Chance'a, który ośmielił się
zaaresztować brata Nathana i oskarżyć go o morderstwo.
Klasyczny motyw osamotnionego przedstawiciela prawa
(początkowo pomagają mu jedynie: stary inwalida Stumpy i
wyśmiewany przez wszystkich pijaczyna Dude) zyskuje tu
interesującą głębię, wątek awanturniczy rozwija się równolegle z
innymi, bardziej refleksyjnymi.
Powieść jest znana miłośnikom westernów z doskonałej
ekranizacji filmowej w reż. Howarda Hawksa, w której, jako
odtwórcy głównych ról, zabłysły takie gwiazdy kina jak John
Wayne, Dean Martin, Ricki Nelson, Walter Brennan i Angie
Dickinson.
-2-
I.
Tumany piachu gnały ulicami Rio Bravo. Wiatr, który zerwał
się pod wieczór, przenikał do szpiku kości. Jego porywy chłostały
Dude'a Waltona i kołysały nim jak spróchniałym drzewem. Dude
nie zważał na to; jego oczy, rozognione odblaskiem ulicznych
lamp, utkwione były w oknach saloonu.
Poczuł, że musi się napić i to natychmiast.
Tego wieczoru wyrzucono go już z trzech knajp. Nie udało mu
się też odnaleźć Chance'a, który może dałby mu dolara. Ostatnią
nadzieją był saloon Rio Bravo, należący do Burdette'ów. Dude
jednak nie miał złudzeń: Charlie, tutejszy barman, z pewnością
nie postawi mu drinka, nawet piwa. Ale w saloonie przebywał
właśnie Joe Burdette z kilkoma koleżkami, a z nim mogło mu się
udać. Joe miał pieniądze. Do niego i jego brata Natana należała
połowa hrabstwa oraz większość miasta, łącznie z saloonem. Joe
nie zjawiał się w mieście zbyt często, wolał meksykańską stronę
granicy. Chodziły nawet słuchy, że narobił tam sobie mnóstwa
kłopotów, ale Dude nie zaprzątał sobie nimi głowy. W tej chwili
pragnął tylko jednego: napić się!
Z każdą chwilą trzeźwiał i czuł się gorzej. Owładnęły nim
mdłości, które obejmowały stopniowo całe ciało, skręcając
wnętrzności i zamieniając nogi w bezwładne zwoje waty.
Niepewnym krokiem podszedł do saloonu, ale w tej samej
chwili przypomniało mu się, że Charlie zabronił mu wchodzić od
ulicy. Zawrócił więc i powoli obszedł dom. Był wychudzony, w
brudnych łachmanach, nie ogolony i nosił kapelusz wyrzucony
kiedyś przez jakiegoś Meksykanina. Wściekłe porywy wiatru
szarpały nim raz po raz, szedł więc ostrożnie, trzymając się jedną
ręką muru. Po chwili dotarł do tylnego wejścia i cicho wtoczył się
do środka.
-3-
W saloonie było gorąco. Powietrze, przesycone zapachem piwa,
whisky i tytoniu, podziałało na niego pobudzająco. Stąpając
niezręcznie na swych wykoślawionych butach przeszedł na drugą
stronę izby.
Raton rzucił mu obojętne spojrzenie, nie przestając brzdąkać na
pianinie. Był to niski Meksykanin o wiecznie smutnej twarzy.
Zawsze trzymał się z dala od wszelkich rozgrywek pomiędzy
białymi, którzy byli mu obojętni i nigdy nie potrafił ich
zrozumieć. Nawet gdyby zaczęli ćwiartować się nożami, grałby
spokojnie dalej, popijając piwo. Dude minął go, kierując się do
kontuaru, przy którym stał Joe Burdette.
Joe miał czarny kapelusz ozdobiony srebrnym otokiem; ze
srebra były też guziki od kamizelki, duże hiszpańskie ostrogi i
okucia na pasie z nabojami. Ze wszystkich mężczyzn, którzy stali
przy barze, Joe był najbardziej podchmielony, a w takim stanie
stawał się nieprzyjemny. Dude był ekspertem w ocenianiu
pijaków. Joe Burdette'a zdążył ocenić już dawno; alkohol
wyzwalał w nim prawdziwą bestię. Kiedy innych ogarniała
wesołość, płaczliwość lub senność, Joe stawał się rozdrażniony, a
w jego oczach pojawiała się złość. W tej chwili jednak to
wszystko nie miało dla Dude'a żadnego znaczenia. Joe był zawsze
przy forsie, a poza tym stała przed nim butelka. Dude wpił w nią
wzrok, a uczucie pragnienia przerodziło się teraz w prawdziwą
mękę.
Charlie dostrzegł go i ruszył ku niemu, ale Joe powstrzymał go
jednym ruchem ręki, barman wzruszył więc ramionami i oparł się
o ścianę, czekając na dalszy bieg wypadków.
Mężczyźni stojący obok Joe rozstąpili się na boki; oni również
czekali.
Dude dotarł już do kontuaru, zatrzymał się i znowu utkwił
wzrok w butelce. Otworzył usta, grdyka zatańczyła w górę i w
dół, przełknął głośno ślinę.
-4-
Joe sprawiał wrażenie, jakby nie dostrzegał Dude'a. Ujął
butelkę, po czym nalał sobie szczodrze.
Część whisky pociekła na ladę, on zaś podniósł kieliszek i upił
trochę. Dwukrotnie odstawiał go i znowu unosił pod światło,
delektując się bursztynowym kolorem trunku. Przez cały ten czas
obserwował Dude'a w lustrze wiszącym za barkiem. Twarz
Waltona przybrała tragiczny wyraz. Wyglądał teraz jak człowiek
na łożu śmierci, dla którego ratunek nie może już przyjść na czas.
Joe ponownie napełnił kieliszek, a potem postawił rundę
wszystkim stojącym obok niego, również Charliemu.
Z ożywieniem wypili toast - i w dalszym ciągu zdawali się nie
widzieć Dude'a. Joe odwrócił się w drugą stronę, zaczął
rozmawiać z sąsiadem. Oczy Dude'a wypełniły się łzami,
wyglądało na to, że załamie się lada chwila. Niezdecydowanie
wyciągnął rękę i dotknął ramienia Joego.
- Proszę... - szepnął. - Panie Burdette...
Joe spojrzał na niego i uśmiechnął się.
- Popatrz no, popatrz - wybełkotał. -
El borrachon.
-
Hiszpańskie słowo oznaczające pijaka zabrzmiało w jego ustach
niezwykle melodyjnie. Miał białe zęby, pod gładką, opaloną skórą
odznaczały się kanciaste kości policzkowe. -
Borrachon, amigo,
kiepsko dziś wyglądasz. Coś mi się zdaje, że przydałby ci się
kieliszek, czy nie tak?
Dude skinął skwapliwie głową.
- No, więc poproś mnie o to. Znasz mnie przecież,
borrachon;
jestem wspaniałomyślny.
- Proszę - wyjąkał Dude. - Proszę, mister Burdette... tylko
jednego... - wyciągnął rękę po butelkę.
- Nie z mojej butelki. - Joe odepchnął go. - I nie podchodź do
mnie tak blisko,
amigo.
Wyglądasz tak, jakby obsiadły cię wszy.
No, masz, kup sobie jednego! - Wyjął z kieszeni srebrną
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin